Prototypem polskiego ministerstwa spraw zagranicznych był Departament Interesów Cudzoziemskich, powołany w ramach Rady Nieustającej (czyli pierwszego rządu ustanowionego z inicjatywy Katarzyny II) w 1775 roku.
Na jego czele stał arystokrata litewski Joachim Litawor Chreptowicz, którego w dziejach polskiej służby zagranicznej śmiało możemy nazwać pierwszym ministrem spraw zagranicznych Rzeczypospolitej (na takie stanowisko formalnie powołano go w ramach Straży Praw w 1791 roku).
Przywołanie tego historycznego urzędu ma związek z niefortunnym skojarzeniem, jakoby ówczesne ministerium służyło przede wszystkim „interesom obcym”, czyli „cudzoziemskim”. Niestety, to skojarzenie stało się swoistą klątwą polskiej polityki zagranicznej następnych stuleci. Paradoksalny prymat „interesów cudzoziemskich” w różnych odsłonach polskiej quasi-państwowości w XIX wieku, poprzez II Rzeczypospolitą, okres PRL, aż do III RP, decydował o tym, iż polska polityka i dyplomacja były i są do teraz łatwym łupem uzależnień i przedmiotem obcych instrumentalizacji.
Zmiana rządu w Polsce A.D. 2023 może stanowić pewną cezurę historyczną w tym długim procesie degradacji
Tym bardziej, iż na stanowisko ministra spraw zagranicznych zostaje powołany doświadczony urzędnik państwowy, obyty w świecie i rozumiejący współczesną rywalizację mocarstwową. Czy jednak także dobrze rozumiejący to, czego się od niego i od całego rządu oczekuje, zwłaszcza z punktu widzenia narodowych interesów?
Nowy minister celnie napisał w książce podsumowującej jego urzędowanie w Alei Szucha w latach 2007-2014, iż „uczenie się poprzez rządzenie jest kosztowną formą edukacji” (R. Sikorski, Polska może być lepsza. Kulisy polskiej dyplomacji, Kraków 2018, s. 7). Czekamy więc, iż po wielu latach wszechstronnej praktyki i refleksji intelektualnej wraca do sterów polityki zagranicznej człowiek z krytycznymi przemyśleniami, także w odniesieniu do siebie i swojego środowiska politycznego, zdolny do zredefiniowania podstaw ideowo-politycznych polskiego uczestnictwa w stosunkach międzynarodowych. Gotowy przedefiniować i przewartościować wiele dogmatycznych założeń i patetycznych deklaracji, pod którymi kryją się liczne błędy, zaniechania i rozgoryczenia.
To ma być POLITYKA POLSKA dla Polski!
Polityka służąca realizacji polskich interesów, a nie polityka lokaja wobec kogokolwiek z zewnątrz ze względu na szczególne przywileje – czy to hegemona, czy pariasa. Już to zadanie wymaga wielkiej mądrości i odwagi, bo trzeba w końcu nazwać po imieniu, iż obcy często bezczelnie i bezprawnie piszą różne scenariusze dla Polski, a rządzący „Wiślanią i Odrzanią” (tu za Zbigniewem Rokitą), niezależnie od proweniencji politycznej, pozostają w podobnych uzależnieniach zewnętrznych (jak nie od Ameryki, to od Niemiec i Unii Europejskiej, jak nie od Ukrainy, to od Izraela) i pokornie wykonują cudzoziemskie instrukcje.
Chciałoby się więc mieć ministra z własnym zdaniem i charakterem, rozumiejącego „konieczności dziejowe”, z powodu których czasami trzeba komuś „zrobić łaskę”, ale jednocześnie potrafiącego odważnie artykułować polskie racje i asertywnie ich bronić, bez ulegania wpływom, naciskom, modom, a choćby protekcjonalnym żartom i komplementom. Zachowanie „dystansu” psychologicznego w komunikacji interpersonalnej jest wielokrotnie cenniejsze, niż żałosne rechotanie po usłyszeniu taniego komplementu. To, iż „Waszyngton słyszy”, jest bardziej obraźliwe niż pochlebne w swej wymowie dla polskiego odbiorcy. Tak niestety odbieram wypowiedź amerykańskiego ambasadora podczas spotkania z nowym marszałkiem Sejmu.
Polacy na własne życzenie pozbawiają się inicjatywności i samodzielności w polityce zagranicznej. Zamiast operować swoim rozumem i niezależnym językiem analizy, wszystkie enuncjacje ministrów spraw zagranicznych ostatnich lat były kalką anglosaskiej interpretacji zjawisk i procesów międzynarodowych. Zanikła jakakolwiek debata, z udziałem środowisk specjalistycznych, zawodowych, regionalnych. Słynne kiedyś spotkania w Pałacyku na Foksal poszły w zapomnienie. A zespoły doradcze czy eksperckie uległy upolitycznieniu i ideologizacji, zgodnie z obowiązującą wykładnią władz.
W procesie budowy normalności trzeba więc zacząć od podstaw doktrynalnych. Należy przywrócić polityce zagranicznej jej zasadniczą funkcję budowania pozycji międzynarodowej państwa. Pod kierunkiem ministra spraw zagranicznych powinna rozpocząć się debata międzyresortowa na temat statusu, percepcji i reputacji Polski w środowisku międzynarodowym. Jakie role międzynarodowe Polska jest w stanie realistycznie zaplanować i zrealizować? Dotąd kończyło się na pustosłowiu, chciejstwie i pobożnych życzeniach. Zamykano oczy na niepowodzenia i nikogo praktycznie nie pociągano za nie do odpowiedzialności.
Najwięcej można spodziewać się po powrocie polskiej aktywności do struktur zachodnich. Mamy niepowtarzalną szansę, aby w gremiach tak unijnych, jak natowskich zacząć mówić językiem prawdy, a nie ideologicznych haseł i frazesów. Kolektywny Zachód potrzebuje w tej chwili głębokiego namysłu nad samym sobą i sanacji, ze względu na degrengoladę moralną, zniszczenie standardów prawnych i postawienie na strategie ekskluzywne, rywalizacyjne i konfrontacyjne. Najlepiej widać to na przykładzie skonfliktowania z Rosją i z Chinami. Ale także katastrofa Palestyny, gdzie dokonuje się na oczach świata ludobójstwo, wymaga nowego spojrzenia na tzw. solidarność Zachodu w obronie prawa do istnienia wszystkich narodów, także Palestyńczyków z Gazy, poddawanych na oczach świata izraelskiej eksterminacji.
Po latach obserwacji praktyki protokołu dyplomatycznego i poszukiwania dla potrzeb dydaktycznych rozmaitych przypadków lokajstwa w obrocie międzynarodowym, zastanawia mnie, skąd w polskiej służbie zagranicznej w kolejnych generacjach jest tak mało profesjonalizmu, a tak wiele głupkowatej improwizacji i bezmyślnej spontaniczności, zwłaszcza wobec możnych protektorów. Powinno się raczej maskować i ukrywać pewne wylewności, aby nie zdradzać, iż ktoś bezczelnie nami steruje. Podobnie nie należy nigdy okazywać, iż nam na kimś czy na czymś bardzo zależy. To osłabia, a nie wzmacnia nasze własne moce i możliwości.
Tymczasem pośród polskich urzędników, dyplomatów i choćby najwyższych notabli panuje dziecięca naiwność i bezrefleksyjna euforia z dopuszczenia do „cesarskich stołów”, co prowadzi do blamażu i kompromitacji (przyp. słynne zdjęcie prezydenta stojącego w rogu Trumpowego biurka).
Podobnie było z wielką „osobistą” przyjaźnią między Dudą a Zełenskim, która w niejednym obserwatorze pozostawiła głęboki niesmak. Liczne afronty i upokorzenia ze strony ukraińskiej były długo tuszowane przez polskie władze i media w imię „siły wyższej”, czyli solidarności z wojującą Ukrainą. Ale czy miały charakter trzeźwiący? Przecież Polska przez cały czas uparcie trzyma się tezy, iż Ukraina (z wszystkimi cechami sprzecznymi z tzw. wartościami Zachodu) jak najszybciej powinna stać się częścią NATO i Unii Europejskiej. Może nowy minister podda tę „mantrę” racjonalnej rewizji? Bo przecież i w bliskiej, i w dalekiej perspektywie oznacza to działanie na szkodę państwa polskiego i jego obywateli.
Program odbudowy samodzielnej, wewnątrzsterownej (tu bądźmy realistami – nie do końca suwerennej) polityki zagranicznej z pewnością musi się zacząć od przywrócenia Ministerstwu Spraw Zagranicznych centralnej funkcji konceptualizacji i koordynacji polityki i służby zagranicznej. Nie trzeba być bystrym obserwatorem życia politycznego, aby nie zauważyć, iż poszczególne ośrodki decyzyjne rozerwały na kawałki to, co stanowi spójną całość w sprawach międzynarodowych – kontrolę informacji, podejmowanie decyzji i nadzór nad ich implementacją.
Dlatego centrum decyzyjne w sprawach międzynarodowych musi leżeć w rządzie i jego ściśle skoordynowanych agendach, a nie w ośrodkach konkurencyjnych. Mimo nieprecyzyjności przepisów konstytucyjnych w tej materii należy wyklarować w debacie parlamentarnej tę zasadę, iż kreatorem i wykonawcą polityki zagranicznej jest rząd, a głowa państwa – niezależnie od tego, z jakiego obozu politycznego się wywodzi – legitymizuje tę politykę. Tak, legitymizuje, czyli uzasadnia, propaguje i nadaje odpowiednią rangę, a nie samodzielnie coś kombinuje. Wszelkie znamiona konkurencyjności czy rywalizacji ośrodka prezydenckiego z rządem świadczą jedynie o jego uzurpacji i są szkodliwe dla państwa. W Polsce nie ma miejsca na „rozdwojenie jaźni” rządzących w sprawach międzynarodowych,
Za takimi rozwiązaniami przemawia nie tylko prawo konstytucyjne, ale także dotychczasowe fatalne skutki rozdrobnienia i braku skuteczności na wielu płaszczyznach. Czas najwyższy czegoś się nauczyć z tych doświadczeń. Czas wreszcie zracjonalizować proces decyzyjny. Wiem, iż to łatwo napisać, a w istniejących warunkach kadrowo-osobowościowych bardzo trudno wdrożyć. Ale im szybciej nowy rząd przystąpi do działania, tym skuteczniej zaradzi katastrofie. Od ośrodka prezydenckiego w imię racji stanu (ona jest jedna i to wyłącznie rządzący ją definiują!) należy oczekiwać pragmatycznej współpracy, albo przynajmniej nieprzeszkadzania i nieszkodzenia.
Polityka zagraniczna państwa jest przejawem i symbolem jego suwerennych decyzji w stosunkach ze światem zewnętrznym. I choć w dzisiejszym współzależnym i zglobalizowanym świecie choćby wielkie potęgi nie są całkowicie suwerenne, to jednak każda z nich przywiązuje wagę do tego, aby móc efektywnie oddziaływać na innych, kształtować dynamikę, skalę i głębię zmian, jakie dokonują się wokół nich i w szerokim środowisku międzynarodowym. Potrzebę aktywności międzynarodowej i afiliacji z innymi zalicza się do tak ważnych, jak powietrze dla oddychania żywych organizmów. To potrzeba o charakterze egzystencjalnym, trwałym i nieprzemijającym.
Polityka zagraniczna każdego państwa to jego „okno na świat”, to udział w wielowymiarowym obrocie międzynarodowym, to wreszcie definiowanie i obrona własnych interesów w niezwykle złożonym i różnorodnym środowisku międzynarodowym. Rozpoznanie natury tego środowiska wymaga kompetencji i doświadczenia. Wiele zjawisk ma bowiem charakter ukryty (od intencji uczestników począwszy), informacja przeplata się z dezinformacją, a ignorancja z mispercepcją. Udział wielu polityków i rządów w szalonej wojnie psychologicznej najlepiej pokazuje, jak daleko odeszliśmy od standardów chłodnej analizy.
Scheda po rządach Zjednoczonej Prawicy…
w dziedzinie „interesów cudzoziemskich” jest nie do pozazdroszczenia. Wiele spraw, zwłaszcza związanych z przywróceniem normalnej komunikacji dyplomatycznej, jest do naprawienia w stosunkowo krótkim czasie. Zasoby kadrowe są ograniczone i nieprofesjonalne, ale można je stopniowo na drodze konkursowej uzupełniać.
W III RP wykształcono w ostatnich trzech dekadach choćby tylko na największym w Polsce Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego wielotysięczną armię specjalistów. Są rozproszeni po różnych instytucjach publicznych i prywatnych, wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć. To największy i najlepszy, bo apolityczny zasób kadrowy. Wielu absolwentów było laureatami rozmaitych konkursów i zdobywcami nagród kolejnych ministrów spraw zagranicznych. Wystarczy sięgnąć do rejestrów tych osób.
Przy okazji nasuwa się zresztą szersza refleksja na temat wykorzystania przez obejmujących władzę rodzimego potencjału intelektualnego. Już dziś widać pewne otwarcie na nowe środowiska. Ale chciałoby się więcej, aby wreszcie przywrócono prawdziwą służbę cywilną, odpolityczniono urzędy i zablokowano recydywę upartyjniania i zawłaszczania państwa.
Jednym z najważniejszych działów służby cywilnej jest służba zagraniczna. To wszyscy funkcjonariusze tzw. centrali i placówek zewnętrznych (dyplomacja, konsulat, rozmaite misje), którzy dzięki swoim kompetencjom decydują o skuteczności działań i oddziaływań międzynarodowych państwa. Gdy zostaną przywrócone czytelne kryteria kwalifikacji i transparentny nabór kadr dyplomatycznych, polska dyplomacja gwałtownie stanie na nogi. Ale najpierw trzeba konsekwentnie wykorzenić źródła patologii. Przede wszystkim skończyć raz na zawsze z dziedziczoną od dawna filozofią, iż placówki dyplomatyczne, to synekuralne „ciepłe posadki”, często spełniające przez długie lata funkcje rekreacyjno-turystyczne, a nie zawodowe. Trzeba zacząć na serio rozliczać ambasadorów z ich aktywności i dokonań. Muszą oni jednak dysponować mądrym, płynącym z centrali instruktażem, fachowym doradztwem i logistycznym wsparciem. W dobie technologii informatycznych i sztucznej inteligencji funkcje dyplomacji muszą ulec gruntownej rekonstrukcji.
Najtrudniej będzie naprawić szkody wizerunkowe, które odkładają się na długie lata w psychice ludzkiej, determinując rozmaite idiosynkrazje, uprzedzenia i nastawienia, blokując powrót do stanu poprzedniego. Dlatego ministerstwo musi postawić na świeże i oryginalne pomysły, choćby w przyciąganiu zainteresowania naszym państwem, znów pełnym dobrej woli w promowaniu dialogu międzynarodowego, z poszanowaniem standardów moralnych i prawnych. Polska może tętnić życiem międzynarodowym, pod warunkiem, iż zejdzie z drogi krucjat ideologicznych, misji demokratyzacyjnych i chorego prometeizmu. Nikt z narodów ościennych nie oczekuje takiej aktywności.
Warto ożywić sprawdzone formaty „plurilogu” wyszehradzkiego (tak, tak, i od Węgier sporo można się nauczyć!), weimarskiego, a choćby kaliningradzkiego (to jak dotąd absolutna herezja!). W kontekście zawalenia się wszystkich planów Zachodu, związanych z wykreowaniem Ukrainy na „wielką demokrację”, a Zełenskiego na „pogromcę imperium zła”, polski minister może przyczynić się do stopniowego odwrotu od obłędnej polityki wojny na rzecz przywrócenia normalności. Zapewne zdaje on sobie doskonale sprawę z tego, iż dzięki wojnie na Ukrainie różne „typy spod ciemnej gwiazdy” odgrywają większą rolę w polityce, niż można byłoby się spodziewać.
Dlatego jednym z najważniejszych problemów do zdiagnozowania i uregulowania jest lobbing wewnętrzny i międzynarodowy w polskiej polityce, nie tylko zagranicznej. W ostatnich latach rozpętano psychozę walki z wpływami rosyjskimi dla celów politycznych. Ale prawdziwi lobbyści ukrywają się pod maskami największych patriotów i obrońców ojczyzny, kolaborując na wszystkich możliwych frontach, choćby saudyjskim. Tu nie pomogą żadne komisje śledcze, bo problem sprowadza się do rzetelnej diagnozy lobbingu w stosunkach międzynarodowych. Zjawisko to jest powszechne i Polska nie jest ani jakimś szczególnym przypadkiem, ani wyjątkiem obcych wpływów. Trzeba tylko umiejętnie radzić sobie z tym problemem, a nie nawzajem się szantażować.
Do nowego kierownictwa MSZ warto zatem zaapelować, aby jednym z wielkich problemów analitycznych, sfinansowanych przez resort, były lobbing i lobbies w Polsce, a także poza jej granicami. Chodzi o pokazanie źródeł, struktur i form przejawiania się oraz implikacji dla życia publicznego (polityki i gospodarki) legalnych i nielegalnych nacisków i wpływów, które wyrażają się w sferze regulacyjnej państwa. Mimo różnych niechęci, jakie spotykały autorów amerykańskich, diagnoza na temat lobby izraelskiego w USA, sporządzona przez Johna Mearsheimera i Stephena Walta dwie dekady temu, odegrała istotną rolę w zrozumieniu tożsamości polityki USA na Bliskim Wschodzie (Lobby izraelskie w USA, Warszawa 2011).
Nie jest tajemnicą, iż różne podmioty zewnętrzne, od służb specjalnych poczynając, dążą nie tylko do rozpoznania wszystkich słabości danego państwa, ale przede wszystkim do wykorzystania jego zasobów dla własnych potrzeb i interesów. Nowy minister prawdopodobnie zdaje sobie sprawę z tego, iż najsilniejszym dzisiaj w Polsce jest lobby ukraińskie, widoczne zarówno w instytucjach publicznych, w życiu gospodarczym i w mediach. Odwracanie uwagi od tego zjawiska lub udawanie, iż go nie ma, może nas wszystkich drogo kosztować.
Krótki esej nie jest w stanie objąć całości wyzwań i zagrożeń, z którymi zaczną mocować się nowe władze. Przede wszystkim należy zaprzestać upajać się siłą sprawczą z cudzego nadania. Należy wyciągnąć wnioski z doznanych upokorzeń, nielojalności ukraińskich partnerów, a także odwrócić dotychczasowe rozumowanie, nastawione na altruistyczną i bezinteresowną pomoc, bez jakiegokolwiek wpływu na bieg zdarzeń. Każde państwo bierze odpowiedzialność za swoje działania i zaniechania oraz ponosi tego koszty. Amerykańscy republikanie dojrzewają do takiego „odkrycia”, dokonując przewartościowań polityki „demokratycznego internacjonalizmu”, jaką zafundował światu Joe Biden ze swoją paranoiczną wizją militarnego upokorzenia Rosji.
Nadchodzi czas nowych realistów politycznych,
którzy na bazie chłodnej analizy stanu obecnego, potrafią wykreować racjonalne wizje porządku międzynarodowego. Realizm sprzyja pragmatyzmowi, a choćby – o paradoksie – idealizmowi. Polska w tej materii mogłaby wystąpić o „pół kroku do przodu” zarówno jeżeli chodzi o sprawy toczącej się w bezpośrednim sąsiedztwie wojny, jak i komplikacji stosunków w ramach systemu zachodniego. Koneksje międzynarodowe nowego ministra pozwoliłyby na uruchomienie dyplomacji „brokerskiej”. W niej liczy się przede wszystkim innowacyjność i kreatywność. Ale także dyskrecja i roztropność. Kardynał Richelieu lubił powtarzać, iż choćby gdy nie widać doraźnego pożytku z rozmów między zwaśnionymi stronami, należy wszczynać i podtrzymywać dialog „wszędzie i nieustannie, jawnie lub tajnie”, aż w końcu zabłyśnie iskierka nadziei na zbawienny kompromis.
prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 51-52 (17-24.12.2023)