

Marine Le Pen i ośmiu francuskich europosłów zostało uznanych za winnych sprzeniewierzenia środków publicznych. W sprawie chodzi o fikcyjne zatrudnianie asystentów w Parlamencie Europejskim. Sąd oszacował, iż łączna strata wyniosła 2,9 mln euro, w wyniku „opłacania przez Parlament Europejski osób, które w rzeczywistości pracowały dla skrajnie prawicowej partii”.
— Nie podejmuję się oceniać zasadności wyroku na Marine Le Pen z punktu widzenia prawa. Owszem, popieram rozliczanie nieprawidłowości w wydawaniu pieniędzy publicznych, bez względu na to, czy dopuszczają się tego ludzie z lewicy, prawicy czy centrum – mówi Onetowi dr Witold Sokała, ekspert od stosunków międzynarodowych, publicysta „Dziennika Gazety Prawnej”.
— Natomiast co do skutków politycznych, to przestrzegam przeciwników Zjednoczenia Narodowego przed nadmiernym optymizmem. Sama pani Le Pen ma wyraźnie większy elektorat negatywny niż jej wychowanek i następca, Jordan Bardella. A więc to jego start w wyborach, który w tym momencie wydaje się naturalny, będzie jeszcze większym wyzwaniem dla obozu lewicowo-liberalnego i umiarkowanej prawicy – wskazuje.
— W dodatku dla części niezdecydowanych wyborców dzisiejszy wyrok może być bodźcem, pchającym ich w stronę Zjednoczenia Narodowego. Trochę z przekory, trochę z obawy przed wykorzystywaniem sądów przez obóz rządzący dla doraźnych potrzeb partyjnych i eliminowania niewygodnych rywali, oczywiście o ile sama zainteresowana i jej PR-owcy zdołają tak to przedstawić publice. To zresztą nie będzie szczególnie trudne, bo działania, za które skazano Le Pen — czyli „lewe” zatrudnianie asystentów, a choćby członków ich rodzin — to przez długie lata była praktyka powszechna we francuskich partiach politycznych i mało kto robił z tego problem – mówi dr Sokała.