Stalin zakładał podobny plan jak dwie dekady wcześniej jego nauczyciel Lenin. Drogą do zwycięstwa bolszewizmu było wcześniejsze maksymalne wykrwawienie się Europy Zachodniej w długiej i okrutnej wojnie. Hitler miał rozgnieść Polskę ponosząc ogromne straty. Być może te straty – analizowane na gorąco przez sowiecki wywiad były większe niż zakładano. Pamiętajmy: atak na Francję był planowany na jesień 1939. Tymczasem walki w Polsce pochłonęły zasoby paliw, smarów i amunicji, a park maszynowy Wermachtu został zdziesiątkowany. Polska armia – choć niedoinwestowana i często anachroniczna technicznie okazała się o wiele twardszym przeciwnikiem niż zakładali sztabowcy Hitlera – mówi w rozmowie z PCh24.pl Andrzej Pilipiuk, pisarz, publicysta.
Szanowny Panie Andrzeju, jedni twierdzą, iż 17 września 1939 roku Armia Czerwona „wkroczyła do Polski”. Inni mówią, iż Armia Czerwona na Polskę napadła, bądź nas zaatakowała. Odnoszę jednak wrażenie, iż zdecydowana większość, ma za nic ów spór. Jakie jest Pana zdanie?
Ja powiedziałbym jeszcze inaczej. Armia Czerwona ani nie wkroczyła do Polski, ani nie napadła na Polskę sama z siebie, tylko „ratowała tyłek” Hitlerowi, którego koncepcja wojny błyskawicznej nie poszła tak, jak ją planowano. Moim zdaniem, gdyby nie rzucone przez Stalina Hitlerowi koło ratunkowe, to niemiecki atak na Polskę zakończyłby się inaczej. Prawdopodobnie nie wygralibyśmy tej wojny, ale w mojej ocenie szanse na remis na pewno były.
Sam pakt Ribbentrop-Mołotow i wynikający z niego 17 września 1939 należy rozpatrywać w szerszym kontekście: Niemcy parli do przodu w trakcie kampanii wrześniowej, ale ponosili kolosalne straty. Do dziś nie wiemy ilu Niemców poległo we wrześniu 1939. Te dane utajniono. Są szacunki które mówią choćby o 120 tysiącach zabitych Niemców. Polska obrona krzepła i cały czas trwała mobilizacja na Kresach, która dałaby polskiej armii nowych rekrutów, a co za tym idzie nowe możliwości.
Ponadto każdy tydzień przeciągania się niemieckiej operacji przeciwko Polsce przybliżał nas do polskiej dżdżystej jesieni. Niemieckie czołgi utknęłyby w błocie, w innych niemieckich maszynach zabrakłoby paliwa i naprawdę różnie mogłoby się to skończyć. Nadszedł jednak 17 września… Armia Czerwona zaatakowała Polskę. Całkowicie załamał się nasz duch walki i duch obrony ojczyzny. Rosyjski atak ostatecznie pogrzebał nasze szanse nie na zwycięstwo, ale na mocny remis w konfrontacji z Niemcami. Uchronił ich także częściowo przed dalszymi stratami.
Przed Mistrzostwami Świata w piłce nożnej w 2022 roku jeden z dziennikarzy napisał, iż kluczowym słowem w historii polskiego futbolu, jest „gdyby”… „Gdyby w 1974 przed półfinałem z RFN nie padał deszcz…”, „Gdyby Błaszczykowski strzelił karnego z Portugalią na Euro 2016…”, „Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka…” etc. Słowo „gdyby” jest również ważne w kontekście września 1939. „Gdyby Polska ogłosiła mobilizację przynajmniej dwa-trzy dni wcześniej…”, „Gdyby kontrofensywa generała Kutrzeby ruszyła kilka godzin wcześniej…”, „Gdyby nasi rzekomi sojusznicy nas nie zdradzili…”, „Gdyby…”, „Gdyby…”, „Gdyby…”. Fakty są jednak takie, iż we wrześniu 1939 ponieśliśmy całkowitą klęskę i gdybanie tego nie zmieni…
Ale może nam pomóc wyciągnąć wnioski na przyszłość. Dlatego czasem warto trochę „pogdybać”. Zastanówmy się bowiem, co by było, gdyby Niemcy dostali od Polski we wrześniu 1939 roku srogie lanie? Czy wówczas Stalin wywiązałby się z układu z Hitlerem? Tak jak powiedziałem wcześniej – 17 września Stalin rozpoczął operację ratowania swojego sojusznika. Być może Stalin doszedł do wniosku, iż wyczekał już swoje i w zasadzie żołnierze Armii Czerwonej mogą wkraczać do Polski jako „wyzwoliciele”.
Zastanawiam się, czy pierwotny plan Stalina nie zakładał przyłączenia się do wojny jeszcze później…
Jeszcze później? Skąd takie przypuszczenie, Panie Andrzeju?
Stalin zakładał podobny plan jak dwie dekady wcześniej jego nauczyciel Lenin. Drogą do zwycięstwa bolszewizmu było wcześniejsze maksymalne wykrwawienie się Europy Zachodniej w długiej i okrutnej wojnie. Hitler miał rozgnieść Polskę ponosząc ogromne straty. Być może te straty – analizowane na gorąco przez sowiecki wywiad były większe niż zakładano. Pamiętajmy: atak na Francję był planowany na jesień 1939. Tymczasem walki w Polsce pochłonęły zasoby paliw, smarów i amunicji, a park maszynowy Wermachtu został zdziesiątkowany. Polska armia – choć niedoinwestowana i często anachroniczna technicznie okazała się o wiele twardszym przeciwnikiem niż zakładali sztabowcy Hitlera. A gdybyśmy postawili kolejną rubież obronną opartą o rzekę Bug?
Zanalizujmy teraz od drugiej strony. ZSRR planował podbój całego kontynentu. To tego celu potrzebne były kadry i zasoby. Rozgromienie Polski rękami hitlerowców pozwalało zaoszczędzić jedno i drugie.
Polską obronę na kierunku wschodnim sparaliżował rozkaz naczelnego wodza, by nie stawiać oporu wkraczającej Armii Czerwonej. Zastanówmy się, co by było, gdybyśmy jednak spróbowali stawiać opór. Na terenie dzisiejszej Białorusi znajdują się umocnienia z lat 30-tych. Tzw. „linia Piłsudskiego”. Może nie była tak rozbudowana jak Linia Marencheima w Finlandii, ale do dziś zachowały się bunkry budowane tak, by powstrzymać sowieckie czołgi. Te tereny zostały oddane w zasadzie bez walki. Gdybyśmy postawili tam ostrą obronę, to Sowieci na pewno ponieśliby znacznie większe straty. Ostatecznie pewnie by się przedarli, ale Polscy żołnierze posłali by do piachu wielu z nich. Tak się jednak nie stało…
I jeszcze jeden aspekt: zdrada naszych sojuszników, czyli Anglii i Francji. Nie chodzi tutaj tylko o nie udzielenie nam wsparcia militarnego. Chodzi przede wszystkim o wynikającą ze zdrady demoralizację polskich wojsk. O zdeprymowanie i odebranie nadziei polskiemu żołnierzowi. Proszę sobie to wyobrazić: polski żołnierz walczy z Niemcami, stawia opór, zadaje hitlerowcom duże straty, broni polskich miast, polskich kobiet, polskich dzieci i czeka na akcję sojuszników. Sojusznicy nas zostawiają. Obrona mimo to trwa, a nieoczekiwanie Sowieci wbijają nam nóż w plecy… De facto dobijają nas…
Po 17-tym września walczyli już tylko ci, którzy naprawdę podchodzili do tego ideowo. Może większość z nich już choćby nie wierzyła w zwycięstwo, ale chcieli przynajmniej wypełnić przysięgę oraz drogo zaprzedać skórę.
Np. Twierdza Modlin, której bronił m.in. mój dziadek broniła się jeszcze 11 dni – do 28 września. Mówimy tu o carskiej twierdzy, którą rosyjscy sztabowcy w 1904 roku uznali za przestarzałą. Zrobiliśmy z niej niezdobyty bastion. Niemieckie szturmy odparto. Twierdzę poddano, bo już nie było sensu dalszej walki.
Pozwoli Pan, iż wrócę do pierwszego pytania: dlaczego dziś 17 września 1939 mało kogo obchodzi? Pytam, ponieważ co roku 1 września mamy do czynienia z wielkimi obchodami na Westerplatte, w Wieluniu i wielu innych polskich miejscowościach. Co zaś mamy 17 września? Praktycznie nic, poza kilkoma wzmiankami w mediach…
Przez bardzo, bardzo długi okres ta data – 17 września 1939 – w naszej historii, w naszej zbiorowej pamięci i świadomości w ogóle nie istniała. Przez 45 lat po drugiej wojnie światowej wspominanie o ataku ZSRR na Polskę było proszeniem się o kłopoty i to poważne kłopoty.
Po drugie: bestialstwa Niemców popełnione również we wrześniu 1939 roku, jak gdyby całkowicie przykryły kwestię „wejścia” Sowietów.
Moje pokolenie ludzi urodzonych w latach 70-tych było pokoleniem, które już nie pamiętało o polskich kresach. „Wejście” Armii Czerwonej w zasadzie „chapnęło” nam to, co po 1945 roku i tak przypadło Związkowi Radzieckiemu. jeżeli ktoś miał kresowe tradycje rodzinne, to wiadomo – wiedział, natomiast ogromna masa dzieciaków tego nie wiedziała.
Kiedy byłem bodajże w szóstej, albo w siódmej klasie podstawówki, poszła jakaś fama, iż taka ostra nauczycielka od polskiego, której bardzo nie lubiliśmy, urodziła się w Wilnie. Ktoś z klasy skomentował to słowami: „No tak! Ona jest ze Związku Radzieckiego i pewnie przysłali ją, żeby nas gnębiła”. Może ze dwie osoby odpowiedziały wówczas, iż skoro ta nauczycielka jest taka stara i urodziła się w Wilnie, to chyba było to przedwojenne polskie Wilno… Wielkie było zdziwienie, gdy padła fraza „przedwojenne polskie Wilno”…
Powiem więcej: wśród dzieciaków z mojego rocznika mających 12-13 lat nikła była świadomość istnienia za Bugiem takich narodów jak Ukraińcy czy Białorusini. Tam był ZSRR – czyli „ruskie”. Rosja.
Powiem tak: gdyby komuna potrwała jeszcze 10 lat, to przykrycie pamięci Kresów byłoby jeszcze mocniejsze. Powtórzę jednak: moje pokolenie żyło z bardzo niewielką świadomością tego, iż Polska kiedyś sięgała znacznie dalej na wschód, iż działy się tam bardzo interesujące rzeczy, iż były tam poważne polskie ośrodki naukowe, kulturowe i tak dalej. Lwów, Wilno i inne polskie miasta kresowe w zasadzie w naszej świadomości w ogóle nie istniały. O takich wydarzeniach jak obrona Grodna przed sowietami mało kto wiedział, co więcej były to tematy których nie poruszało się w rozmowach z dziećmi.
Mówię o tym wszystkim, żeby wyjaśnić, dlaczego moim zdaniem „wkroczenie” Armii Czerwonej do Polski 17 września 1939 roku nie jest traktowane w taki sam sposób jak wkroczenie Niemców. Armia Czerwona, powtarzam, zajęła ziemie, które potem i tak od Polski odpadły. Ziemie, których moje pokolenie nie traktowało już w kategoriach „to było nasze”.
W Polsce lat 80-tych mało kto o tych sprawach mówił. Mnie na przykład ojciec pewne rzeczy powiedział otwartym tekstem, ale tylko w cztery oczy i obligując do pełnej dyskrecji. Wiedziałem to i owo – ale nie przekazywałem tej wiedzy kolegom. Choć miałem kumpla, od którego usłyszałem po raz pierwszy o Katyniu.
Kiedy mówi się o drugiej wojnie światowej, to przede wszystkim akcent jest kładziony na zbrodnie niemieckie. Odnoszę wrażenie, iż zbrodnie sowieckie są pomijane, a były one może nie tak krwawe jak niemieckie, ale równie mocno wyniszczające polską „tkankę narodową”…
Pierwsza i podstawowa kwestia: Wehrmacht od pierwszych dni dla sterroryzowania Polaków mordował cywilów. Mordowano ich na każdym niemal kroku. Mordowano także jeńców. 10 lat temu IPN zorganizował wystawę o zbrodniach wojennych Wermachtu we wrześniu 1939 roku. Według przedstawionych na tej wystawie szacunków około 40 tysięcy Polaków, którzy zostali wzięci do hitlerowskiej niewoli, zostało przez Niemców od razu zamordowanych. Bombardowano też miasta. Same naloty pochłonęły życia ok 250 tyś ludzi. Ta pamięć, pamięć tego strachu została.
I teraz popatrzmy na drugą stronę… My możemy mieć mniejszą świadomość o zbrodni popełnionych przez Sowietów, dlatego iż przeważnie działali dyskretniej. Nie było masowych nalotów bombowych. Rzadko zabijali jeńców na oczach ludzi. Wywozili ich do obozów. Dokonywali aresztowań wedle list proskrypcyjnych. Wywozili ludzi do łagrów. Ludzie znikali nie było wiadomo co się z nimi stało. Mordowano po cichu i daleko.
Ilu wywiezionych przez Sowietów w głąb ZSRR Polaków realnie wróciło do ojczyzny? To jest jedno z tych pytań, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi. Może gdyby było ich dostatecznie dużo, to przywieźliby z sobą świadomość, co się konkretnie działo na Kresach po 17 września 1939…
Tymczasem zwalniani z łagrów którzy opuścili ZSRR z Armią Andersa po wojnie w większości pozostali na emigracji. Ci którzy wrócili do PRL-u bali się opowiadać. Zwolnieni po śmierci Stalina w większości pozostali w ZSRR. Ogromna część pozostała w azjatyckiej części ZSRR. jeżeli wrócili w rodzinne okolice – to już były tereny białoruskiej i ukraińskiej republiki radzieckiej.
Przesiedlani z kresów na ziemie odzyskane też woleli milczeć. 45 lat milczenia zrobiło swoje. Pokolenie będące potencjalnym nośnikiem pamięci zbiorowej wymarło nie przekazując swojego doświadczenia. Pamiętajmy też o zdziesiątkowaniu naszych elit przez oba totalitaryzmy. Chłopi i robotnicy rzadziej sięgają po pióro, rzadziej spisują wspomnienia…
Oczywiście ktoś w tym miejscu powie, iż przecież są relacje z Kresów z tamtego okresu, iż wielu Polaków zamieszkałych przed wojną na Kresach udało się przesiedlić do Polski, iż ludzie ci przenieśli pewną wiedzę, pewne tradycje etc. To prawda, co nie zmienia faktu, iż znaczna świadków, albo została wywieziona w głąb ZSRR, albo wymordowana przez banderowców OUN-UPA i nigdy nie wróciła do ojczyzny.
W PRL takich wspomnień nie drukowano. A świadectwa, które funkcjonowały w obiegu literackim i w obiegu publicystycznym wśród emigracji na Zachodzie w bardzo ograniczonym stopniu przenikły przez żelazną kurtynę. W Polsce w zasadzie takie pamiętniki, różne wspomnienia zaczęły się ukazywać dopiero po 1990 roku. Pamiętam jak się na nie wówczas rzuciłem. Był to bowiem literatura typowo antykomunistyczna i to mnie interesowało. Niestety nie kojarzę, żeby ktoś spośród moich znajomych z liceum zainteresował się tą sprawą. Chyba wówczas mało kogo już to interesowało. Te 45 lat siedzenia w swoistej zamrażarce ideologicznej przyniosło skutek, o który w tej kwestii ostatecznie komunistom chodziło – o wyparcie ze zbiorowej pamięci Polaków świadomości polskości przedwojennych Kresów, oraz o wyparcie 17 września 1939 i sowieckich zbrodni na Polakach.
Operacja zabijania polskiej pamięci trwa do dziś. Prowadzą ją np. Rosjanie, którzy głoszą, iż 17 września 1939 roku Związek Sowiecki rozpoczął operację obrony ludności ruskiej na Ukrainie, na Białorusi przed Niemcami, którzy szli na wschód i chcieli ich wymordować.
Polską pamięć zabijać potrafi choćby tak neutralna nauka jak etnografia. Miałem kiedyś w ręce trzytomowy album o polskim stroju ludowym. Wspaniała rzecz. Cudne ilustracje. Ale były w nim stroje z Pomorza czy Śląska, a na wschodzie – linia Bugu i koniec. Całkowicie pominięto polskie stroje ludowe z Kresów. A przecież noszą je działające tam nasze zespoły folklorystyczne, czasem można je też zobaczyć na uroczystościach organizowanych przez Polonię w USA i …Brazylii.
Ad meriutum.
Biorąc pod uwagę Niemców i ich plany, to oni oczywiście chcieli to zrobić, tylko w troszeczkę bardziej odległej perspektywie. Wystarczy poczytać „Mein Kampf”. Tam wprost jest mowa o terenach na wschodzie, które zapewnią Niemcom przestrzeń życiową. Hitler szereg rzeczy głosił zupełnie otwartym tekstem.
W samym wrześniu 1939 roku oczywiście takie ryzyko nie zachodziło, bo Hitler, żeby się tam dostać musiał najpierw pokonać zachodnią i centralną Polskę, a tu szło mu co najwyżej „średnio”. Poza tym, gdyby Związek Radziecki faktycznie chciał ochrony tych ludzi, to przecież wystarczyło udzielić Polsce pomocy w przeciwstawieniu się Hitlerowi, albo otworzyć granicę i przyjąć uciekających przed Niemcami.
Moim zdaniem współczesna rosyjska propaganda nie ma w zasadzie przełożenia w Polsce. Są oczywiście nieliczne ośrodki, które ją podchwytują i próbują przekazywać dalej, ale dotyczy to bardziej kwestii bieżących, cywilizacyjnych, a nie historycznych. Rosyjska propaganda historyczna, moim zdaniem, trafia w Polsce albo na ludzi świadomych którzy ją automatycznie odrzucają, albo na mur obojętności ze strony ludzi który historią się nie interesują. Ewentualnie tezami rosyjskich propagandystów fascynuje się garstka ćwoków i ojkofobów, którzy nie zmarnują żadnej okazji, żeby napluć na Polskę.
Tylko, czy tych „ćwoków” jest aby na pewno kilku? Tutaj bym polemizował, Panie Andrzeju. Ludzi powtarzających slogany, iż Związek Sowiecki, Rosjanie wyzwolili nas spod okupacji niemieckiej jest naprawdę wielu i do tego część z nich zasiada w ławach poselskich…
Panie redaktorze: nie da się ukryć, iż faktycznie ruscy nas spod okupacji niemieckiej wyzwolili. Tyle, iż wcześniej ułatwili Hitlerowi dojście do władzy oraz podbój Polski. Widzę to tak: dwóch bandytów pokłóciło się między sobą o łup i jedna mafia przegoniła drugą…
Czy takie coś można więc nazwać „wyzwoleniem”? Odkąd pamiętam w Polsce trwa dyskusja, czy po 1945 mieliśmy nową okupację, czy jednak Polska po wojnie była państwem niepodległym…
Powiem coś kontrowersyjnego: z punktu widzenia Polaków jednak mimo wszystko lepiej było pod sowieckim knutem niż za hitlerowskimi drutami. Biorąc pod uwagę tempo wyniszczenia biologicznego Polaków, to kolejnych pięciu lat okupacji hitlerowskiej byśmy nie przetrzymali.
Istnieją świadectwa z lat 1942 i 1943. Niemcy mimo iż kończyli już sprawę z Żydami, to przez cały czas rozbudowywali i usprawniali instalacje obozów śmierci w Treblince, w Bełżcu i w Brzezińce (Auschwitz-Birkenau). Po co to robili skoro w tym okresie „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” już się de facto dokonało? Moim zdaniem oni po prostu szykowali się do kolejnego etapu: masowej eksterminacji większych ilości Polaków.
Dyskutuje się nad kwestią KL Warschau. Czy tunele pod dworcem Warszawa Zachodnia były monstrualnymi komorami gazowymi? Badania bardzo utrudnia fakt, iż mimo protestów społecznych i toczącego się śledztwa obiekty te zostały w znacznym stopniu celowo zniszczone na początku lat 90-tych. Zachowały się zdjęcia poniemieckich wentylatorów, bani gazotwórczych, etc.
Moim zdaniem to było, to zostało zbudowane. Pytanie, czy zostało wykorzystane i na jaką skalę. Na betonie były ślady błękitu pruskiego – produkt rozpadu cyklonu-B. Ergo: Niemcy, już po stłumieniu powstania w warszawskim getcie zbudowali w samej stolicy komory gazowe. Ogromne. Można było do nich wtoczyć od razu po kilka wagonów. Biorąc pod uwagę czas powstania tych instalacji nie były one już przeznaczone dla Żydów. One były szykowane na rozprawienie się z nami.
Ostateczne rozwiązanie kwestii polskiej nastąpiło by, gdyby Hitler przez cały czas wygrywał. Kiedy? Może w 1945, 1947, 1949 roku. Mimo wszystko, to iż zostaliśmy „wyzwoleni” przez Sowietów, iż w ostatecznym rozrachunku było to dla nas ratunkiem. Weszli ruscy. Rabowali, gwałcili, trochę mordowali, zamykali ludzi do więzień i obozów – ale jednak przestały działać komory gazowe, przestały dymić krematoria. Oblicza się, iż w latach 1944-49 z rąk sowieckich zginęło około 200 tyś Polaków. To ogromna liczba, ale jednak o wiele niższa niż za Hitlera!
Inna sprawa, iż po prostu nie było wtedy innej przyszłości. Alianci nie mogli i nie chcieli nam pomóc. A choćby gdyby chcieli byli za słabi, za głupi i za daleko…
Rozumiem, w związku z tym, iż nie zgadza się Pan ze słynnymi słowami Józefa Mackiewicza: „Nie zgadzam się, żeby Niemcy byli wrogiem największym. Większym są bolszewicy, bo są bardziej dla wszystkich narodu niebezpieczni. Z prostej formuły, iż żaden Polak nie może być jednocześnie Niemcem, gdyż pojęcia te wykluczają się wzajem. Ale każdy Polak może być jednocześnie komunistą. Gdyż pojęcia te, często niestety, dobrze się choćby rymują. Fałszujemy rzeczywistość, stawiając niekiedy znak równania pomiędzy okupacją niemiecką i sowiecką. Niemiecka robi z nas bohaterów, a sowiecka robi z nas g***. Niemcy do nas strzelają, a Sowieci biorą gołymi rękami. My do Niemców strzelamy, a Sowietom wpełzamy w d***. To nie jest więc żadna analogia ale odwrotność”.
Powiem tak: częściowo się zgadzam. Masa ludzi uległa demoralizacji, zbolszewizowała się. Wiemy co wypisywali po wojnie Brzechwa i Tuwim. Znamy stalinowskie wierszydła Szymborskiej. Wydana niedawno biografia Zbigniewa Nienackiego wyraźnie ukazuje jak potworną kanalią ten człowiek był w młodości!
Z drugiej strony – jednak nie było aż tak źle! Masa Polaków zdołała się oprzeć ideologicznemu praniu mózgów. Próba przerobienia nas na sowiecką modłę moim zdaniem ruskim nie powiodła się. Przecież czasem choćby ci nasi „komuniści lokalni” potrafili stanąć okoniem, bywało iż pokazali ruskim figę, czasem choćby wyjmując tę rękę z figą z kieszeni.
Nie mieliśmy oczywiście szans na uzyskanie takiego poziomu swobody jak na przykład Jugosławia, ale jednak Polska była jedynym krajem RWPG, gdzie nie przeprowadzono kolektywizacji rolnictwa. Teraz pojawia się pytanie, czy nie przeprowadzono jej, bo naszym komunistom ten plan się nie podobał, czy nie przeprowadzili, bo się bali polskich chłopów? A może polskich chłopów bali się ruscy i to oni zabronili tego robić? Trudno w tym momencie wyrokować bez dostępu tajnych protokołów posiedzeń KC.
Druga sprawa: czerwoni podjęli próbę przerobienia harcerstwa robiąc z ruchu skautowskiego kopię sowieckich pionierów – ale po śmierci Stalina z większości zmian jednak się wycofano, a na mundurki wróciły harcerskie krzyże. Pamiętajmy też: w Polsce przynależność do organizacji młodzieżowych była dobrowolna. W ZSRR i NRD należeć musieli WSZYSCY.
Polska była jedynym krajem RWPG w którym przetrwała katolicka uczelnia wyższa. Wprawdzie zniechęcano młodych ludzi do tej formy kształcenia ale dyplomy Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego były przez władze honorowane.
Moim zdaniem mimo wszystko tą okupację radziecką myśmy całkiem nie najgorzej przetrzymali jako naród, jako społeczeństwo, jako świadome jednostki. Owszem zniechęcano społeczników, ruch spółdzielczy przetrwał jako karykatura przedwojennego, mimo to byliśmy w stanie rozpychać się łokciami i uzyskiwać większy zakres swobody niż obowiązujący w innych krajach bloku sowieckiego.
Procesy degeneracji społecznej oczywiście postępowały. Pytanie, co by się działo, gdyby komuna potrwała jeszcze 10 lat… Inne pytanie: co by się stało, gdyby generał Jaruzelski miał tyle honoru, co brudu za paznokciami i wykorzystał 1980 rok, żeby się wyzwolić spod okupacji czy „opieki” starszych braci? Tutaj jednak znowu wkraczamy na pola historii alternatywnej, a to temat na wiele innych rozmów…
Czy Pana zdaniem, gdyby nie ta ogromna masa, jaką posiadał Związek Sowiecki – masa czołgów, samolotów bojowych, karabinów i w końcu ludzi – atak rozpoczęty 17 września 1939 roku zakończył by się powodzeniem? Czy rosyjska taktyka wojenna to przede wszystkim masa w imię której choćby jak zginie milion żołnierzy, no to puści się na front drugi milion?
Osobiście nie lekceważyłbym tak do końca sowieckiej i obecnej rosyjskiej strategii. Owszem, przełamania przy całkowitym nieliczeniu się z życiem żołnierzy i stratami sprzętu się zdarzały. Walki o przyczółek Rżewski to była rzeźnia ludzka. Niemniej jednak popatrzmy na przykład na operację Bragation (22 czerwca 1944 – 19 sierpnia 1944), musimy uczciwie powiedzieć: była dobrze przygotowana i przeprowadzona bardzo błyskotliwie. Wprawdzie operacja ta była trochę kopią z przełomu Brusiłowa, carskiego generała z I wojny światowej, ale zastosowanie dobrych wzorów też jest pewną mądrością. Skupienie ogromnej ilości artylerii na krótkim odcinku frontu, przełamanie, wyjście na przestrzeń operacyjną, bardzo szybki marsz do przodu – to wszystko zostało przeprowadzone naprawdę błyskotliwie, a nie na rympał, w sensie – puszczamy 10 milionów „mięsa armatniego” i czekamy, aż Niemcom skończą się kule i pociski.
W 1944 roku Sowieci nacierając na zachód robili do 60 km dziennie. To jest tempo oszałamiające.
Nie można więc powiedzieć, iż Ruscy wygrywali tylko masą, bo ich sztabowcy pewne elementy taktyki na dość wysokim poziomie jednak znali i umieli zastosować.
Kiedy patrzymy na działania podejmowane przez armię rosyjską dziś na Ukrainie, to widzimy, iż owszem używają masy, tyle iż ta masa pochodzi z oddziałów „jednorazowego użytku”. Składają się one z kryminalistów, zwerbowanych Buriatów, narkomanów, alkoholików, alimenciarzy, różnych ludzi, którzy trafili do wojska, żeby nie iść do więzienia itd. Generalnie z ich życiem się kompletnie nikt nie liczy. Dla Rosji to sposób utylizacji „ludzkiego śmiecia”. Ale obok działają jednostki bardziej elitarne, które są używane oszczędniej i rozsądniej. Ta armia gwałtownie uczy się reagować na innowacyjne działania Ukraińców. Początek tzw. „specoperacji” to była wojna manewrowa. Tu Ukraińcy okazali się lepsi. Odparli atak na Kijów, zdołali odbić Charków. w tej chwili to ciężka wojna pozycyjna. Na wielu odcinkach rozkładane są pola minowe.
Patrząc na wojnę na Ukrainie często popełniamy ten błąd, iż trochę widzimy to, co chcielibyśmy widzieć. Postrzegamy Rosjan jako prymitywnych barbarzyńców, którzy idą z cepami na zasadzie „nas mnogo”. Moim zdaniem to niedocenianie bardzo groźnego przeciwnika, a ten ma jeszcze nie jednego asa w rękawie…
Jest jeszcze jeden aspekt z którego musimy zdawać sobie sprawę. We współczesnej Rosji dla wielu ludzi zgłoszenie się na ochotnika do armii, to po prostu awans finansowy. Niedawno słyszałem opinię na którymś blogu rosyjskojęzycznym, iż idący na kontrakt do armii, jadący na Ukrainę, dostają na dzień dobry dwa miliony rubli, co się równa mniej więcej półtorarocznym zarobkom przeciętnego Rosjanina. To jest taka, nazwijmy to, wpisowa zapłata. Potem sołdaci dostają co miesiąc żołd, który też jest wyższy niż przeciętne zarobki przeciętnego Rosjanina. Czy jednak kogokolwiek to dziwi? Dla Putina dodrukowanie dowolnej ilości pieniędzy nie stanowi żadnego problemu. Są tam jeszcze odszkodowania za śmierć w walce, za które gdzieś na Syberii z dala od cywilizacji i bieżącej wody można kupić mieszkanie. Takie mieszkania kupują często wdowy po poległych na Ukrainie Rosjanach. W Moskwie kwoty, jakie dostały te kobiety za śmierć swoich mężów na pewno nie zrobiłyby na nikim wrażenia, ale w takich różnych rosyjskich pipidówkach to już konkretny pieniądz. Niewykluczone więc, iż faktycznie są ludzie, którzy po prostu skuszą się na tą kasę wychodząc z założenia, iż zaryzykują życie, jak wrócą to będą na jakiś czas ustawieni a jak nie wrócą poprawią byt swoim rodzinom.
To bardzo interesujące zjawisko. Wydaje mi się, iż gdyby chcieć jakoś dokładniej ten temat zbadać, trzeba byłoby przede wszystkim poczytać sobie, co piszą ci, którzy tam zostali i co piszą ci, którzy zwiewali przed poborem, a mają kontakty w Rosji. I to by nam dało dopiero jakiś tam obraz tego, czy oni przez cały czas kochają wujaszka Putina, czy już może mniej kochają, czy może już zupełnie nie kochają, ale skoro daje on pieniążki, to jednak decydują się jechać na Ukrainę, żeby pozabijać Ukraińców.
A może nie szczególnie kochają Putina, ale za to jeszcze bardziej nienawidzą Ukraińców?
To mogą być bardzo różne przyczyny i trzeba byłoby to w zasadzie przejrzeć, opracować statystycznie i dopiero to powiedziałoby nam coś o rosyjskim społeczeństwie, o ich podejściu do wojny, o ich stosunku do tej własnej władzy.
Wydaje mi się, iż od czasów carskich pokutuje w Rosji pewna pogarda do Ukraińców – „małorusinów”. Wielu Rosjan uważa język ukraiński za gwarę lub dialekt, rodzaj zepsutego rosyjskiego. Ukraina postrzegana była jako sztuczny twór, państwo sezonowe, teren który był rosyjski i niebawem znów będzie rosyjski.
Na samej Ukrainie żyło sporo Ukraińców rosyjskojęzycznych, w słabym stopniu znających język urzędowy. Była też spora grupa posługująca się tak zwanym „surżykiem” dziwacznym dialektem o ukraińskich rdzeniach słów ale z rosyjskimi końcówkami i rosyjską gramatyką. Te grupy o niskim stopniu świadomości etnicznej, często w przeszłości silnie zbolszewizowane stały się zapleczem separatystów i do dziś stanowią źródło wielu problemów. Dodajmy jeszcze kwestie religijne. Ukraińscy patrioci skłaniają się ku religii grekokatolickiej, o rząd dusz prawosławnych trwa walka z patriarchatem moskiewskim…
Wracając do Rosji: znam język rosyjski, czytałem rosyjskie książki, przeglądałem rosyjskie strony internetowe, oglądałem ich filmy. Próbowałam się w tym wszystkim troszeczkę połapać, ale co chwila dochodziłem do wniosku, iż ja kompletnie tych ludzi nie znam i często kompletnie ich nie rozumiem.
Swego czasu przyjaźniłam się z rosyjskim pisarzem – takim można powiedzieć z górnej półki – Andriejem Bielaninem. To była bardzo interesująca postać. Swego czasu bandyci porwali mu syna. Chcieli okup, ale zdaje się nic z tego nie wyszło, chłopak został zamordowany. Pisarz po tym zdarzeniu się załamał i w stanie takiego rozbicia nerwowego i psychicznego przyłączył się do astrachańskich wojsk kozackich.
Tu kilka słów wyjaśnienia. Około 20 lat temu w zdemoralizowanej i skorumpowanej Rosji postawiono na odbudowę struktur paramilitarnych wzorowanych na istniejących za caratu. Kozacy nie podlegali wojsku ani milicji – mieli szeroką autonomię działania. Takie organizacje stanowiły pewną taką ostoję porządku prawa i częściowo choćby wymiaru sprawiedliwości. Gdy wybuchła wojna z Gruzją w 2008 roku, to Kozacy z Astrachania pojechali by na zajętym przez Rosjan tereny zbudować administrację. Mój były kolega otwartym tekstem opowiadał mi wtedy, iż pojechali tam pilnować by armia rosyjska nie popełniała zbrodni wojennych. Nie mam powodów, aby w tym wypadku mu nie wierzyć. Te słowa padły w przypływie autentycznej szczerości.
W kolejnych latach obserwowałem niestety dalsze postępy putinizacji tego człowieka. Po zajęciu Ukrainy Putin zorganizował w Doniecku wielki festiwal literacki „Gwiazdy nad Donbasem”. Trwało to bodaj dwa tygodnie. Zaproszono tam kilkuset(!) rosyjskich pisarzy, artystów i działaczy kulturalnych, W roli gospodarzy imprezy obsadzono twórców miejscowych, a rosyjskojęzycznych i popierających separatystów.
Bielanin, którego książki osiągały nakłady i po ćwierć miliona egzemplarzy był jedną z najważniejszych twarzy tej propagandowej imprezy. Wtedy stwierdziłem, iż już chyba pora zakończyć znajomość z tym człowiekiem. Pewne ślady jego działań w necie widziałem, w tym momencie jest on zapiekłym putinistą.
Smutne: Człowiek wykształcony, inteligentny, człowiek dość wrażliwy, malujący obrazy, piszący książki, interesujący się sztuką zachodnioeuropejską… I co? Miraż ruskiego miru w jakiś sposób go przemielił, przerobił na takiego rosyjskiego faszystę gotowego popierać mordowanie Ukraińców, gotowego popierać samobójczą, szaleńczą politykę Kremla.
Historia pokazuje, iż nigdy Polska nie została pokonana i podbita przez jednego wroga. Zawsze musiał mieć miejsce anty-polski sojusz i zwykle był to sojusz wschodu z zachodem… Czy w związku z tym czeka nas powtórka z 17 września 1939? Czy musimy być gotowi na próbę przeprowadzenia V Rozbioru Polski?
Na razie Niemcy i patrząc szerzej – Europa zachodnia przebierają racicami by zakończyć wojnę na Ukrainie i wrócić do przerwanych interesów z Rosją. Każdy dzień przynosi nowe dowody na poparcie tej tezy. Interesy Ukrainy i szerzej patrząc Europy środkowo wschodniej jak zwykle nie będą uwzględnianie… Co do potencjalnego rozbioru Polski – nasi wrogowie nie są głupi – na pewno wyciągnęli wnioski z zaborów. Podział Polski nie wchodzi w rachubę. Podejmą raczej próbę chapnięcia całości, wasalizacji, finladyzacji – na wzór tego co przeżywaliśmy w PRL-u. Tylko zrobią to sprytniej. Propaganda UE jest znacznie bardziej finezyjna i weselsza niż dość toporna i siermiężna propaganda komunistyczna. Ciągle dają się nam we znaki nasze kompleksy. przez cały czas jesteśmy jako społeczeństwo znacznie biedniejsi. Ciągle wygrywa mit iż oświecone społeczeństwa zachodniej Europy są od nas lepsze i mądrzejsze. Leczymy się z tego kompleksu, powolutku… Czy zdążymy przed kolejną katastrofą dziejową?
Pytanie kto w tym rozdaniu będzie skolonizować i zwasalizować Polskę. Rosja moim zdaniem nie ma na to sił ani środków, Putin chce łyknąć Ukrainę a i ona staje mu w gardle. Chciałby zająć republiki nadbałtyckie – ale raczej zabraknie mu odwagi by zadzierać z NATO. Myślę iż nowa-stara linia podziału Europy będzie przebiegać na Bugu.
Na razie Niemcy osiągnęli ogromny sukces – zainstalowali nad Wisłą rząd całkowicie uległy wobec ich interesów. Myślę jednak iż to tylko pierwszy etap bardzo długiej partii szachów. Sprzedadzą Ukrainę. jeżeli nadarzy się okazja i będzie chętny kupiec sprzedadzą też nas.
Parafrazując Lenina – sprzedadzą Putinowi choćby sznurek, na którym ich powiesi.
Wielu tzw. realistów głosi tezy, iż w 1939 roku Polska powinna była dogadać się z Hitlerem, albo dogadać się ze Stalinem. Czy Pana zdaniem takie „dogadanie się” z którymkolwiek z dyktatorów było możliwe?
Dogadanie się z Sowietami nie wchodziło w grę. Stalin nienawidził nas za klęskę w 1920 roku. Carat planował stopniową rusyfikację Polaków. Po jego upadku NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO. Przypomnijmy choćby „akcję polską” NKWD. Z ok. 2 milionów Polaków lub osób polskiego pochodzenia żyjących w ZSRR zgładzono przeszło 100 tyś, a kolejne setki tysięcy podlegały represjom.
Dogadanie się z hitlerowcami nie miało żadnego sensu z uwagi na postępującą chorobę psychiczną Fuhrera.
Los Węgrów, Łotyszy czy Ukraińców pokazuje jednoznacznie iż Niemcy sojuszników wyciskali jak cytrynę i wystawiali do wiatru. Legiony Waffen-SS wystawione przez te ludy były na froncie traktowane jak najtańsze mięso armatnie, a ambicje przywódców tych narodów kompletnie się nie liczyły. Bandera i Stećko którzy szczerze chcieli sojuszu Ukrainy z III Rzeszą i ciężko pracowali nad realizacją tego planu, przy pierwszej oznace niesubordynacji wylądowali w obozach koncentracyjnych.
Przypomnę też: jest w naszym języku taki piękny czasownik „oszwabić”. Jest znacznie powszechniejszy niż podobne słowo: „ocyganić”.
A co z realistami, którzy twierdzą, iż powinniśmy dogadać się z Putinem, bo np. wspieranie Ukrainy zbyt wiele nas kosztuje? Co z ludźmi twierdzącymi, iż Polska powinna być jak Węgry Viktora Orbana, które dogadują się i robią interesy z wszystkimi „wielkimi tego świata”?
Dogadanie się z Putinem ma tyle samo sensu co idea dogadania się z Hitlerem. ZERO. Dogadywać się można z kimś kto posiada choćby ślad honoru i jest szansa iż dotrzyma zobowiązań. Czasem trzeba zaryzykować, próbować dogadać się z łajdakiem który jednak myśli rozsądnie i umie kalkulować zyski oraz straty. W tym przypadku te dwie okoliczności nie zachodzą.
Węgrzy skutkiem konfliktu terytorialnego i innych zaszłości historycznych darzą Ukrainę i Ukraińców bardzo głęboką (i odwzajemnioną) niechęcią. Te dwa narody po prostu się nie dogadają (a szkoda) ponadto Unia Europejska od lat zwalcza „faszystę” Orbana. To popycha go do szukania różnych dziwnych przyjaciół.
Niezależnie od konfliktów, nierozliczonych krzywd i ponoszonych kosztów przetrwanie niepodległej Ukrainy jest dla nas po prostu racją stanu. Jestem w stanie wyobrazić sobie co działo by się gdyby putinowcy w 2022 roku zajęli Ukrainę. Sama ponowna obecność rosyjskich wojsk na linii Bugu byłaby dla nas pełzającą katastrofą. Dla wielu firm zagranicznych stalibyśmy się terenem podwyższonego ryzyka. Uciekałyby inwestycje, przenoszono by produkcję gdzie indziej, wycofywałby się kapitał. choćby gdyby Rosja zapewniała iż będzie szukać z nami zwady mielibyśmy plagę bezrobocia, bardzo wysoką inflację, zamarłby ruch turystyczny na ścianie wschodniej… Do tego z putinowskiej Ukrainy nastąpiłby niekontrolowany exodus ludności.
Na koniec pozwolę sobie zapytać, o głosy ludzi, którzy po wybuchu wojny na Ukrainie zdają się mówić wszystko, żeby tylko udowodnić, iż państwo ukraińskie istnieje tyle samo, albo i dłużej niż państwo polskie. Mam tu na myśli osoby mówiące, iż 17 września 1939 roku ZSRR nie zaatakował Polski, tylko „zachodnią Białoruś i zachodnią Ukrainę”. Przepraszam, ale jaką „zachodnią Ukrainę”? Jaką „zachodnią Białoruś”? Przecież to był atak na Polskę! Po co oni to mówią? Jak Pan myśli, czemu ma to służyć?
Uznanie wschodnich kresów Polski za zachodnią część innego kraju świadczy o przyjęciu zupełniej innej, obcej, niepolskiej optyki. Tak myśleć może ktoś dla kogo przez cały czas punktem odniesienia jest terytorium ZSRR. Może komunistyczne Mińsk, Kijów a najprawdopodobniej od razu MOSKWA.
W II RP istniały dwie podporządkowane Stalinowi organizacje komunistyczne KPZU – Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy i mniej aktywna KPZB – Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi. Obie działały nielegalnie, ich członkowie byli sądzeni z paragrafów o zdradzie lub szpiegostwie.
Były to organizacje liczne. Wbrew nazwie należeli do nich także liczni polscy komuniści i Żydzi. W okresie PRL-u niedobitkami KPZU i KPZB obsadzono wiele stanowisk, ci ludzie, czasem zmieniwszy nazwiska, weszli do elity komunistycznego państwa. Ich wnuki przysłowiowe „resortowe dzieci” przez cały czas są obecni w polityce, nauce, mediach, kulturze. Najwyraźniej pod dziadkach odziedziczyli nie tylko zoologiczne poglądy ale też tę skrzywioną „wschodnią” optykę.
Druga możliwość to bezrefleksyjne przyjęcie nie do wiadomości ale wręcz do podświadomości powojennego kształtu granic. Są ludzie dla których przedwojenne polskie kresy to „od zawsze” Białoruś lub „od zawsze” Ukraina.
Czemu ma to służyć? Moim zdaniem niczemu. W pewnych przypadkach to wyraz bezrefleksyjnej głupoty i nieznajomości historii. Dla innych po prostu język i kod kulturowy wyniesiony z partyjno-ubeckich domów.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek