Po 35 latach od zakończenia rywalizacji mocarstw nad zachodnimi stolicami znów pojawiają się wrogie maszyny. Choć o dronach mało kto wtedy myślał, w połowie ubiegłego wieku naruszenia przestrzeni powietrznej czy wręcz walki samolotów ZSRR i Zachodu odbywały się dość często. Przeważnie brały w nich udział maszyny wywiadowcze, których załogi nie zawsze wracały do domu. Jednym z symboli zimnowojennych starć stała się misja szpiegowskiego samolotu U-2 zestrzelonego przez Sowietów nad Związkiem Radzieckim. Jak bardzo wrosła w atmosferę tamtych czasów, świadczy nazwa kultowego zespołu rockowego, za pomocą którego U-2 zaistniał w kulturze masowej.
Po zakończeniu II wojny światowej nowy ład geopolityczny gwałtownie odsłonił ambicje mocarstw. Niedawni sojusznicy, czyli Związek Sowiecki i zachodni alianci, stali się zaciekłymi przeciwnikami, wzajemnie podejrzewającymi się o przygotowania do agresji. Obie strony starały się pozyskać jak najwięcej informacji o potencjale militarnym rywala. Jako iż w latach pięćdziesiątych nie było jeszcze satelitów szpiegowskich, jedną z niewielu dostępnych metod zdobycia informacji o tym, co znajduje się w głębi terytorium przeciwnika, było rozpoznanie lotnicze, które zostało rozwinięte podczas konfliktu z Niemcami i Japonią.
Namierzyć siły przeciwnika
Pierwszym odnotowanym incydentem powietrznym podczas zimnej wojny było zestrzelenie 8 kwietnia 1950 roku nad Bałtykiem, w pobliżu Łotwy, amerykańskiego bombowca patrolowego PB4Y-2 (wariant bombowca B-24 używany przez US Navy) przez sowiecki myśliwiec Ła-11. O szczegółach zdarzenia milczały obie strony. Sowieci nie przyznawali się do zestrzelenia maszyny, a władze USA przemilczały prawdziwy cel lotu. Nie odnaleziono żadnego członka dziesięcioosobowej załogi, ale pojawiły się podejrzenia, iż przynajmniej część z Amerykanów mogła zostać schwytana i uwięziona. Los lotników pozostawał nieznany. Dopiero w 1975 roku w USA odtajniono raport, z którego wynikało, iż PB4Y-2 uczestniczył w „specjalnej misji poszukiwawczej z wykorzystaniem środków elektronicznych”. Takie loty rozpoznawcze mające na celu określenie mocy i częstotliwości wrogich stacji radarowych nazywano „misjami fretek”, gdyż wojskowym działania te przypominały metody fretek próbujących zlokalizować siedliska innych zwierząt.
Dla Sowietów wrogiem były nie tylko Stany Zjednoczone, ale wszystkie państwa znajdujące się poza kontrolą Moskwy. Konsekwencją tego stało się zestrzelenie dwóch szwedzkich samolotów. 13 czerwca 1952 roku nad Bałtykiem zaginęła nieuzbrojona maszyna Tp 79, czyli wersja transportowego Douglasa DC-3 przeznaczona do rozpoznania radiowego i radarowego. Nikt z ośmioosobowej załogi nie przeżył. Sowieci do końca zimnej wojny zaprzeczali, iż zestrzelili Tp 79. A Szwedzi milczeli na temat charakteru misji, którą samolot wykonywał.
Jednak w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych najbardziej gorąca konfrontacja amerykańsko-sowiecka miała miejsce nie nad Bałtykiem, ale nad Morzem Japońskim, co było po części pokłosiem wojny na Półwyspie Koreańskim. Zaczęli Amerykanie. 4 września 1950 roku zestrzelili w okolicach Władywostoku, głównej sowieckiej bazy morskiej na Pacyfiku, lekki bombowiec A-20 Havoc. Co ciekawe, zniszczony samolot był produkcji amerykańskiej, bo podczas II wojny światowej USA dostarczyły ponad 3,4 tys. tych maszyn w ramach pomocy wojskowej do ZSRR. Część z nich Sowieci użytkowali jeszcze długo po jej zakończeniu.
W sumie w latach 1951–1955 doszło do aż dziewięciu przypadków wzajemnych zestrzeleń, w każdym razie o tylu wiadomo. Przy czym bilans strat był niekorzystny dla Amerykanów, którzy utracili aż osiem samolotów. Co gorsza, było wśród nich aż pięć rozpoznawczych RB-29, RB-47E i RB-50. Te specjalistyczne maszyny zbudowane na bazie bombowców B-29/-50 i B-47 miały wieloosobowe załogi, które z misji nie powróciły.
Naruszenia przestrzeni powietrznej przez maszyny wywiadowcze wywołały wzmożone poczucie zagrożenia, podejrzliwość czy wręcz wrogość pomiędzy ZSRR i Zachodem. To zaś sprowadziło zagrożenie na cywilne samoloty pasażerskie, które podejrzewano o prowadzenie działań szpiegowskich lub też pomyłkowo brano za maszyny wojskowe.
Pierwszym cywilnym samolotem, który zestrzelono, był należący do Aerofłotu Ił-12 z 21 osobami na pokładzie. Maszynę tę zaatakował nad Koreą Północną amerykański myśliwiec F-86F. Pilot błędnie zidentyfikował Iła jako samolot północnokoreański. Do incydentu doszło 27 lipca 1953 roku, w dniu podpisania rozejmu kończącego wojnę koreańską.
Dokładnie dwa lata później, 27 lipca 1955 roku, Bułgarzy wzięli na celownik należący do izraelskich linii lotniczych El Al samolot Lockheed Constellation z 58 osobami na pokładzie. Z nieznanych przyczyn (rozważano błąd w nawigacji) maszyna lecąca z Wiednia do Tel Awiwu znalazła się w głębi bułgarskiej przestrzeni powietrznej, a załoga nie wykonała polecania, by lądować na tamtejszym lotnisku. Po zakończeniu śledztwa władze w Sofii przeprosiły za „zbyt pochopne” działania pilotów myśliwców i zgodziły się wypłacić odszkodowania rodzinom ofiar.
U-2 – bez odbioru
Kolejna dekada nie przyniosła spokoju, a wręcz przeciwnie. 1 maja 1960 roku maszyna, za której sterami siedział pilota CIA kpt. Francis Gary Powers, została trafiona przez pocisk rakietowy ziemia–powietrze S-75 i rozbiła się w obwodzie swierdłowskim. Zestrzelenie szpiegowskiego samolotu U-2 było najgłośniejszym w historii zimnowojennych starć. Schwytany przez Sowietów pilot został skazany za szpiegostwo (w 1962 roku wymieniono go na radzieckiego agenta). Incydent wywołał międzynarodowy skandal i doprowadził do odwołania szczytu czterech mocarstw w Paryżu, znacząco pogarszając stosunki między USA a ZSRR.
A to nie był koniec złej passy U-2. Kolejną maszynę Amerykanie stracili w październiku 1962 roku podczas kryzysu kubańskiego. Jednak najwięcej U-2 (co najmniej pięć) zostało utraconych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nad Chinami. Choć samoloty kontrolowała amerykańska agencja wywiadowcza CIA, to pilotowali je Tajwańczycy, więc nie było ofiar wśród obywateli Stanów Zjednoczonych. A okoliczności tych wydarzeń do dziś pozostają owiane tajemnicą.
Na terenie podzielonych Niemiec napięcie wzrosło po budowie w 1961 roku muru berlińskiego. W pierwszych miesiącach 1964 roku Sowieci zestrzelili dwa amerykańskie samoloty nad Niemiecką Republiką Demokratyczną, w tym rozpoznawczy RB-66. Ostatnią maszyną wojskową należącą do USA, która została zniszczona w powietrzu, był rozpoznawczy RU-8 Seminole. Zdarzenie miało miejsce 21 października 1970 roku nad Armenią.
Z czasem liczba przypadków bezpośredniej konfrontacji samolotów wojskowych Związku Sowieckiego i Stanów Zjednoczonych zmniejszała się. Jedną z głównych przyczyn była obawa przed niekontrolowaną eskalacją, która mogła doprowadzić do otwartej wojny. Nie bez znaczenia był też rozwój technologii. Maszyny zaczęły być wyposażane w sensory, które umożliwiały prowadzenie rozpoznania bez konieczności zbliżania się do wrogiej przestrzeni powietrznej, a tym bardziej wlatywania w nią. Amerykanie jednak przez cały czas realizowali tego rodzaju misje z użyciem samolotu szpiegowskiego RB-71. Poza tym USA i ZSRR rozbudowywały systemy satelitów szpiegowskich, które stały się kluczowym źródłem informacji o poczynaniach rywala.
Pomimo tego dochodziło przez cały czas do „incydentów” z udziałem samolotów cywilnych. Najtragiczniejszym było zestrzelenie koreańskiego Boeinga 747, do którego doszło nad Morzem Japońskim 1 września 1983 roku. Samolot leciał z Nowego Jorku poprzez Anchorage do Seulu, ale z powodu błędu nawigacyjnego załogi zboczył z zaplanowanej trasy i przeleciał przez przestrzeń powietrzną Sowietów, którzy wzięli go za amerykańską maszynę szpiegowską. Ogień otworzył Su-15. Na pokładzie B 747 zginęło 269 osób. ZSRR początkowo nie przyznawał się do zestrzelenia, ale Amerykanie ujawnili szczegóły przechwyconej sowieckiej komunikacji, w tym rozmowy radiowe pilotów myśliwców.
Polowanie na morzu
Konfrontacja toczyła się nie tylko w powietrzu, ale także na morzu. W tym przypadku do rozpoznania wrogich wybrzeży i znajdującej się tam infrastruktury militarnej wykorzystywano zwykle okręty podwodne. Na początku zimnej wojny starciom sprzyjało to, iż Związek Sowiecki uważał za swe wody terytorialne obszar o szerokości 12 mil morskich, czego nie uznawały Stany Zjednoczone przestrzegające limitu trzech mil morskich. To sprowokowało zdarzenie z sierpnia 1957 roku, gdy okręt USS „Gudgeon” przeprowadzał tajny patrol rozpoznawczy w pobliżu Władywostoku. Sowieci namierzyli amerykańską jednostkę i zmusili do wynurzenia. Kompromitujący dla US Navy incydent został utrzymany w tajemnicy i prawdopodobnie utajniony przez władze amerykańskie. Pokazał jednak rosnące zdolności marynarki wojennej Sowietów, jak również ich gotowość do konfrontacji, choćby przy ryzyku sprowokowania większego konfliktu.
Pomimo tego podobne wydarzenia miały miejsce na Bałtyku u wybrzeży Szwecji, poczynając od 1962 roku do końca zimnej wojny. Szwedzi podejrzewali Sowietów o szpiegostwo, ale tylko raz zostało jednoznacznie potwierdzone naruszenie ich wód terytorialnych. 28 października 1981 roku namierzono sowiecki okręt U-137, który osiadał na mieliźnie około 30 km od Karlskrony. Dokumenty, które ujawniono po zimnej wojnie, sugerowały, iż część podejrzanych zdarzeń mogła być powiązana z jednostkami NATO. Przy czym takie naruszenia były dokonywane w porozumieniu ze stroną szwedzką, by pomóc jej wykryć luki w systemie obrony wybrzeża.
Poza szpiegostwem na otwartym morzu załogi okrętów podwodnych starały się niepostrzeżenie zbliżyć do przeciwnika, a choćby symulowały atak na niego. To była niebezpieczna gra, ponieważ istniało ryzyko złego odczytania intencji drugiej strony czy też kolizji, co w przypadku jednostek z bronią atomową na pokładzie mogłoby mieć katastrofalne skutki. Do tego w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na morzu dochodziło do przypadków zaginięcia okrętów podwodnych obu stron. Wzajemna podejrzliwość sprawiła, iż brano pod uwagę ich celowe zatopienie przez rywala. Aby obniżyć zagrożenie eskalacją konfliktu, Stany Zjednoczone i Związek Sowiecki zawarły w 1972 roku porozumienie w sprawie zapobiegania incydentom na morzu. Jednak nie wyeliminowało ono ich całkowicie.
Ostatnie poważne starcie miało miejsce 12 lutego 1988 roku na Morzu Czarnym, gdy dwie sowieckie fregaty celowo uderzyły w amerykańskie okręty – krążownik „Yorktown” i niszczyciel „Caron”. Powodem był polityczny spór pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem o „prawo do nieszkodliwego przepływu” przez wody terytorialne. Władze sowieckie wyznaczyły takie szlaki na Bałtyku oraz morzach Japońskim i Ochockim. Jednak nie akceptowały tego na Morzu Czarnym.
Czy zimnowojenne doświadczenia sprzed dekad będą miały wpływ na rozwój obecnej konfrontacji między Rosją a Zachodem? Trudno to jednoznacznie ocenić. W czasach zimnej wojny Moskwa była bowiem gotowa na negocjacje i zawieranie porozumień, które miały ograniczyć liczbę incydentów mogących przerodzić się w kryzys militarny. Obecna ekipa z Kremla zdaje się stawiać na eskalację.