Myślę, iż nie byłbym w stanie policzyć na palcach jednej ręki podobnych przypadków, które przydarzyły mi się przy rozmyślaniu nad ideami czy umysłowością współczesnych mi ludzi. Kiedy w mojej głowie zaczynała kiełkować jakaś myśl, coś zaczynało się kształtować i myślałem, iż zrozumiałem w końcu w czym „rzecz” w obmyślanej właśnie sprawie, czytałem jakiś artykuł Chestertona i odkrywałem, iż już to opisał dziewięćdziesiąt czy sto lat wcześniej. Sprawiało to, iż chyliłem przed nim czoła. Ten brytyjski dziennikarz i pisarz niezwykle zręcznie posługiwał się piórem, ale równie dobrze wychodziło mu korzystanie z szarych komórek i dostrzeganie sedna problemu. Myślę, iż na najbardziej ogólnym poziomie świadczy to o tym, iż kolejne idee kolejnych pokoleń to tylko ewoluujące stare błędy, próbujące poprawić to, co z punktu widzenia katolickiej ortodoksji nie może być lepsze. Chcąc ulepszać świat nie proponując poprawy w szczegółowych kwestiach, ale kwestionując podstawy (dogmaty), skazujemy się na porażkę. W ten sposób możemy włożyć bardzo dużo wysiłku zanim zorientujemy się, iż nasz pomysł był chybiony w samych założeniach. Jeszcze gorzej gdy nowym dogmatem staje się odrzucenie dogmatów i na tym zaczyna się budować.
Umysł bez religii
Kilka miesięcy temu usłyszałem pytanie o wyprawy krzyżowe. Jaki był ich cel? Mój rozmówca twierdził, iż jest w stanie zrozumieć chęć podboju, grabieży, ale nie zabierania ziemi niewiernym, gdyż jest to ziemia święta. I w zasadzie mogliśmy spisać w tym momencie protokół rozbieżności, bo jak inaczej mógłbym bronić samej idei krucjat? Umysł średniowiecznego rycerza funkcjonował w chrześcijańskim imaginarium. Religia była czymś oczywistym. Oczywiście, iż nierzadko bywała używana do własnych interesów feudalnych panów, hierarchów kościelnych czy monarchów. Jednak, oni w to wszystko wierzyli. Grzechy i manipulacje nauką Kościoła ciążyły im na sumieniach. Nie używali religii, żeby trzymać lud „pod butem”, a po kątach się śmiali z „ciemnego luda”. Od czasu do czasu musieli się kajać przed spowiednikiem i zdawać sprawę z występków. Najbardziej zatwardziali mogli oczywiście kłamać choćby wtedy i czuć się jakby sami byli bogami, ale to tylko pycha, nie spisek elit.
Ujmę to tak. choćby jeżeli papież albo królowie i rycerze dostrzegali w krucjatach dobrą wymówkę do zrobienia dobrego interesu, zyskania władzy i prestiżu, to te wymówki (odbicie z rąk niewiernych Ziemi Świętej, obrona pielgrzymów, troska o święte miejsca związane z życiem samego Jezusa) były autentyczne. Rycerze ruszali do Palestyny odbić te ziemie muzułmanom, bo tak było trzeba zrobić. Narażali dla sprawy własne życie, a przecież niebezpieczeństw było więcej niż tylko w ramach zbrojnych starć. Trzeba było dotrzeć do Palestyny morzem albo lądem, ale obie opcje były niebezpieczne i wymagające wysiłku. Można było łatwiej zachorować w obcym klimacie. Cel uświęcał środek jakim była zbrojna wyprawa. W optyce zresztą europejskich rycerzy od końca XI wieku (kiedy rozpoczęły się krucjaty) nie była to operacja ofensywna, tylko odbicie tych ziem. Zanim dostały się w ręce Arabów, były częścią Cesarstwa Rzymskiego (Bizancjum), a więc imperium chrześcijańskiego. Muzułmanie, którzy rozpoczęli swoją działalność misyjną od wielkich podbojów prawdopodobnie też uważali, iż Palestyna im się należy. Najistotniejsze jest jednak, iż obie te religie (tj. chrześcijaństwo/katolicyzm i islam) mają charakter ortodoksyjny. Obie uważają się za jedyną prawdziwą religię. Konflikt jest czymś naturalnym. Katolicy powinni dążyć do nawrócenia innych dla ich dobra (jednak bez użycia siły, bo też co to za wiara ze strachu przed mieczem?), islam dąży do uczynienia całej ziemi muzułmańską. Dopiero wtedy może ustać święta wojna.
Oba te podejścia są niezrozumiałe dzisiaj dość powszechnie. Wolność religijna jest czymś słusznym, ale jej dryfowanie w kierunku uznawania wszystkich religii jako równych albo przynajmniej nieuznawania żadnej jako słusznej (a więc jedynej słusznej) nie ma większego sensu. Oczywiście można żywić taki pogląd, iż wszystkie religie są równie błędne albo, iż nie można tego ustalić. Błędem jednak poważnym jest wymaganie od ludzi religijnych, żeby takie przekonanie podzielali. Katolik nie może uważać, iż protestant ma swoje racje (co najwyżej tam, gdzie zgadza się z ortodoksją KK); muzułmanin nie może stwierdzać, iż katolik czy protestant ma swoje racje. Nie może, bo dostał od Allaha wiarę, którą musi praktykować w całości. Ona jest dla niego prawdziwa. Wyznawanie religii jako słusznej i prowadzącej do jakiejś formy zbawienia i jednoczesne uważanie, iż wyznawanie innych religii jest równie skutecznym (albo wystarczającym) sposobem na osiągnięcie tego samego celu, jest absurdalne. Przywiązanie do wiary ma wtedy charakter nieracjonalny i przypadkowy. Kultywujemy religię ze względu na jej przypadłości (obyczaje wokół większych świąt) albo jako tradycję przekazaną przez przodków. Wtedy jednak pada pytanie: dlaczego nie cofnąć się tak bardzo, żeby odkryć moment kiedy nasi bardzo dawni przodkowie porzucili kulty pogańskie na rzecz chrześcijaństwa? I może należałoby powrócić do tej prawdziwej tradycji? Odrzucając prawdziwość wiary jako kryterium, decydować może przecież chęć kultywowania prawdziwych słowiańskich tradycji zamiast tych importowanych albo patrzenie na to, jak wyglądają społeczeństwa oparte na różnych religiach i wybrać „najskuteczniejszą” religię jako ideologię polityczno-społeczną?
Film Ridleya Scotta „Królestwo Niebieskie” sprzed niemal dwudziestu lat zdaje się mieć na temat religii do powiedzenia coś właśnie pasującego do współczesnych gustów. Z jednej strony Balian, główny bohater grany przez Orlando Blooma, autentycznie wierzy, iż wyprawa do Ziemi Świętej i walka z Saracenami da mu odpuszczenie grzechów, z drugiej jednak, katolicka perspektywa jest traktowana z przymrużeniem oka. Pozytywny bohater, trędowaty król Jerozolimy, chce pokoju, umie dogadać się z sułtanem Saladynem. Przed śmiercią jednak wybiera sobie w co powinien wierzyć. Nie ma zamiaru spowiadać się księdzu, twierdząc, iż wyspowiada się już samemu Bogu. W innej scenie Balian chce spalić zwłoki zmarłych w czasie oblężenia, by uniknąć zarazy, czemu sprzeciwia się ksiądz, twierdząc, iż kłóci się to z możliwością zmartwychwstania ciał po kremacji. Dwaj najbardziej pozytywni bohaterowie dość łatwo jednak wybierają sobie w co wierzyć. O ile jeszcze Balian miał na względzie dobro tych, którzy jeszcze żyli, to niechęć króla do spowiedzi nie ma dobrego uzasadnienia.
Zresztą bohaterowie, którzy powołują się na naukę kościoła, są w filmie postaciami negatywnymi, którzy wykorzystują wiarę do własnych celów, dążą do wojny dla własnej sławy i nie liczą się z innymi. Nie ma zrozumienia dla autentycznej wiary w nauczanie kościoła co do bardziej szczegółowych kwestii. Pojedynczy wolny rozum jest lepszy niż nauka instytucji powołanej przez Zbawiciela i trwającej od ponad tysiąclecia. Na taki temat (jednostka mądrzejsza od instytucji) pisał w Polityce Narodowej (nr 26) Filip Adamus. Opublikowano to też na portalu Nowy Ład.
Prawdziwe herezje
Obserwując padające co jakiś czas wypowiedzi celebrytów na temat ich rozważania apostazji ze względu na to, iż Kościół oszukuje, a wierni nie zachowują się lepiej niż ci, którzy od wiary się odżegnują, zadaje sobie pytanie, które słyszał adekwatnie każdy: „co ma jedno wspólnego z drugim?”. Rozumiem, iż można zacząć wątpić w intencje KK jako całości ze względu na poważne grzechy i nadużycia jego członków – zarówno świeckich jak i hierarchów. Nie rozumiem jednak, jak po przemyśleniu sprawy na spokojnie, można uważać, iż z uwagi na popełniane przez katolików występki i zbrodnie, a także obłudę wśród praktykujących wiernych i księży, nie zauważyć, iż nie wynika z tego faktu wniosek, iż jest to element jednego wielkiego spisku i oszustwa, które jest podstawą do wygodnego życia kleru kosztem jego owieczek. Pamiętam, iż kilka lat temu nie popierałem manifestacji KOD-u, ale dlatego, iż nie uważałem, iż ich postulaty wynikają z realnych problemów, ale są zainspirowane w celu obalenia „niewłaściwego” rządu. Fakty związane z nieprawidłowościami finansowymi, których dopuszczał się lider organizacji nie miały znaczenia. Takie same rozumowanie proponuję tym, którzy rozważają apostazję. Czy jesteś w stanie stwierdzić, iż to jedna wielka blaga? Może najpierw zastanów się nad poważnymi kwestiami: Jaka religia wydaje się najbardziej spójna? Czy wiesz jaką wiarę chcesz odrzucić? Czy jest jakaś bardziej sensowna albo żadna nie jest przekonująca?
W powszechnej umysłowości funkcjonuje obraz Marcina Lutra, który zaatakował kupczenie odpustami i inne nadużycia ówczesnego Kościoła. Takiego niewysłuchanego reformatora, który się zbuntował zepsutej instytucji. A przecież nie na tym polegał bunt tego księdza. Marcin Luter miał swoją koncepcję chrześcijaństwa. Oparł się na zasadzie Sola Scriptura (tylko pismo), ale też wybrał z Pisma inne księgi niż wcześniej Kościół. Już abstrahując od tego czy popełniał błędy, zauważyć należy, iż Luter był, w ścisłym tego słowa znaczeniu, heretykiem. Powołał się na jakąś część nauczania Kościoła, część zmienił, część odrzucił i wprowadził nową wiarę. Nie założył nowego Kościoła wolnego od wypaczeń. A o ile tak, to wypaczeniami byłyby widocznie w jego optyce choćby dobór pism uznanych za natchnione czy doktryna usprawiedliwienia. Luter był heretykiem, ale to oznacza jednocześnie, iż rozumiał w co wierzy, a co odrzuca. Współczesny apostata to nie jest filozof czy teolog (a przynajmniej tacy odstępcy to margines w sensie liczbowym), któremu nie podobają się jakieś dogmaty po tym jak je pozna i uzna za nieprzystające do całej doktryny. Innymi słowy, heretyk to osoba głęboko wierząca, która stwierdziła, iż lepiej rozumie wiarę niż sam Kościół i dla tego nie jest mu z nim po drodze. Apostata to częściej ktoś, kto nie zadał sobie takiego trudu jak heretyk. Chciałby, żeby Kościół był klubem nieskalanych osób. Dopiero wtedy byłby wiarygodny. A tak naprawdę grzechy Kościoła to doskonała wymówka, by go opuścić w przekonaniu czystego sumienia, nie musząc martwić się zakazami cudzołóstwa czy wymogiem świadectwa. Taki apostata często ma rację w swojej krytyce członków Kościoła, błąd popełnia przenosząc to na istotę tej organizacji, kwestionując jej sens.
Konsekwencje herezji i schizmy
Marcin Luter - to pochwała - był szczerym heretykiem, a więc w swoim przekonaniu wyznawał prawdziwą wiarę. Jego wystąpienie nie miałoby jednak większego znaczenia gdyby nie to, iż wykorzystując najnowsze zdobycze techniki do prowadzenia propagandy potrafił przekonać do siebie masy, ale co jeszcze ważniejsze, gdyby nie protekcja elektora saskiego. Sukces reformacji to konsekwencja możliwości sekularyzacji posiadłości kościelnych. Kraje, które stały się protestanckie bardzo gwałtownie przeszły do działania. Monarchowie się wzbogacili i skorumpowali nową lub starą szlachtę pieniędzmi przejętymi m.in. po klasztorach. Henryk VIII nie był z kolei heretykiem. Jego odłączenie się od Kościoła wynikało z jego własnej potrzeby złamania jednej zasady. Król angielski nie kwestionował jednak zasad wiary i w swoim przekonaniu umierał jako katolik. Anglikanizm został wymyślony w zasadzie już po jego śmierci jako religia poprzez zmiany w doktrynie i obrządku.
Współczesny apostata przypomina raczej Henryka VIII, który zrywa jedność dla jakiejś konkretnej korzyści, by wyrwać się z opresji. Obaj jednak, Luter i Henryk VIII sprawili, iż to możnowładcy stanęli ponad papiestwem. Uniwersalna moralność i dogmaty obowiązujące wszystkich utraciły rację bytu. W Anglii król oficjalnie stanął na czele kościoła. W krajach Rzeszy, książęta dzięki nowej religii nie musieli martwić się instytucjonalnym przeciwnikiem, który był w jakimś stopniu niezależny finansowo. Przeciwnikiem, który ograniczał ich władzę. W teorii królów i książąt ograniczały wciąż zasady wynikające z religii, ale cała struktura została im podporządkowana.
Poniekąd dochodzimy do tego samego miejsca od innej strony. Odrzucając słuszność katolickiej doktryny i prawdziwość Objawienia, jesteśmy przekonywani, iż każda religia może być prawdziwa, potem, iż każda prowadzi do Boga, a może i wszystkie są równe. Nawracanie i działalność misyjna stają się „prozelityzmem”. Należy zatem dopuścić różne poglądy do dyskusji. Bywają między nimi sprzeczne ze sobą. Ważniejsze od prawdy staje się to, by osiągnąć jakieś wspólne stanowisko. Zatem poglądy kłócące się z dogmatem, iż wszystkie religie i poglądy są równe, nie mogą być tolerowane. Okazuje się, iż trzeba wyegzekwować, by „wykluczające” opinie zniknęły, przynajmniej z przestrzeni publicznej. I to organy państwowe mają tego dopilnować. Odrzucając dogmaty, dochodzimy z czasem do sytuacji, gdzie pojawiają się nowe, pozornie antydogmatyczne – o powszechnej wolności i tolerancji. Dogmaty katolickie są zbyt ograniczające, więc zostają zastąpione takimi, które pozwalają w teorii niemal na wszystko. A skąd się biorą? Od „mądrych głów”, autorytetów, artystów, naukowców, polityków. Oni lepiej wiedzą o co chodziło Jezusowi, jakie chrześcijaństwo jest akceptowalne. Zamiast zawierzenia instytucji, która przechowuje Objawienie i je przekazuje od dwóch tysięcy lat, zawierza się każdemu, kto odrzuci najtrudniejsze wymogi religii, pozostawiając jej fasadę. Wierzy się w to, co wygodne, może i nieświadomie, ufając bardziej sobie kwestionującemu pojedynczą zasadę albo widzącemu „wypaczenia” albo chwytając ideę, która pasuje do nas czy naszych czasów. Nie rozumiemy przy tym, iż adekwatnie to przejaw pychy - myśleć, iż wiemy lepiej i iż sami wymyślimy lepszy Kościół albo „prawdziwsze” chrześcijaństwo. A stworzymy tylko państwo, które wymyśli religię na nowo, a wtedy nie będzie Kościoła, który równoważyłby państwową wszechwładzę.
Zarówno heretyckie wystąpienie prowadzące w konsekwencji do schizmy, jak też schizma (lub jednostkowa apostazja) z powodu „wypaczeń” mogą doprowadzić do budowy organizmów państwowych pozbawionych swoistego bezpiecznika władzy duchowej. Zaś w zakresie jednostkowym mogą prowadzić do erozji sumienia, gdy prawdziwość dogmatów wiary, ale też wynikających z nich praktyk, ocenia każdorazowo sam człowiek. Bez przestudiowania tego, jak powstawało kościelne nauczanie w ciągłości z Objawieniem, jesteśmy w stanie we własnej opinii pozostać prawowierni, ale pozbawiając nasz „światopogląd” filozoficznej spójności. A stąd już prosta droga do przyjmowania sprzecznych ze sobą poglądów na poszczególne sprawy i duchowego zagubienia. Zaczynając od tego, iż ma się swój rozum i nie będzie się słuchać księdza, bierze się swój rozum za nieomylny. Nie ważne wtedy w co się wierzy, ale byle nie w to, co mówi kler. Zaczyna się budowanie poglądu od dogmatu o omylności KK, takiej antywiary. Sam rozum jest bardzo ważny. Warto się nim kierować, ale bez dużej, a często i dogłębnej znajomości historii albo i teologii, łatwo źle wybierać pośredników i może się okazać, iż ksiądz i tak był najmniej złym doradcą. Ostatecznie nie możemy jednak wiedzieć wszystkiego i komuś trzeba zaufać i być świadomym, iż pośrednicy istnieją, a nie jesteśmy tacy mądrzy.
W obszarze społecznym za bezpiecznik, gdy znika prawo wywodzące się z Objawienia, pozostaje prawo naturalne, ale i to jest z czasem dyskusyjne. Ustala się prawa człowieka, które jednak ewoluują aż do zaprzeczenia części z nich. Wszystko staje się jakąś umową, którą w przyszłości okazuje się, iż można renegocjować albo reinterpretować. Potem mądrości kolejnych czasów roszczą sobie prawo do nieomylności z racji postępu ludzkości. A jak zauważył wspomniany na początku Chesterton, katolicy dzięki temu, iż nie kłócą się o dogmaty mają dużo większą wolność, by kłócić się o rzeczy mniej odległe (jak prezydentura Lincolna chociażby, o czym pisał w jednym z esejów w zbiorze „Dla sprawy”). A nie mając ustalonych fundamentów, nasze kłótnie na inne tematy bywają zupełnie abstrakcyjne. Zgoda na tematy podstawowe (jak to kim jest człowiek) oszczędziłoby nam energii na walkę o sprawy, które byłyby wtedy oczywiste dla wszystkich.