Królewska korona miała często tzw. „kształt zespolony”, zwieńczony znakiem krzyża. Znaczyło to, iż jedyną władzą ponad monarchą noszącym taką koronę – jest tylko Bóg.
Państwo, które za władcę miało króla, nie mogło być czyimkolwiek lennem, jakąkolwiek prowincją choćby i najpotężniejszego mocarstwa. Królewska ranga państwa oznaczała jego całkowitą niepodległość, najwyższego rzędu – podmiotowość.

W znakomitej, przepięknie przez Białego Kruka wydanej książce pt. „Monarchia polska” profesor Grzegorz Kucharczyk zwraca też uwagę na jeszcze jeden wymiar królewskiej koronacji i ustroju wynikającego ze sprawowania władzy przez koronowanego monarchę. W przypadku królów prawdziwych, czyli do swej godności wyniesionych z błogosławieństwem ojca świętego – następcy samego świętego Piotra, z pieczołowitym dochowaniem namaszczenia dłońmi arcybiskupa i towarzyszących mu biskupów – mieliśmy do czynienia z czymś z kategorii nieomal sakralizacji władzy. Choć raczej nie samej osoby władcy, który stając się pomazańcem Bożym nie przestawał być człowiekiem, którego czyny mogły być potem sprawiedliwie, czyli także surowo, oceniane i przez Boga i przez poddanych. Szczególna pod tym względem była monarchia właśnie polska, w której król postrzegany bywał jako primus inter parens – pierwszy wśród równych. Ograniczenie królewskich prerogatyw, z jakim mieliśmy do czynienia w naszym państwie, towarzyszył jednak tego rodzaju szacunek dla osoby władcy, który wcale nie był oczywistością w innych krajach Europy. Zdarzali się w Polsce królowie już w swoich czasach uważani za „mniej udanych”, oceniani gorzej, cieszący się mniejszą sympatią. Żaden jednak, jak to bywało w Anglii czy Francji, nigdy nie został ukarany śmiercią. Zwłok żadnego też nie znieważano, nie wspominając choćby o wywlekaniu ich z grobu czy innych formach bezczeszczenia, do jakiego dochodziło w krajach ogarnianych rewolucjami czy innymi szałami nienawiści.
Jak dowiadujemy się z arcyciekawej opowieści profesora Grzegorza Kucharczyka – nie wszyscy królewscy pomazańcy Boży okazywali się być godnymi wprowadzenia do najwyższego stanu. Władcy Niemiec prowadzący wojny z Bolesławem Chrobrym czy Bolesławem Krzywoustym byli wiarołomcami zdolnymi uciekać się do metod choćby tak podłych, jak tarcze z żywych ludzi. Nazwanie siebie samego królem Prus przez Fryderyka I z samej istoty rzeczy nie zostało też uznane przez większość domów panujących. Hohenzollernów jako dynastię królewską zaczęto akceptować dopiero w czasach Fryderyka II, za sprawą jego sukcesów militarnych. Galeria samozwańczych królów pruskich w całości jednak okazała się składać z wykolejeńców i szumowin mających w pogardzie każdą świętość. Fryderyk Wilhelm II, korzystając z krótkotrwałego okupowania przez jego wojska Krakowa, rozkazał doszczętne rozkradzenie skarbca polskich królów, wraz z polskimi koronami i innymi symbolami monarszej władzy. Rozkaz został wykonany pomimo konieczności sforsowania kilku spiżowych drzwi, które wyrywano nie tylko z futrynami, ale burząc fragmenty prastarych zamkowych ścian. Fryderyk Wilhelm III, syn wspomnianej łupieżczej kreatury, posunął się do zbrodni jeszcze bardziej odrażającej nakazując zniszczenie złotych polskich regaliów królewskich, by skraść zawarte w koronie, berle i jabłku królewskim kamienie szlachetne a złoto (wraz z zawartym w ostrogach koronacyjnych polskich królów) nakazał przetopić na pruskie monety. W całych dziejach Europy tego rodzaju zbezczeszczenie królewskich symboli zdarzyło się tylko dwa razy. Pierwszego dokonała francuska tłuszcza niszcząca symbole obalanej monarchii. Drugiego – właśnie zbrodniarze pruscy unicestwiający Rzeczpospolitą. Dodajmy, iż pomnik szumowiny, która nazywała się Fryderyk Wilhelm III Hohenzollern do 1945 roku stał przed wrocławskim ratuszem w miejscu, w którym dzisiaj stoi pomnik Aleksandra Fredry. Do miejsca tego trafiają wszystkie wycieczki zwiedzające Wrocław i zwykle przewodnicy opowiadają, czyje miejsce zajął Fredro. Rzadko jednak któryś z nich przypomina turystom to, jaką rolę ta pruska kreatura odegrała w historii Polski. O tym, do jakiego moralnego dna przynależeli koronowani monarchowie dokonujący zbrodni rozbiorów świadczy też akt rozszarpywania naszej ojczyzny na trzy części. Dokument ten, podpisany przez koronowane głowy ruską, austriacką i pruską zaczyna się od słów: „W imię Trójcy Przenajświętszej…” Czyż można być zbrodniarzem bardziej cynicznym i nikczemnym od zbrodniarza sakralizującego własne zbrodnie? A takimi właśnie byli władcy Rosji, austriackiej Monarchii Habsburgów i Hohenzollernowskich Prus. Tym bardziej powinniśmy znać historię naszych królów i stawiać im pomniki, gdyż polscy, i to niemal wszyscy, należeli do przeciwległego świata honoru i etyki. Jacyś tam „królowie pruscy” czy „królowie w Prusach” to zjawiska tylko z nazwy mające cokolwiek wspólnego z najprawdziwszym blaskiem szlachetnych dziejów polskiej monarchii.
Warto mie
świadomość wynaturzeń i krańcowego zaprzeczania istoty królewskiego majestatu, do jakich dochodziło i dochodzi w niektórych monarszych rodach, by tym bardziej dostrzegać wielkość, prawość, często wręcz nadzwyczajność polskich królów i polskiej tradycji. Owszem, nie jeden z nich dopuszczał się niegodziwości, czy choćby zbrodni, ale nikogo z nich nie da się porównać ani z ludobójczymi psychopatami w rodzaju Iwana Groźnego czy rzeźnikami w typie Henryka VIII i innych władców Anglii, dla których zabijanie powodowane fobią, lękową obsesją czy sadystycznym kaprysem należało do praktyk niemal codziennych. Z kolei wielu dzisiejszych monarchów bardziej przypomina postacie z marnej operetki, niż strażników tradycji i majestatu państwa. W Wielkiej Brytanii ceremonia koronacji jest już kilka więcej, niż widowiskiem, ale przynajmniej ono jest, dzięki czemu gawiedź ma i lekcję historii i spektakl budujący narodową dumę. W Hiszpanii zrezygnowano i z tego, odrzucając choćby atrapę tradycji i czyniąc z królewskiej godności upiorną groteskę.
Prawda zwarta w najnowszej książce profesora Kucharczyka przypomina, iż na tle wynaturzeń, do jakich dochodziło w nie jednym państwie, dzieje monarchii polskiej to szereg wieków pełnych godności i chwały. Choć przyznać trzeba, iż zdarzały się od zasady tej wyjątki. Koronowany tysiąc lat temu Bolesław Chrobry był władcą najpierwszej wielkości. Ostatni, Stanisław August Poniatowski, zhańbił się nie raz. W szczególności aktem własnej abdykacji, podpisanym pod koniec roku 1795. W przeciwieństwie do niektórych historyków profesor Grzegorz Kucharczyk wyklucza z pocztu polskich królów postacie carów, przedstawiających się jako polscy monarchowie w okresie od Kongresu Wiedeńskiego do lat Pierwszej Wojny Światowej. W czasach tych teoretycznie istniał bowiem twór o nazwie Królestwo Polskie, czyli quasi – państwowy kadłubek stanowiący część imperium carów i związany z nim rzekomą unią personalną. Jeden z owych „królów”, Mikołaj I, choćby bardzo spektakularnie koronował się w Warszawie na polskiego króla. Spektakularnie nie znaczy jednak, iż w sposób rzeczywisty, bo z odrzuceniem najważniejszych atrybutów prawdziwej koronacji, przyjętych w naszym kręgu cywilizacyjnym a także z pogwałceniem zasad w Polsce fundamentalnych. Autor „Monarchii polskiej” przypomina dawny polski zwyczaj zapytywania poddanych, czy są zadowoleni z koronowania nowego króla. Akceptacja nowej osoby na polskim tronie dokonywała się trzykrotnym okrzykiem oznaczającym, iż to nie przemocą ani wbrew woli ludu Polska dostaje tego właśnie króla. Trudno stąd Mikołaja zaliczać do naszych władców a istotne jest także i to, iż już rok później polski Sejm, zwołany w czasie Powstania Listopadowego, ogłosił detronizację cara podającego się za polskiego króla.
Tym, co z perspektywy człowieka XXI wieku do wyobraźni przemawia najbardziej jest obraz Europy, w której nasze ojczyste państwo awansowało do statusu królestwa. Koronowanych władców nie było wówczas na naszym kontynencie wielu. Wśród nieco ponad kilku były i królestwa, które na zawsze przestały istnieć. Takie, jak królestwo Nawarry czy Burgundii. Nasze zdołało stoczyć wojnę z Cesarstwem, zwycięską pomimo równoczesnego ataku poprowadzonego także z Rusi Kijowskiej. O fenomenie błyskawicznego i ogromnego sukcesu Piastów świadczą małżeństwa, zawierane z koronowanymi głowami i tacy potomkowie Piastów, do których należał choćby zdobywca Anglii. Często narzekamy na rzekomy polski deficyt wielkich politycznych osobowości. Kiedy jednak spojrzymy na poczet naszych królów połowie z nich przyznać będziemy musieli miano władców co najmniej dobrych a przynajmniej kilku – status mężów stanu formatu absolutnie największego. Ocena taka nie będzie wynikiem naszego subiektywnego zdania. Faktu tego dowodzą czyny zdumiewające swym rozmiarem i koligacje z najpotężniejszymi dynastiami Europy. Jak choćby krew cesarska płynąca w żyłach całego szeregu naszych królów. Wszystko to było możliwe dzięki temu, iż nasze państwo gwałtownie osiągnęło prężność i cywilizacyjny poziom budzący respekt największych potęg. Dla wielu czytelników może być zaskoczeniem przytoczony przez profesora Kucharczyka zbór faktów dotyczących kilkuletniego panowania Wacława II. Epizod Przemyślidy na polskim tronie jest Polakom raczej słabo znany a okazuje się, iż do naszych przodków podchodził on z respektem i czuł się zobowiązany do troski o ich kraj. Na polskim tronie zasiedli też, równocześnie będący potomkami Piastów, władcy z jednej z najświetniejszych w średniowiecznej Europie dynastii Andegawenów. Z kolei potęga Jagiellonów, przez długi czas mająca na kontynencie równorzędnych jedynie w Habsburgach, była już dziełem przede wszystkim geniuszu, męstwa i trudu samych Polaków i sprzymierzonych z nimi Litwinów czy Rusinów.
Najprawdziwszemu majestatowi polskiej monarchii towarzyszyła też jej wyjątkowość. To bowiem Polska właśnie, jako pierwsza od czasów Imperium Rzymskiego, przez swych mieszkańców zaczęła być postrzegana nie, jak w innych królestwach, za państwo stanowiące własność władcy, ale jako res publica – dobro wspólne. I to dobro wspólne nie poddanych, ale civitas, czyli obywateli. Bo także pojęcie „obywatel” także właśnie w Polsce jako pierwszej weszło do użycia od czasów rzymskich. Nasze państwo wyjątkowo gwałtownie przyjmowało charakter republikański, de facto było europejskim liderem republikanizmu. Odbywało się to kosztem formalnych prerogatyw króla, ale bez uszczerbku dla jego majestatu. Monarcha mógł mieć ograniczone narzędzia władzy i fundusze do jej sprawowania, ale niezmiennie pozostawał niezbywalnym i cieszącym się powszechnym poważaniem, w sposób przynajmniej symboliczny nadrzędnym składnikiem polskiego ustrojowego ładu. Bezprecedensowy odsetek mieszkańców Rzeczpospolitej cieszył się niemal nieznaną nigdzie indziej podmiotowością a choćby nietykalnością, ale zasiadający na tronie primus inter parens niezmiennie postrzegany był jako pomazaniec Boży. Co tylko wzmacniało sposób pojmowania własnej ojczyzny jako zjawiska wyjątkowego, nieporównywalnego z żadnym innym. Jako państwa będącego powodem do wielkiej dumy, gdyż gwarantującego nieznany nigdzie indziej zakres praw i swobód a zarazem uwieńczonego władcą panującym z łaski Boga. Choć nie tylko Boga, ale i obywateli, którzy od czasu pierwszej wolnej elekcji sami swego króla wynosili na polski tron.
Jak sam profesor Grzegorz Kucharczyk podkreśla – „Monarchia Polska” nie jest kolejnym pocztem polskich władców. I rzeczywiście – w dużej mierze dzieło to jest esejem skłaniającym do refleksji nad najwłaściwszym kształtem ustroju, jaki powinniśmy nadać naszemu państwu. Autor nie daje na to pytanie własnej odpowiedzi, ale lektura jego książki skłania do głębokiego zastanowienia. Polska ma jedną z najwspanialszych tradycji państwowych i w ogromnej mierze tradycja ta opiera się na szeregu znakomitych, wybitnych koronowanych władców. Trudno też jednak zaprzeczyć, iż rządy monarsze we współczesnym świecie zakrawają na anachronizm. Czy jednak na pewno królewski charakter państwa należy ostatecznie przekreślić i odstawić do lamusa? Dzieje parlamentarnej demokracji są przecież o wiele krótsze a zdołały się już zdegenerować i skompromitować nieporównanie bardziej od monarchii. Podpowiedź stanowić mogą przytoczone przez profesora Grzegorza Kucharczyka opinie wielkich polskich prymasów – kardynała Augusta Hlonda i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Żaden z nich nie szerzył ideologii monarchicznej, ale obydwaj wskazywali na wielką wartość, jaką mogłoby dla polskiego państwa i narodu stanowić osoba króla. Mogłaby ona korzystnie wpływać na kształt społecznego ładu, zawierając w sobie pozytywnie formujący, integrujący pierwiastek duchowy. Monarcha stanowiłby też żywą ostoję i codziennie obecny znak prastarej tradycji państwa polskiego. Państwa, w którego dziejach historia królewska jest wątkiem ważnym i generalnie – chwalebnym. Z ideą monarchiczną nie należy się też definitywnie żegnać z powodu choćby takiego, iż od wieków Polacy zwykli Najświętszą Marię Pannę uznawać za królową Polski. Jako niemal król Polski rozszarpanej, Polaków w niewoli i na wygnaniu traktowany był wielki mąż stanu, hojny opiekun, polityczny i praktyk i myśliciel książę Adam Jerzy Czartoryski. Przez całe wieki polscy prymasowie, zgodnie z prawno – państwową tradycją, powszechnie postrzegani byli jako interreksowie, czyli „międzykrólowie” zastępujący monarchę w okresach bezkrólewia czy najkrótszych choćby momentach między śmiercią władcy a koronacją jego następcy. Kiedy PRL odwiedził prezydent USA Jimi Carter jego wizyta w pałacu prymasa Polski przez światową prasę była nazywana „odwiedzinami u prawdziwego polskiego króla”. I kto pamięta tamte czasy ten wie, iż całkiem powszechnie i jak najbardziej poważnie tak właśnie kardynała Stefana Wyszyńskiego postrzegano. W słowa tego wielkiego prymasa wsłuchiwano się jako w głos najwyższego i zarazem rzeczywistego przywódcy narodu. Potem rolę tę przejął Jan Paweł II, który będąc formalnym monarchą Watykanu w jakże trudnych czasach stał się najpierwszym rzecznikiem polskich spraw. I oczywiście nauczycielem, duchowym przewodnikiem a także niesłychanie roztropnym realizatorem najważniejszych polskich celów politycznych. Czy bez Jana Pawła II byłyby w Polsce możliwe takie wydarzenia, jak wielki narodowy zryw Sierpnia 1980, utworzenie wielkiego ruchu Solidarności jakże wówczas wsłuchanego w głos ojca świętego? Trudno mi tu oprzeć się wspomnieniu niemal osobistemu. Wiosną roku 1988 przymusowo deportowano z ojczyzny dwóch moich przyjaciół – Kornela Morawieckiego i Andrzeja Kołodzieja. Już w drugim dniu ich pobytu w Rzymie przybył do nich wysłannik papieża z zaproszeniem na audiencję osobistą, do jakiej miało dojść niemal natychmiast. Podobne sytuacje w wypełnionych obowiązkami i dawno umówionymi spotkaniami dniach papieża – zdarzały się niesłychanie rzadko. A jednak ojciec święty znalazł czas, pragnął natychmiast widzieć się z dwoma banitami, bojownikami o wolność wypchniętymi z Polski po kilku miesiącach uwięzienia. A na audiencji okazało się, iż papież nie tylko zamierzał duchowo pokrzepić czy może uhonorować tych dwóch wielkich patriotów. Ojciec święty był bardzo zainteresowany ich odpowiedziami na kilka pytań, które dowodziły doskonałej orientacji papieża w reprezentowanej przez nich myśli politycznej. Morawiecki i Kołodziej ze zdumieniem opowiadali potem, iż Jan Paweł II mówił do nich tak, jakby był stałym czytelnikiem pism Solidarności Walczącej i świetnie znał nie tylko program wyzwolenia narodów z komunizmu, ale też idee solidaryzmu organizacji Morawieckiego, jego analizy polityczne i publicystykę. Nasz papież po prostu żył także polskimi sprawami i to nie „na poziomie ogółu”, ale wszystko, co polskie – „znał od podszewki”. I czyż nie mówił do nas jak najwspanialszy król słowa swe kierując czy to z wrocławskich Partynic, gdańskiej Zaspy, krakowskich Błoni, z Watykanu i setek innych miejsc? I kiedyż tak powszechnie i tak bardzo poczuliśmy się podobnie osieroceni, jak w pamiętnym dniu Jego odejścia do Domu Pana?
„Monarchia polska” Grzegorza Kucharczyka to lektura arcy – ważna. To coś więcej, niż skarbiec wiedzy czy esej o niezbywalnym składniku tradycji naszej państwowości. To wielki zbiór myśli skłaniających do refleksji wielorakich, głębokich i w sporej mierze aktualnych, mogących mieć przełożenie na wnioski dotyczące dalszego ciągu naszego życia zbiorowego. „Monarchia polska” to książka pod każdym względem wspaniała, budząca i narodową dumę i, jak nasza polska historia, zaprawiona też szczyptą goryczy. Jakże niezbędnej do wyciągania koniecznych wniosków. Najnowsze dzieło profesora Kucharczyka to bez wątpienia jedna z tych książek, które dla Polaków kochających Polskę będzie przedmiotem lektury permanentnej. Tak, jak to jest ze źródłami cennych i co raz to nowych refleksji.
Artur Adamski