Как был унижен генерал Ярузельский. «Пришёл сигнал из Москвы»

news.5v.pl 2 недели назад
  • Prezes NBP mówi w Sejmie, iż drukarnia pracuje 24 godziny na dobę i nie ma już możliwości zwiększenia druku banknotów. I iż trzeba czym prędzej wprowadzać na rynek prowizoryczny banknot 200 tys. zł — prof. Dudek opisuje realia lat 80.
  • — Kiedy komunistyczne władze pukały do drzwi z prośbą o nowe kredyty, Amerykanie cały czas mówili: musicie zacząć społeczny dialog z siłami niezależnymi — komentuje historyk. Zwraca uwagę na plan Jaruzelskiego, by obejść Lecha Wałęsę i postawić na współpracę z prymasem Glempem
  • Okrągły Stół nie może być traktowany jako układ, który miał gwarantować komunistom miękkie lądowanie, bo oni w ogóle nie zamierzali lądować — uważa
  • W 1989 r. gen Jaruzelski został prezydentem, ale Zgromadzenie Narodowe przepchnęło go zaledwie jednym głosem. — Konstytucyjnie dali mu te wszystkie uprawnienia, ale w sensie politycznym gen. Jaruzelski miał przetrącony kręgosłup — mówi prof Dudek.
  • Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu

Piotr Olejarczyk, Onet: Był taki sondaż, wprawdzie już dość dawno, bo w 2013 r., z którego wynikało, iż tylko co trzeci Polak uważa, iż wolny rynek jest lepszy niż socjalistyczna gospodarka. Pan przypomina, jak w praktyce wyglądała ta gospodarka i zaczyna swoją nową książkę z przysłowiowej grubej rury: „Polska w końcu lat 80. XX wieku była bankrutem”.

Profesor Antoni Dudek: By uzmysłowić dramatyzm sytuacji z końca jesieni 1989 r., kiedy powstawał rząd Mazowieckiego… przychodzi mi do głowy jedno wspomnienie, które przeczytałem. To jest wspomnienie Andrzeja Kosiniaka-Kamysza, ojca Władysława, obecnego ministra obrony.

Pod koniec lat 80. Andrzej Kosiniak-Kamysz był ministrem zdrowia. Wspominał, iż jego urzędowanie zaczęło się od tego, iż musiał najpierw telefonicznie prosić, a później osobiście jeździć po różnych krajach Europy i żebrać, żeby przysłano w Polsce lekarstwa ratujące życie.

Nie mieliśmy pieniędzy, by te leki kupować?

Polska nie miała w ogóle żadnej twardej waluty, żeby kupić cokolwiek na rynku europejskim. jeżeli chodzi o twardą walutę (dolary, marki, franki), byliśmy kompletnie niewypłacalni. I to choćby na poziomie tak elementarnych funkcji państwa, jak leki ratujące życie.

udostępnione przez AD / mat. pras.

Nowa książka prof. Dudka

Drukujemy pieniądze 24 godzinę na dobę, ale to wciąż za mało

Co jeszcze można powiedzieć o socjalistycznej Polsce w latach 80.?

Druga historia, o której w książce już piszę. Według oficjalnych danych w tamtym okresie Polacy mieli w bankach mniej więcej między trzy a cztery miliardy dolarów w formie lokat. Przy czym najczęściej były to lokaty w banku Pekao SA, który miał wtedy monopol na prowadzenie lokat w dolarach, głównie w innych walutach. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką Leszek Balcerowicz dowiedział się jako minister finansów, była ściśle strzeżona tajemnica, iż te lokaty nie mają najmniejszego pokrycia. Że te pieniądze są przewożone z miejsca na miejsce i jak ktoś chce wypłacić 200 dolarów, to musi się umawiać na wypłatę na kolejne dni. Konwoje wożą resztki tych rezerw dewizowych.

To była pilnie strzeżona tajemnica?

Chodziło o to, by nie wybuchła panika. Robiono wszystko, by się ludzie nie dowiedzieli, iż nie ma najmniejszych szans na takie natychmiastowe wypłaty. Po prostu nie było z czego wypłacać.

I jeszcze jedna kwestia, o której trzeba tutaj wspomnieć. Ówczesna hiperinflacja.

Taki obrazek. Prezes Narodowego Banku Polskiego mówi w Sejmie, iż drukarnia drukująca pieniądze pracuje 24 godziny na dobę i nie ma już możliwości zwiększenia druku banknotów. I iż trzeba czym prędzej wprowadzać na rynek prowizoryczny banknot 200 tys. zł. To najsłynniejszy banknot, który był fatalnie zabezpieczony. Dość gwałtownie później wycofano go z obiegu, bo był fałszowany na dramatyczną skalę. Wydrukowano go jednak ratunkowo, bo nie było czym wypłacać coraz wyższych pensji wynikających z indeksacji systemu płac wprowadzonych.

Panie profesorze, lata osiemdziesiąte były trudne, ale komuniści w Polsce wciąż wierzyli, iż ich władza może przetrwać. W książce pisze pan, iż przy pomocy Kościoła chcieli stworzyć ruch polityczny, który zmarginalizowałby Solidarność i Lecha Wałęsę. Ponoć nie zgodził się na to Jan Paweł II.

Jesienią 1986 r. generał Wojciech Jaruzelski wprowadził w życie kolejną, już trzecią amnestię i pozbył się większości więźniów politycznych. Równocześnie przystąpił do tworzenia czegoś, co zostało ostatecznie nazwane radą konsultacyjną przy przewodniczącym Rady Państwa, czyli namiastce prezydenta, którym był wówczas Jaruzelski.

Po co takie roszady?

To w istocie rzeczy jest prefiguracja późniejszej operacji Okrągłego Stołu, tylko wtedy to pojęcie się jeszcze nie pojawia. Pomysł był taki, żeby w tej radzie konsultacyjnej znaleźli się różni prominentni przedstawiciele opozycji, ale nie tej solidarnościowej. Tylko tej bardziej umiarkowanej, skupionej właśnie wokół Kościoła, a konkretnie prymasa Polski Józefa Glempa. Do tej rady Glemp oddelegował różnych ludzi, m.in. prof. Krzysztofa Skubiszewskiego, który później był szefem dyplomacji w kilku większych rządach po roku 1989, poczynając od rządu Mazowieckiego.

Komuniści chcieli obejść Wałęsę. Z tęsknotą patrzyli na Kościół

Po co komunistom była taka rada konsultacyjna, bez ludzi Solidarności?

To miał być wstęp do roku kolejnego, w którym byłoby powołanie czy to jakichś chrześcijańskich związków zawodowych, czy partii chrześcijańsko demokratycznej, która byłaby legitymizowana przez Episkopat. Chodziło o uwiarygodnienie się przed Zachodem, głównie Amerykanami.

By Amerykanie zobaczyli, iż w Polsce zmienia się na lepsze i Zachód może nam znów pożyczać pieniądze?

Tak. Kiedy komunistyczne władze pukały do drzwi z prośbą o nowe kredyty, Amerykanie cały czas mówili: musicie zacząć społeczny dialog z siłami niezależnymi i musicie pokazać, iż Polska się demokratyzuje, iż chcecie też robić jakieś reformy rynkowe.

Czemu władza nie chciała rozmawiać z Wałęsą?

W 1987 r. wszelkie rozmowy z Wałęsą byłyby traktowane jako zaprzeczenie polityki, która się zaczęła po wprowadzeniu stanu wojennego. Komuniści próbowali Wałęsę obejść. Próbowali ściągnąć niektórych ludzi z jego zaplecza, ale bez niego samego i bez jego najbliższych doradców w rodzaju Bronisława Geremka, Adama Michnika, Tadeusza Mazowieckiego.

Szukano ludzi bliżej Episkopatu?

Tak. Wydaje się, iż Glemp był tutaj skłonny. Choć my nie znamy jeszcze do końca wszystkich szczegółów wymiany korespondencji (strona kościelna do końca nam wszystkiego nie udostępniła), między Glempem a Janem Pawłem II. Natomiast w 1987 r. następuje wizyta Jaruzelskiego w Stolicy Apostolskiej i spotkanie z papieżem. A kilka miesięcy później, ma miejsce trzecia pielgrzymka papieża do Polski. Ta pielgrzymka jest decydująca dla utrącenia tego planu komunistów.

Dlaczego?

Jest taka słynna msza w Gdańsku na Zaspie, gdzie papież publicznie mówi, iż Polska potrzebuje solidarności przez małe S i duże S. To jest jasny sygnał, iż Kościół nie poprze operacji zastępowania Solidarności innymi bytami, które miałyby być wykreowane jako ten partner do dialogu z komunistami.

W książce pisze Pan również, iż jeszcze w 1988 r. na stole była opcja wprowadzenia stanu wyjątkowego w Polsce. Jak duża była szansa powtórki sytuacji z 13 grudnia?

Moim zdaniem duża nie była. Sam aparat przymusu był już w dużym stopniu zmurszały i nieprzekonany do rozwiązania siłowego, bo to byłoby powtórzenie tej samej operacji po bankructwie tej poprzedniej z 13 grudnia. W Służbie Bezpieczeństwa zachowały się analizy, gdzie pisano, iż lepiej się w tym nie babrać, iż to jest zły kierunek. choćby w tej najtwardszej części aparatu siłowego nie było przekonania, iż to będzie skuteczne. Raczej uważano, iż jeżeli coś się ma zmienić, to w formie jakiegoś porozumienia z opozycją i jakiegoś kontraktu. Był taki zespół w MSW, którym kierował major płk Wojciech Garstka i oni tam pisali rzeczy dla Kiszczaka, iż rozwiązanie siłowe może się nie udać. Natomiast rzeczywiście ono było przygotowywane na wypadek tak zwanego niekontrolowanego biegu wydarzeń.

Moskwa już nie głaszcze polskich komunistów

Jak w 1988 r. komuniści definiowali ten „niekontrolowany bieg wydarzeń”?

Na przykład masowe protesty i jakaś próba siłowego przejmowania władzy. Ten stan wyjątkowy był przygotowywany rzeczywiście od pierwszej fali strajków w kwietniu 1988 r. Ale ostateczne decyzje, żeby jednak nie bawić się w żadne siłowe rozwiązania, następują po wyborach 4 czerwca 1989 r. Żeby była jasność, większość materiału na ten temat została zniszczona. Zachowały się cząstkowe materiały i z nich widać wyraźnie, iż z największą energią przygotowywano to w roku 1988, a z każdym miesiącem następnego, gdy zaczęły się obrady Okrągłego Stołu, ten siłowy scenariusz był już coraz mniej brany pod uwagę. Po prostu nie wierzono już w jego skuteczność.

To trochę wygląda tak, jakby komuniści mieli plan B, który stopniowo zamienia się w plan C, plan D i później znika całkowicie.

Tak.

Panie profesorze, kiedy Polscy komuniści zdali sobie sprawę, iż jednak będą musieli podzielić się władzą z Solidarnością i Lechem Wałęsą?

Ewidentnie po wyborach 4 czerwca 1989 r. Jest choćby taka narada, która była w KC w okolicach 5 czerwca, gdy zaczęły spływać pierwsze wyniki wyborów. I tam prof. Janusz Reykowski, ale też Józef Czyrek, czyli grupa ludzi wokół Jaruzelskiego stwierdziła, iż skala porażki jest ogromna. I iż nie ma innego sposobu, jak oddać Solidarności trochę władzy, bo inaczej za jakiś czas „zabiorą nam wszystko”. Jaruzelski bez entuzjazmu, ale zaczął się do tego skłaniać. Choć oczywiście byli też twardogłowi, którzy mówili, iż można unieważnić wybory. Przekonywali, iż skoro lista krajowa w większości przepadła, to jest pretekst do unieważnienia wyborów, bo w ordynacji nie było rozwiązania dla tego problemu. Argument był taki, iż Sejm nie może mieć mniej niż 460 posłów i można unieważnić wyniki. Jaruzelski ewidentnie tego nie chciał, bo to by oznaczało konieczność wprowadzenia stanu wyjątkowego. Komuniści uznali, iż skala oporu społecznego tylko wzrośnie, a nie mieli już poczucia, iż za nimi stoi Moskwa.

No właśnie, to jest najważniejszy czynnik.

Tak. Od roku 1988 z Moskwy do Polski płyną bardzo wyraźne sygnały, żeby dogadać się z opozycją. Sygnał był czytelny, na zasadzie: nie będziemy wam już pomagać, bo po prostu nas na to nie stać.

To jest kluczowa różnica. W 1981 r. Moskwa wywierała presję, by z opozycją rozprawić się siłowo. Siedem lat później sygnały z Moskwy były już dokładnie odwrotne. Jest taka słynna historia, jak Michnik próbował pojechać jesienią 1988 r. do Moskwy. Rosjanie byli skłonni go zaprosić. Natomiast Warszawa przerażona, co on tam zacznie opowiadać i ustalać, poprosiła stronę sowiecką, żeby go nie zapraszać. I strona sowiecka się z tego wycofała. Natomiast już na początku 1989 r. były kolejne sygnały z Moskwy na zasadzie: myśmy się wycofali, ale wy musicie się dogadać z opozycją, bo jak nie, to my będziemy z nimi rozmawiali.

Były więc rozmowy w Magdalence, później Okrągły Stół. Do dzisiaj tamte wydarzenia wywołują wiele emocji w Polsce, także bardzo negatywnych. Słychać, iż zdrada ideałów, iż bratanie się z komunistami, iż tak naprawdę ekipa Jaruzelskiego zapewniła sobie wtedy miękkie lądowanie w nowym systemie. Jak pan na to patrzy?

Po pierwsze Okrągły Stół nie może być traktowany jako układ, który miał gwarantować komunistom miękkie lądowanie, bo oni w ogóle nie zamierzali lądować. Proszę zwrócić uwagę, iż w odpowiedzi na pana pytanie o to, w którym momencie komuniści zrozumieli, iż muszą się podzielić władzą, powiedziałem, iż nie przy Okrągłym Stole, tylko po 4 czerwca.

Choć Okrągły Stół kończy się w kwietniu 1989 r. i ustalenia są takie, iż owszem, opozycja będzie już teraz w parlamencie, ale będzie miała tam wyraźną mniejszość. Będzie miała maksymalnie 35 proc. miejsc w Sejmie. Teoretycznie może mieć więcej w Senacie, bo ostatecznie zadecydowano, iż wybory do Senatu będą wolne. Przy Okrągłym Stole ustalono jednak, iż Senat ustrojowo będzie miał niewielkie znaczenie. Natomiast największe znaczenie miał mieć nie Sejm, tylko prezydent. Tak naprawdę, zgodnie z ustaleniami z Magdalenki, to prezydent miał mieć ogromną władzę, nieporównywalną z tą, którą ma obecnie.

Prezydent jak dyktator. Jaruzelski upokorzony, w Sejmie 50 Pawlaków

Jak bardzo ogromną?

Prezydent miał prawo rozwiązania parlamentu, jeżeli tylko uzna, iż jakiekolwiek działanie Sejmu (łącznie z nowymi ustawami) zagraża jego prerogatywom. A te prerogatywy były na przykład sformułowane następująco: „Prezydent Rzeczpospolitej odpowiada za bezpieczeństwo zewnętrzne i wewnętrzne Rzeczpospolitej”. W praktyce oznaczało to, iż każdy akt parlamentu, który by się Jaruzelskiemu (de facto to on miał być prezydentem, choć w porozumieniu jego nazwisko nie pada) nie spodobał, mógł być przez niego zakwestionowany. Krótko mówiąc, Jaruzelski przez sześć lat kadencji miał być strażnikiem całego układu władzy.

Przypomnijmy, iż w tych wyborach z czerwca 1989 r. komuniści mieli zagwarantowane 65 proc. mandatów w Sejmie (o pozostałe 35 proc. toczyła się wyborcza walka). A prezydenta miało wybierać Zgromadzenie Narodowe. Komuniści się jednak „odrobinę” przeliczyli.

Po 4 czerwca to się zaczęło sypać i zaczęło się sypać w miejscu dla władz niespodziewanym. Mianowicie zaczęli się buntować ich dotychczasowi koalicjanci, czyli Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne. Do tej pory komuniści traktowali te ugrupowania bardzo instrumentalnie, jako przystawki, które się konsumuje, później się je reanimuje, ale adekwatnie one nie mają nic do gadania. I nagle te przystawki zaczęły podskakiwać.

Poczuły wiatr zmian w Polsce?

To było też efektem wyborów czerwcowych. Ordynacja była skonstruowana inaczej niż obecnie. Tamte wybory czerwcowe, o czym się bardzo często zapomina, odbywały się w dwóch turach. Wtedy w pierwszej turze można było zdobyć mandat poselski, jak się uzyskało ponad połowę ważnych głosów w okręgu. Ale jak się tego nie uzyskało, to się walczyło z drugim czy drugą kandydatką w drugiej turze. Tak się złożyło, iż w ogromnej części poselskie mandaty przypisane PZPR, ZSL i SD nie były obsadzone w pierwszej turze. Tylko dopiero w drugiej, gdzie rozegrała się autentyczna walka między kandydatami z ramienia PZPR. Między pierwszą a drugą turą wyborów (między 4 a 18 czerwca) Solidarność zaczęła więc apelować, żeby popierać konkretnych kandydatów z ZSL czy SD.

Klasyczny przykład z województwa płockiego. Tam w tym okręgu walczył jakiś stary aparatczyk ZSL z młodym rolnikiem Waldemarem Pawlakiem. I oczywiście Solidarność wezwała, żeby popierać młodego rolnika Pawlaka. Później takich Pawlaków było w Sejmie z ramienia ZSL i SD ponad 50. Nagle się okazało, iż oni nie chcą głosować na Jaruzelskiego jako prezydenta. Zaczął się kryzys całego układu władzy.

W końcu Jaruzelskiego przepchano jednym głosem na prezydenta.

Głosowanie było jawne. Wiemy dokładnie, jak każdy poseł i senator głosował 19 lipca 1989 r. Wiemy, iż Jaruzelski został wybrany z łaski Solidarności. Pewna grupa posłów albo senatorów z Solidarności, albo oddała głosy nieważne, albo nie wzięła w ogóle udziału w posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego. To dało Jaruzelskiemu przewagę jednego głosu, za sprawą której został prezydentem.

W sensie ustrojowym było to potwornie upokarzające. Konstytucyjnie dali mu te wszystkie uprawnienia, ale zarazem w sensie politycznym Jaruzelski miał przetrącony kręgosłup. I to się później będzie potęgowało, gdy Jaruzelski postanowi forsować generała Kiszczaka na premiera. Ten jego ewidentny błąd spotęguje ferment w ZSL i SD. Otworzy Wałęsie drogę do zbudowania koalicji z ZSL i SD. Otworzy drogę dla premiera Mazowieckiego.

Słuchajcie, musicie sobie zacząć radzić sami

Jeden rozdział w książce poświęcił Pan reformom prof. Balcerowicza. W Polsce wiele osób nienawidzi go do tej pory. To dlatego, iż Balcerowicz zabrał Polakom ten może biedny, ale bezpieczny PRL? Czy po prostu popełnił duże błędy?

Balcerowicz zabrał im ten bezpieczny PRL i wielu ludzi ma pewną tęsknotę do więzienia. Więzień ma zagwarantowane zwykle trzy posiłki i prawo do spaceru. Raz w tygodniu może się wykąpać. Mniej więcej tym był PRL. A Balcerowicz powiedział, słuchajcie, teraz już musicie wyjść z więzienia i musicie sobie zacząć radzić sami. Nie będziemy wam fundować posiłków i prysznica co jakiś czas, tylko musicie sobie o to sami powalczyć. To się bardzo wielu ludziom i wtedy, i później nie spodobało.

Zgadzam się, iż transformacja była dla wielu ludzi bardzo dolegliwa, zwłaszcza dla mieszkańców wsi, tych pegeerowskich. Ludzi z małych miasteczek, gdzie bankrutowały często jedyne zakłady pracy. To było bardzo traumatyczne sytuacje. Tylko ludzie nie rozumieją, iż komuniści oddali władzę dlatego, iż tamten system zbankrutował ekonomicznie. To więzienie po prostu nie było już w stanie zapewniać trzech godziwych posiłków dla więźniów, ale choćby miało problem z płacami dla strażników. Po prostu wszystkiego brakowało. To był prawdziwy główny powód reform Gorbaczowa i zmian także i w Polsce. Bankructwo systemu, który postanowiono zreformować. Oczywiście komuniści nie chcieli oddać władzy, chcieli zreformować system. Taka była istota pierestrojki Gorbaczowa. Tylko iż ten system był niereformowalny.

Wróćmy do Balcerowicza.

Wie pan, Balcerowicza można oskarżać o różne rzeczy. Natomiast jak się patrzy na to z pewnego oddalenia, na rezultaty tych reform, to Polska uzyskała, jeżeli chodzi o wzrost gospodarki, jeden z najlepszych rezultatów na świecie. Przez następne ćwierćwiecze do wybuchu pandemii polska gospodarka rozwijała się nieprzerwanie.

W czasie transformacji przed Polską stały tak naprawdę tylko dwie ścieżki. Pokazuje to też przykład kilkunastu innych państw naszego regionu. Jedne wybrały ścieżkę, nazwijmy ją zachodnią. A druga to była opcja wschodnia i ją wybrali Białorusini, Ukraińcy i oczywiście Rosjanie. I widzimy, jak to się skończyło. Nie było żadnej trzeciej drogi. Być może pewne szczegółowe decyzje mogły zostać podjęte. Na przykład, jeżeli chodzi o młodych ludzi z tych wsi pegeerowskich. Być może można było ufundować im jakieś programy stypendialne i w ten sposób trochę złagodzić problemy związane z bankructwem PGR.

Ale nie dało się wtedy milionom ludzi zapewnić pewności pracy i minimum dochodu w sytuacji, w której państwo miało problemy z elementarnymi dochodami. Większość tych państwowych firm nie płaciła podatków albo płaciła małe.

Kaczyński kontra Tusk. Od tamtej wojny na górze się wszystko zaczęło

„Wojna na górze” to tytuł jednego z rozdziałów Pana książki i opisuje Pan tam rozłam w obozie solidarnościowym na początku lat 90. I choć na początku głównymi postaciami po różnych stronach barykady był premier Mazowiecki I Lech Wałęsa, to w książce przypomina pan też, jak w siłę rósł wtedy Jarosław Kaczyński. Dla mnie najważniejszy w tym wszystkim jest taki fragment, iż w tamtym czasie: „wykrystalizowały się dwie główne orientacje dominujące we współczesnej polskiej polityce, tj. z jednej strony liberalno-kosmopolityczna oraz nacjonalistyczno-ludowa”. Jak rozumiem, oś tego sporu jest aktualna do dziś i wpisują się w nią dwie główne partie: PiS i PO?

Zdecydowanie tak. I tu nie chodzi tylko o kwestie kontynuacji personalnej w polskiej polityce, iż na przykład ciągle jest Jarosław Kaczyński. Chodzi m.in. o sprawę stosunku do Kościoła, wszystkich kwestii światopoglądowych, czy kwestie stosunku do przeszłości komunistycznej. To są różnice dość fundamentalne. One wtedy po raz pierwszy wybrzmiały.

W kwestiach polityki zagranicznej też jest istotna różnica. Obóz, powiedziałbym prawicowy czy konserwatywno-narodowy, od początku bardzo mocno stawiał na Stany Zjednoczone. Natomiast ten obóz lewicowo-liberalny bardziej mówił o współpracy europejskiej. Nie znaczy, iż ci pierwsi byli jej przeciwni, bo Kaczyński nie był nigdy przeciwnikiem aspiracji Polski do Unii Europejskiej. Ale widać wyraźnie, iż już wiele lat temu miał ogromną nieufność wobec Niemiec, której nie było z kolei po tej drugiej stronie politycznego sporu.

Wie pan, komunistyczna skamielina wszystkich przeciwników wpychała do jednego kotła. I Solidarność była takim wielkim kotłem, od ludzi wyraźnej lewicy aż po narodowców czy konserwatystów. Nagle ta „wojna na górze” powoduje, iż kocioł pęka. I z tego wielkiego kotła solidarnościowego wychodzą różni ludzie, którzy bardzo gwałtownie orientują się na dwie grupy. Można powiedzieć, iż tamte wybory prezydenckie (obóz Mazowieckiego kontra obóz Wałęsy) jest taką prefiguracją dzisiejszych sporów. Chociaż akurat wtedy i Kaczyński, i Tusk jako liberał gdański byli po stronie Wałęsy. Dlatego nie należy patrzeć tak personalnie, a bardziej w sensie retoryki. Na przykład, taka dyskusja: czy wielkim problemem w Polsce jest antysemityzm i klerykalizm? Michnik mówił wtedy, iż tak, Kaczyński już wtedy mówił, iż nie.

100 milionów dla wszystkich

Panie profesorze, to à propos tych pierwszych wolnych wyborów prezydenckich w Polsce w 1990 r. Jak czytam pana książkę, to widzę, jak „piękna” to była kampania. Stan Tymiński przestrzegał, iż siły międzynarodowe chcą zrobić w Polsce „enklawę białych Murzynów Europy”. Wałęsa obiecywał 100 milionów dla wszystkich i iż puści w skarpetkach złodziejów. A sztab Mazowieckiego puszczał filmy ośmieszające legendę Solidarności.

Wybory prezydenckie zawsze mają charakter dość brutalnej walki personalnej. Zresztą dlatego jestem przeciwnikiem powszechnych wyborów prezydenckich. Uważam to za jedno z największych nieszczęść, jakie się w okresie narodzin Trzeciej Rzeczypospolitej zdarzyły. Niestety nie widać, żebyśmy mieli z tych igrzysk prezydenckich zrezygnować także w przyszłości, bo to się ludziom podoba, ale zarazem to strasznie niszczy wspólnotę. Nic tak nie dzieli i nie polaryzuje Polaków, jak właśnie powszechne wybory prezydenckie.

Dlaczego?

Dlatego, iż to są wybory, w których zwycięża zawsze tylko jeden konkretny kandydat. Ta druga strona, która często jest minimalnie tylko mniejsza i wielomilionowa, nie dostaje nic. Jak mamy wybory parlamentarne, to jedni wygrywają, inni przegrywają, ale każdy dostaje kawałek tortu. Natomiast urząd prezydenta jest niepodzielny. Może go sprawować tylko jedna osoba.

W tych wyborach prezydenckich z 1990 r. Wałęsie się udało Tymińskiego pokonać miażdżąco, ale wszyscy kolejni później kandydaci na prezydenta (z wyjątkiem Kwaśniewskiego w 2000 r.) wygrywają już w drugiej turze, niewielką większością głosów. Weźmy ostatnie wybory prezydenckie, czyli Rafał Trzaskowski kontra Andrzej Duda. Obaj kandydaci dostają ponad 10 milionów głosów, a różnica między nimi jest poniżej 400 tysięcy. To pokazuje, jak społeczeństwo jest bardzo mocno podzielone. W związku z tym, żeby tych ludzi zmobilizować, używa się coraz mocniejszego języka i coraz mocniejszych argumentów, Mówiąc krótko, polaryzuje się nam kraj. Jestem więc przeciwnikiem powszechnych wyborów prezydenckich, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, iż dla wielu ludzi są one fascynującym pojedynkiem bokserskim.

Takie starcie dobra ze złem. Sporo osób tak patrzy na politykę.

Tak. Proszę zwrócić uwagę, jak media adekwatnie we wszystkich kampaniach prezydenckich (z wyjątkiem tej pierwszej), bardzo gwałtownie koncentrują się tylko na dwójce kandydatów. Cała reszta przestaje być ciekawa. Za chwilę będzie pan miał to samo. Kandydat PiS z kandydatem Platformy będą dominować w przekazie medialnym.

Antoni Dudek (1966) – profesor nauk humanistycznych, pracownik Instytutu Historii UKSW w Warszawie. Publicysta i komentator polityczny. Twórca popularnego kanału youtubowego Dudek o Historii. Prowadzi w Programie II Polskiego Radia cykliczną audycję Rzeczypospolite, a na kanale „Super Expressu” program Dudek o Polityce. Autor i współautor ponad dwudziestu książek z zakresu historii Polski XX w.

Читать всю статью