Rzecz jasna nie jestem obiektywny, ponieważ David Gilmour to dla mnie absolutny szczyt jeżeli chodzi o upodobania muzyczne. Dlatego też zanim publicznie „zawyłem z zachwytu” dałem sobie czas na obcowanie z tym wydawnictwem i cóż mogę powiedzieć? Utonąłem w tej muzyce i niech mnie nikt nie ratuje!
Jest to album tak pięknie namalowany, tak przebogaty w rozmaite smaczki, melodie i aranże, iż słucham z wypiekami cały czas, nie mogąc wyjść z podziwu! Przy każdym, następnym podejściu odnajduję coś nowego i wiem, iż tak będzie jeszcze długo. Po „Rattle That Lock” (poprzednią płytę) również sięgam regularnie i mimo upływu niemal dekady, przez cały czas zdarza mi się wyłapać jakiś smaczek – szczegół, który Gilmour gdzieś tam dodał i jest on niby nieistotny, a jednak!
„Luck and Strange” nagrywany był przez pięć miesięcy w Brighton i Londynie, m.in. w studio należącym do innego wspaniałego gitarzysty i kompozytora, legendarnego założyciela grupy Dire Straits Marka Knopflera. Za produkcję odpowiedzialni są David Gilmour i Charlie Andrew. To interesująca współpraca, ponieważ Andrew podszedł do twórczości Gilmoura bardzo świeżo. Sam artysta tak wspomina początek relacji z producentem: „Zaprosiliśmy Charliego do domu, więc przyszedł, posłuchaj kilku wersji demo i powiedział ‘No cóż, dlaczego musi tam być solówka na gitarze? Czy wszystkie zanikają? Czy niektóre z nich nie mogą się po prostu zakończyć?’”
To stało się w moim odczuciu największym atutem płyty – zamiast długich solówek dostajemy tu bowiem mnóstwo melodii, ogrom przestrzeni dla instrumentalistów i całą masę ozdobników aranżacyjnych, które są używane niczym przyprawa do perfekcyjnego dania.
Jeśli mowa o instrumentalistach, to na płycie zebrała się prawdziwa śmietanka i to słychać w każdym utworze. Są tu m.in. Tom Herbert, Adam Betts, Steve Gadd, Roger Eno, Steve De Stanislao, Rob Gentry, Will Gardner. Oprócz tego jest i akcent wspomnienia przyjaciela. Jako bonus bowiem dodano do albumu zarejestrowany na żywo „jam” (improwizację) z udziałem nieżyjącego od 2008 roku klawiszowca Pink Floyd Ricka Wrighta. Na bazie tej improwizacji Gilmour skomponował utwór otwierający płytę i będący równocześnie jej tytułem czyli „Luck and Strange”.
Muzycznie niestety zabrakło orkiestracji Zbigniewa Preisnera, który współpracował z gitarzystą przy trzech produkcjach – studyjnych albumach „On an Island” i „Rattle That Lock” oraz koncertowej płycie „Live in Gdańsk’. Co prawda orkiestracje na nowym krążku są wspaniałe, ale trochę liczyłem na udział wybitnego Polaka…
W nagraniach nie tylko wzięły udział dzieci Davida Gilmoura – Romany i Joe. Od wielu lat teksty do solowych płyt artysty pisze jego żona Polly Samson. Muszę przyznać, iż utwory z Romany wniosły do muzyki Gilmoura coś nowego i niezwykle świeżego. „Between Two Points” to jedna z najciekawszych kompozycji artysty od wielu lat. Prosta, z lekko niepokojącym klimatem i linią głosu. Dodatkowo barwa Romany Gilmour pięknie tu zadziałała. Z niecierpliwością czekam na solowy album młodej artystki.
Teksty opowiadają głównie o starzeniu się oraz wrażeniach po okresie „pandemii”. Polskie media muzyczne jednak (zupełnie wbrew temu, co mówi sama autorka) podkreślają, iż płyta opowiada o „wojnie na Ukrainie”.
Tu dochodzimy do mniej przyjemnych aspektów działalności Davida Gilmoura. Tak, jest on w pewnym stopniu zaangażowany politycznie. Poglądy artysty mógłbym określić jako „do bólu poprawny, brytyjski konserwatyzm”. Rzecz jasna w tym kontekście popiera stronę ukraińską w konflikcie rozgrywającym się za naszą granicą, przyjmując typowo angielską postawę – „walczmy z Rosją do ostatniego Ukraińca” (sam ubiera to w retorykę „wolności i demokracji”). Pamiętać należy, iż Gilmour pochodzi z bogatej, angielskiej rodziny (z Cambridge), więc naturalnie taką optykę świata przyjmuje. Niestety w 2022 roku nagrał pod szyldem Pink Floyd (ma prawa do nazwy) utwór dla „walczącej Ukrainy”.
Nie jest tajemnicą, iż to właśnie poglądy polityczne były jedną z głównych przyczyn niezgody między Davidem Gilmourem, a drugim charyzmatycznym liderem Pink Floyd Rogerem Watersem, co w rezultacie doprowadziło do odejścia basisty i (czasowego) rozpadu zespołu. Roger Waters jest zdecydowanie NIEPOPRAWNY POLITYCZNIE. Głośno nawołuje do pokoju na Ukrainie, potępia imperializm anglosaski, popiera Palestynę w konflikcie z Izraelem i ciepło wypowiada się o politykach uznawanych przez „kolektywny zachód” za dyktatorów. Gilmour natomiast prezentuje „poprawne poglądy”, charakterystyczne dla niemal całego, brytyjskiego i amerykańskiego środowiska artystów, podobnie zresztą jak wspomniany wcześniej Mark Knopfler (jego muzykę również uwielbiam od dziecka).
Jak się Państwo domyślacie politycznie zdecydowanie bliżej mi do Watersa, ale muzycznie zawsze wyżej ceniłem Gilmoura. Cóż, już dawno nauczyłem się rozdzielać te dwie warstwy od siebie, ponieważ gdybym miał słuchać tylko muzyków, z którymi się zgadzam politycznie to musiałbym zrezygnować z lwiej części ulubionych artystów.
Co ciekawe, w Polsce jedna z czołowych gazet muzycznych trochę za mocno się wczuła w politykę i dużą część okładkowego artykułu o nowej płycie Gilmoura poświęciła „walczącej Ukrainie”, a także temu, jak to artysta nieustannie o tym mówi… Otóż przejrzałem prasę oraz wywiady anglojęzyczne i TAK NIE JEST!
Przy okazji promocji nowej płyty Gilmour w ogóle nie skupia się na tym wątku – jeżeli nie męczą go o to dziennikarze w pytaniach. Polscy dziennikarze oczywiście męczą, ale artysta nie jest zbyt wylewny. Nie sądzę zresztą, żeby Gilmour był tak bardzo, do głębi przejęty wojną na Ukrainie, jakby tego chciały polskie media. W prasie zagranicznej, która w ogóle go o to nie pyta (również symptomatyczne) artysta na ten temat milczy!
David Gilmour nagrał płytę WYBITNĄ. Tak ją oceniam starając się zachować (w miarę możliwości) obiektywne podejście. Sam artysta ocenia, iż to jego najlepsza płyta od czasów „Dark Side Of The Moon”. Na pewno jest to jego najbardziej dojrzały, solowy album. Całość jest jak pięknie namalowany obraz – można się bez końca przyglądać, znajdując coraz to nowsze szczegóły, które kompozytor umieścił niby od niechcenia tu i ówdzie. Przyjemność odsłuchu jest spotęgowana niesamowitą realizacją nagrań i produkcją – wyważoną i bardzo dynamiczną. Uważny słuchacz wyłapie tu mnóstwo smaczków aranżacyjnych i pojawiających się ozdobników, które nagrywane były na instrumentach specjalnie dobranych – tylko pod dany fragment. Przez lata Gilmour przyzwyczaił nas do takiej pieczołowitości, która czyni jego muzykę wyjątkową.
Muzyk z wiekiem robi się coraz bardziej oszczędnym gitarzystą. Nic dziwnego – jako dobiegający 80 lat mężczyzna (rocznik 1946) nie jest już tak sprawny, jak dawniej. To sprawiło, iż całość jest bardziej nakierowana na melodie, kompozycje i aranże. Tam jednak, gdzie pojawiają się solówki na kultowej gitarze Fender Stratocaster dzieje się prawdziwa magia. Co najważniejsze – w KAŻDEJ zagranej frazie słychać rękę Gilmoura! Jego styl stał się tak charakterystyczny, iż już po pierwszym dźwięku nie ma cienia wątpliwości, kto gra!?
Nie mam jeszcze ulubionego utworu. Na pewno wspomniany wcześniej „Between Two Points” oraz „Yes, I Have Ghosts” nagrane z Romany intrygują mnie najmocniej. Z kolei najbardziej „floydowski” utwór, ozdobiony najdłuższą solówką to „Scattered”. Naprawdę mógłby śmiało wejść na „Dark Side…” albo „The Division Bell”. Wspaniałą kompozycją jest też „Dark and Velvet Nights”, która utrzymuje klimat z poprzedniego albumu. Najbardziej zaś wzruszająca jest dla mnie piosenka akustyczna „Yes, I Have Ghosts” z pięknym tekstem świadczącym o świadomości przemijania oraz tego, iż artysta nieuchronnie zbliża się do końca drogi… Powiedzieć, iż zostawia nam wspaniały dorobek to jak nic nie powiedzieć, ale Gilmour bynajmniej nie ma zamiaru spocząć na (zasłużonych) laurach.
David Gilmour, mimo wieku jest pełen energii, pomysłów i doskonale mu się współpracuje z obecnymi muzykami. Zapowiedział, iż dokładnie w tym samym składzie, niedługo wchodzą do studia nagrywać kolejny album. Zwykle takie stwierdzenia są sloganami rzucanymi na potrzeby promocyjne, ale w tym przypadku uznaję to za rozbrajająco szczery entuzjazm. To słychać – zarówno w muzyce, jak i wywiadach. Wszak Mistrz Gilmour zupełnie serio już nie musi niczego udowadniać i jest w doskonałej formie, czego najlepszym dowód stanowi album „Luck and Strange”.
W jednym z wywiadów artysta powiedział, iż nie czuje się solistą i lubi być częścią zespołu. Znając doskonale jego twórczość wierzę w to, a dodatkowo takie podejście do działalności artystycznej jest mi szczególnie bliskie.
Jeśli już o tym mowa to miło mi poinformować Czytelników, iż ruszył mój autorski cykl publicystyczny na zaprzyjaźnionym kanale Wbrew Cenzurze. Nie podejmę się punktowej oceny płyty „Luck and Strange”. Wiem jednak, iż odkąd ją kupiłem (kilka dni po premierze) adekwatnie nie opuszcza mojego odtwarzacza i pewnie jeszcze długo tak będzie. Obcowanie z muzyką Gilmoura to dla mnie nieopisana przyjemność i zachęcam Państwa byście po nią sięgnęli!
Bartosz Iwicki
fot wikipedia
David Gilmour. „Luck and Strange” Sony Music, 2024.
Myśl Polska, nr 41-42 (6-13.10.2024)