Mama powtarzała mi: „Agniesiu, bądź wielkoduszna”.

nno.pl 9 месяцы назад

O tym, iż dobro uzależnia, i o poczuciu winy, które jest jak robak, z Agnieszką Holland rozmawia Angelika Swoboda.

„Zielona granica” to film o kryzysie człowieczeństwa?

To film o pokusie dobra i pokusie zła. A także o tym, jak się zarządza takimi pokusami w dzisiejszych czasach i w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej.

Ma pani silny imperatyw, by pokazywać świat, który nas otacza, i to, jak my się w nim odnajdujemy w trudnych sytuacjach związanych z przyzwoitością, szacunkiem, pomaganiem innym i dobrem. Czy dobrze odczytuję pani intencje?

Myślę, iż szczególnie na zakrętach, a niewątpliwie nasz świat znajduje się teraz na rozdrożu i zakręcie, szkoda czasu, żeby nie zajmować się tym, co najważniejsze. Te pytania, które nam się tak piętrzą, są skomplikowane, a jednocześnie wydaje mi się, iż ludzie sztuki, intelektualiści i przede wszystkim politycy, którzy mogą przemówić do społeczeństwa, skapitulowali.

Ci ostatni mają jedynie populistyczny pomysł, żeby tak upraszczać świat, żeby mówić, iż te trudne pytania tak naprawdę są łatwe i oni mają na nie prostą odpowiedź. A to jest oczywiście kłamstwo, i to takie kłamstwo, którego konsekwencje mogą być po prostu nie do ogarnięcia. Niestety wszystkie bezpieczniki w postaci nowych idei czy wyobraźni artystycznej też trochę zawiodły, a my, twórcy, jeżeli już uruchamiamy naszą wyobraźnię, to idziemy w sfery zupełnej fantazji. Eskapistyczni są ci, którzy mogliby tym kryzysem jakoś przynajmniej próbować zarządzać.

Dlatego zrobiła pani film o prawdziwych, przejmujących wydarzeniach, który to pokaże?

Po prostu czułam straszny gniew i wiedziałam, iż kiedy to się zaczęło, coś muszę zrobić. Poczucie, iż muszę coś zrobić, wynikało też z faktu, iż zajmowałam się takimi tematami z historii przez większą część mojego twórczego życia. Jestem bardzo wyczulona, widziałam drobne objawy choroby, które jeszcze nie dają symptomów, a dla mnie były niepokojące.

Czułam, iż muszę coś zrobić, mając narzędzia w postaci swojej wiedzy, wrażliwości, jakiejś rozpoznawalności i akustyczności. o ile to się dzieje tuż obok mnie i o ile mogę to sobie bardzo dokładnie wytłumaczyć, o ile mogę porozmawiać z moimi przyjaciółmi, którzy w tym biorą udział, to nie polecę z nimi, żeby nosić ciężkie plecaki i chodzić po lesie, bo już nie mam takiej formy, ale umiem zrobić film. Bardzo gwałtownie zrozumiałam, iż film fabularny jest właśnie w tym momencie narzędziem potrzebnym, żeby opowiedzieć ten świat.

Dokument nie może tego powiedzieć tak całościowo, ze względu na różne ograniczenia, chociażby takie, iż filmowcy czy media nie były dopuszczane do strefy stanu wyjątkowego. Bardzo wiele strasznych rzeczy,
które miały tam miejsce, odbywało się w ciszy. Pomyślałam więc, żeby zebrać wszystkich aktorów tych zdarzeń – i uchodźców, i strażników, i aktywistów – i żeby być ich głosem.

Bazowała pani na relacjach ludzi, którzy byli w środku tych wydarzeń. Która była najbardziej poruszająca?

Mnóstwo. Gdy robiłam dokumentację do moich holokaustowych filmów, do „Europa, Europa” czy „Gorzkich żniw”, oczywiście wiele lat po wojnie, gdy była już wielka literatura na ten temat i świadectwa, to jednak tych świadectw było stosunkowo niedużo. Ci, którzy ocaleli, nie chcieli o tym mówić. Oni chcieli żyć, wszyscy nieśli w sobie jakąś straszną traumę. Nie było psychologów czy terapeutów, musieli sobie z tym radzić sami. Często to wyparcie było najlepszym sposobem. I też wstydzili się, dlatego, iż wszyscy, którzy przeżyli, mieli wstyd wobec tych, którzy nie przeżyli, więc tych wypowiedzi nie było aż tak dużo, ale potem się one uruchomiły.

„Europa, Europa” to był bardzo popularny film i dużo z nim jeździłam, potykając się z widownią na całym świecie. Zawsze na sali była jakaś liczba Żydów, którzy to przeżyli albo ich bliscy to przeżyli, i po każdej projekcji ustawiała się do mnie kolejka, i każdy z nich chciał mi opowiedzieć swoją historię. Mówili: „To, co pani nakręciła, jest niebywałe, ale moja historia…” Ja byłam głupia i tego nie spisywałam ani nie nagrywałam. A można by z tego zrobić naprawdę grubą książkę.

Każda z tych kolejnych historii odkrywała niebywałe pokłady dramatu, tragedii zła, a czasem również dobra. Coś podobnego jest również, jak się słucha ludzi z granicy. Oczywiście ta strefa jest malutka i te wydarzenia są bardziej powtarzające się, ale każda z tych historii niesie w sobie niebywały ładunek emocji. Aktywiści są różni, ale wszyscy są wyjątkowymi ludźmi. Są tacy, którzy to robią profesjonalnie, działają w organizacjach NGO, mają doświadczenie i dyscyplinę optymistyczną, wiedzą, jak się chronić i jak się
organizować. Ale są i tacy, którym to spadło jak kamień na głowę i zmieniło kompletnie ich życie. Z jednej strony czasem je zupełnie rozwaliło, a z drugiej nadało mu jakiś niebywały zupełnie sens eschatologiczny, którego w ogóle się nie spodziewali. Nagle się stali jakimiś aniołami. Oczywiście to jest uzależniające i niektórzy się w tę pomoc wkręcają tak, iż inni się boją o ich zdrowie psychiczne. Niemniej są to niebywałe historie.

Portret wykonał Artur Krynicki

Czy płynie z nich wniosek, iż ten mikroświat składa się z ludzi dobrych i ludzi złych?

Uważam, iż jest bardzo mało ludzi jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych. Większość ma w sobie potencjał i dobra, i zła, i one się gdzieś tam równoważą. Jedni mają więcej dobra, drudzy zła, to zależy od kultury, wychowania, religii. Rolą polityków jest uruchamianie tych potencjałów. Niestety politycy, szczególnie w ostatnich czasach, zorientowali się, iż znacznie łatwiej jest uruchomić potencjał zła. I iż znacznie bardziej im się to opłaca, ponieważ łatwiej można później tymi ludźmi manipulować, chociażby dzięki strachu czy fałszywych satysfakcji.

Ale równie dobrze w tych samych osobach można by uruchomić potencjał dobra w pewnym sensie to widzimy, porównując zachowania tych samych strażników na granicy białoruskiej i na granicy ukraińskiej,
prawda? To nie są inni ludzie, to są ci sami ludzie. Poza tą większością jest jakiś promil czy procent psychopatów i jakiś procent sprawiedliwych, którzy niezależnie od tego, co im grozi i jakie są ich interesy czy motywacje, muszą, gdy stykają się z krzywdą, nieszczęściem czy niesprawiedliwością, zareagować.
I oni, moim zdaniem, zbawiają nasz świat. Świat wartości. Gdyby ich nie było, byłoby bardzo łatwo wszystkich skorumpować.

Ja włączyłabym panią do grupy sprawiedliwych. Co pani na to?

Myślę, iż na to nie zasłużyłam. Jeszcze nie uratowałam niczyjego życia. Natomiast moja mama, która jest Sprawiedliwą wśród Narodów Świata i ma drzewko w Jerozolimie, uratowała kilka konkretnych ludzkich istnień. Wspólnie z dwiema przyjaciółkami jako 18-latka. Ja nikogo nie uratowałam, ale na pewno jestem osobą odważną.

Odwaga nieodłącznie wiąże się z dobrem, prawda? Do dziś mam przed oczami zdjęcie, na którym stoi pani przed Pałacem Prezydenckim naprzeciwko grupy policjantów.

To była wigilia kolejnej miesięcznicy, kiedy zamykanie miasta i restrykcje wobec przechodniów przybrały jakieś monstrualne rozmiary. Najpierw próbowałam rozmawiać z policjantami, którzy tam stali i nie przepuścili inwalidy na wózku. Mężczyzna mieszkał niedaleko, a musiał tym wózkiem objeżdżać dookoła ponad kilometr czy więcej. Ci policjanci coś mi odpowiadali, a potem przyszedł ich dowódca i kazał im się odsunąć. Pomyślałam, iż nie odpuszczę, i stałam tam pół godziny. To było interesujące tak stać i patrzeć, co oni myślą. Potem zjawiła się grupka Obywateli RP i fotografka Marta Bogdanowicz mnie sfotografowała i to zdjęcie zrobiło się viralem. Pomyślałam sobie, iż jednak trzeba mieć talent, żeby być w dobrym momencie w dobrym miejscu i żeby jeszcze tam był fotograf. Ale nie przywiązywałam do tego jakiejś szalonej wagi, bo to nie było porównywalne z tym młodym Chińczykiem, który stał na placu Tiananmen naprzeciwko czołgu. Nie wiem, czybym stanęła naprzeciwko czołgu. Być może w sytuacji szalonej determinacji tak, ale generalnie aż tak odważna nie jestem, żeby pchać się pod czołgi. Byłam, gdy
byłam zupełnie młodziutka, ale potem dojrzałam, urodziłam dziecko. Myślę, iż są różne formy odwagi. Nie zawsze musi ona być tak prowokacyjna jak moja. Może też być taka cicha, codzienna odwaga. Właśnie na Podlasiu wśród lokalnych aktywistów spotkałam parę takich osób, które są bardzo spokojne, umiarkowane i niebywale odważne, ale jednocześnie to się dzieje nieostentacyjnie, między pieleniem grządki i gotowaniem mleka. Taka przeciętna odwaga budzi mój największy podziw. W odwadze czy altruizmie może być pewna dawka narcyzmu, prawda?

Czynienie dobra niewątpliwie sprawia satysfakcję.

To było widać doskonale, gdy Polacy zjednoczyli się w pierwszym okresie wojny w Ukrainie. Nagle okazali się tak skuteczni w pomocy i tak wielkoduszni. Dawno już nie widziałam i pewnie długo nie zobaczę tak
szczęśliwych Polaków. Oczywiście było to trochę narcystyczne, ale jednak piękne. Widać więc, iż jest w nas potencjał dobra i o ile nie rzuca się temu kłód pod nogi, to ono się może realizować.

Zatem nierzucanie dobru kłód pod nogi też jest rodzajem dobra?

Na pewno jest to mniejsze zło, bo dobrem jest aktywne działanie. Ale w naszej sytuacji nieprzeszkadzanie
to już jest bardzo dużo.

Za to dobro i wygodnictwo kompletnie nie idą w parze.

Wie pani, jesteśmy tylko ludźmi. Tylko wyjątkowe osobniki, które niemal nas przerażają, jacyś święci, są dobrzy siedem na siedem i dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, udostępniliśmy Ukraińcom domek na Mazurach i mieszkanie w Warszawie. Zamieszkała u nas wspaniała, urocza rodzina z dwójką dzieci, babcią i pieskiem. Doskonale rozumiałam ich stan ducha, dlatego iż miałam podobnie, gdy nagle z jedną walizką znalazłam się w Paryżu. Byłam akurat za granicą, gdy Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny. To jest takie poczucie: wracać? Nie wracać? Co robić, gdzie jechać? Oni wszyscy byli w strasznym dyskomforcie, ale z żadnym z nich nie mieszkałam w tym samym mieszkaniu. Natomiast moi znajomi miesiącami tak mieszkali u kogoś i uświadomiłam
sobie, jakie to jest trudne. Uświadomiłam sobie też, gdy kręciłam „Gorzkie żniwa”, jakim ogromnym wysiłkiem musiało być ukrywanie Żydówki czy Żyda podczas okupacji. Ktoś narażał na śmierć siebie i swoją rodzinę, jednocześnie znosząc wszystkie fizjologiczne niedogodności, choroby, humory i pretensje, i to wszystko, co się kłębi w człowieku, któremu się pomaga. Taki człowiek tylko przez chwilę jest wdzięczny, potem zaczyna być wściekły, iż jest tym, któremu trzeba pomagać. Mówię to, bo dobro nie jest czymś tylko cukierkowym. Czasami się przeradza w irytację i chęć ucieczki, żeby mieć swój świat dla siebie, a nie dzielić go nieustannie z innymi. Czynienie dobra wymaga ogromnego wysiłku.

A gdzie jest granica dobra? I czy ono w ogóle ma jakieś granice?

Moim zdaniem nie ma. Można powiedzieć, iż śmierć jest granicą dobra, ale jak człowiek jest wierzący, to choćby ona nie jest tą granicą. Myślę, iż dobra nie trzeba oszczędzać, ono się też samo odradza, dobro rodzi dobro. Uchodźców potem nagrywano, widziałam niektóre z tych nagrań. Biła z nich potworna
gorycz i rozczarowanie. Nigdy nie zapomnę jednego z nich, który mówił: „na tej granicy nie ma człowieczeństwa”. To mnie strasznie dotknęło. Grupka młodych Afrykańczyków, bardzo inteligentnych, którzy mówili pięknie po francusku, była tak pełna goryczy i nienawiści wobec polskich służb i białoruskich też. Spotkali się z przemocą i z jednej, i z drugiej strony. Pomyślałam sobie: gdyby nie było tych aktywistów, to odbiór człowieczeństwa czy braku człowieczeństwa przez tych uchodźców byłby zupełnie jednoznaczny. W jakimś sensie ci aktywiści uratowali ich również przed pełnym rozpaczy nihilizmem.

Trochę uratowali też nas przed myśleniem, iż jest już tylko zło.

Gdy przychodzą młodzi ludzie, którzy niosą w sobie strach i nadzieję, pewną witalność i wiarę, iż Europa jest wspaniała, i spotyka ich bezinteresowne okrucieństwo, którego nie rozumieją, to nie łączą tego z jakimś Putinem czy Łukaszenką. Co to ich obchodzi? Oni po prostu chcą przeżyć i o ile doznają czegoś takiego, to ich wizja Europy i białego człowieka musi być bardzo zła. To w konsekwencji są ruchy jakby skrzydeł motyla. Gdzieś z tej rozpaczy rodzi się terrorysta. Terrorysta nie rodzi się z dobra, rodzi
się z krzywdy. On wierzy, iż otoczenie jest złe i iż on musi wywalczyć sobie swoje miejsce, a nie, że
może je osiągnąć poprzez współpracę.

Rozmawiając o kryzysie humanitarnym, nie możemy pominąć wątków prawdy, kłamstwa czy dezinformacji.

Żyjemy w świecie, w którym każdy może być poinformowany o tym, co się dzieje, jeżeli tylko chce. Pozostaje jednak kwestia skonfrontowania się z prawdą, która nie jest prosta. Z kolei sytuacja aktywistów, poza tym, iż podejmują ryzyko oraz ogromny wysiłek psychiczny i fizyczny, jest w pewnym sensie
prosta. Wiedzą, iż czynią coś dobrego. Widzą człowieka chorego czy głodnego i wiedzą, iż trzeba go nakarmić i opatrzyć, bo ten człowiek może zginąć. Decydują się więc mu pomóc, ich wątpliwości mogą dotyczyć tylko ewentualnych reperkusji ze strony władz. Natomiast geopolityczny punkt widzenia już jest inny. Liberałowie w Unii Europejskiej po doświadczeniu z 2015 roku myślą: no tak, wpuściliśmy parę milionów uchodźców, natychmiast skorzystały na tym partie populistyczne i faszyzujące, nastąpiła dezintegracja – zresztą między innymi dlatego reżim Putina manipuluje przepływem uchodźców – i o ile nie będziemy się przed tym bronić, to nie utrzymamy spójności europejskiej. To jest ogromna cena, której nie możemy zapłacić i musimy znaleźć metody na utrzymanie uchodźców z dala od naszych granic. Oczywiście te metody są nie tylko okropne, ale i nieskuteczne. Nie wiem, czy były robione badania, ktoś mi mówił, iż tak, ale ich nie znalazłam, czy stopień okrucieństwa na granicach europejskich powstrzymuje albo zmniejsza strumień uchodźców? Moim zdaniem nie. Wszystko zależy od momentu i tego, jak wielka jest ich determinacja.

Na ile strach jest wytłumaczeniem, by powstrzymać się od czynienia dobra?

Kim ja jestem, żeby oceniać czyjś strach? Ludzie się boją i mają ku temu powody. Mają to wdrukowane w DNA, mają swoje doświadczenia albo doświadczenia poprzednich pokoleń, poza tym mają wyobraźnię. W wypadku uchodźców ludzie boją się czegoś bardzo konkretnego, czyli obcowania z innością, tego, iż im zostanie zabrana ich przestrzeń, ich styl życia, ich zamożność czy spokój. To są normalne strachy. Ktoś, czy polityk, czy inny człowiek, który by je osądzał, byłby po prostu niemądry. Co najwyżej może to zrobić jakiś przywódca religijny, ale ja nie czuję się władna.

A czuje się pani dobrą osobą?

Zasadniczo tak, co nie znaczy, iż nie mogłabym zwątpić w określonych sytuacjach ze strachu albo z lenistwa czy obojętności.

W sytuacjach zwątpienia mówi pani do siebie tak: pamiętaj, Agnieszka, masz być dobra, odważna i nie możesz się wycofać?

Nie rozmawiam tak ze sobą i staram się być dla siebie jednak miła, tym bardziej iż tak byłam wychowywana. Mama aktywnie nakłaniała mnie do dobra, na przykład do dzielenia się ulubionymi zabawkami z biedniejszymi czy chorymi dziećmi. Powtarzała: „Agniesiu, bądź wielkoduszna”. W jakimś
sensie mogę więc powiedzieć, iż zapadło to we mnie głęboko, ale z drugiej strony bronię się przed narzucaniem systemu wartości przez kogoś czy samemu sobie. Jednak łatwiej jest mi się podzielić z kimś, niż nie podzielić. Jest też w tym pewnie pewien element wygodnictwa, potem bym może myślała:
„Kurczę, odmówiłam komuś 5 zł, a adekwatnie dlaczego?”.

Rodzice dawali pani przykład swoim życiem?

Ojciec był człowiekiem bardzo poranionym przez wojnę i Holokaust, co uświadomiłam sobie dopiero jako dorosła osoba, gdy już dawno nie żył. Raczej pobudzał mnie intelektualnie i artystycznie. Natomiast mama pomagała wszystkim, była taką prawdziwą wychowanką Żeromskiego, siłaczką. To na pewno musiało mieć na mnie wpływ, to, iż nie tylko gadała, ale i nieustannie to robiła. Czasem oczywiście było to irytujące, bo wydawało mi się, iż za dużo daje siebie czy swojej przestrzeni. Nieustannie ktoś u nas mieszkał, jakaś biedna dziewczyna ze wsi, jakiś bezdomny, jakaś pani, która miała depresję. Nie było prywatności, zawsze ktoś był w domu i trzeba mu było pomagać.

Dziś się pani na to wspomnienie uśmiecha, nie ma już w pani irytacji.

Bardzo mamę kochałam i jej to wybaczałam. A także bardzo ją podziwiałam, nie chciałam jednak, żeby mi to całkiem wlazło na głowę.

Czym się zajmowała pani mama?

Mama była dziennikarką, redaktorką naczelną pisma dla młodzieży wiejskiej „Nowa Wieś”. Założyła je i prowadziła, potem ją wyrzucili za AK, ale później znowu przyjęli i w 1968 znów wyrzucili. To było pismo bardzo ważne społecznie. Największym działem w nim był dział listów, który utrzymywał kontakt z czytelnikami oraz zakładał biblioteki i kluby. Mama była ciągle w delegacjach, czasem udawało mi
się z nią pojechać. W ten sposób zresztą, gdy objeżdżała Uniwersytet Ludowy, zaprzyjaźniła się z rodzicami Olgi Tokarczuk. Bardzo dobrze ją pamiętali, tak też żeśmy się z Olgą zetknęły.

Chciała być pani taka dobra jak mama?

Myślę, iż ją podziwiałam, czułam też jej pewną kruchość. Rozstanie moich rodziców wyglądało źle i bardzo wcześnie zrozumiałam, iż muszę się trochę nimi opiekować, iż są bezradni w różnych emocjonalnych sytuacjach. Jednocześnie mama była bardzo silna. Potem zrozumiałam, iż całe to pokolenie było tak poharatane wojną… Niby to gwałtownie odreagowali, weszła w nich witalność, tańczyli
i bawili się do rana, a jednocześnie ta trauma nigdy nie została przepracowana. Było to widać bardzo wyraźnie, gdy zaczęli się starzeć i radzili sobie z rzeczywistością tylko powierzchownie, a pod spodem pozostała jakaś głęboka nieufność.

Traumą może też być czynienie dobra, prawda?

Pomaganie na granicy bardzo traumatyzuje. Profesjonalne grupy, na przykład Granica, wiedzą, jak się przed tym trochę chronić. Mają pomoc psychoterapeutyczną, dyżury i urlopy, żeby nie robić tego ciągle. Poza tym wspólnie przegadują problemy. Ci, którzy tworzą grupy niezawodowe, czasem po tych dwóch latach już nie wytrzymują, zupełnie wysiadają, muszą przestać to robić, ale nie mogą. Boją się, iż wtedy w ogóle nie będą mogli spać, bo będą ciągle myśleli, iż ktoś na nich czeka w lesie. To są sytuacje bardzo trudne psychicznie i myślę, iż niektórzy powinni przestać, przynajmniej na jakiś dłuższy czas,
bo inaczej być może zapłacą najwyższą cenę.

Bo uzależnili się od pomagania?

Jak można normalnie patrzeć na świat, iść sobie na lody, o ile się wie, iż niedaleko może umierać człowiek, o ile do niego nie przyjdę? A z kolei satysfakcja, iż kogoś się uratowało, jest nieporównywalna z żadną inną.

Przyjemnie jest też patrzeć na osoby, które tę satysfakcję czują. Pewnie pani poznała takich ludzi, których dobro aż zatyka?

Wśród ludzi, których spotkałam na granicy z dwiema współreżyserkami filmu „Zielona granica” i operatorem, było kilka takich osób. Nie będę dokładnie opowiadać, co zrobili, bo nie powinnam, ale myślałam sobie: jaki piękny człowiek i jak wspaniale, iż są takie osoby. Odczuwałam podziw i czułość.
Przykład dobra jest pociągający. Oczywiście nie wszyscy są w stanie czynić je według tak wysokich standardów jak ci aktywiści, ale to przykład, iż jest to możliwe i efektywne. Widzi się człowieka, który
wygląda, jakby umierał, a gdy da mu się kroplówkę i coś do picia, i się go przebierze w suche ubrania, to nagle staje się innym człowiekiem i dziękuje za pomoc. To jest bardzo satysfakcjonujące.

I piękne. Ja wiem, iż nie sprawdziłabym się na granicy. Co zatem mogłabym dobrego zrobić dla innych?

Jeżeli chodzi o pomoc emigrantom i uchodźcom, to wciąż są duże potrzeby finansowe. Jest taka grupa kobiet zajmujących się tymi, którzy znaleźli się w ośrodkach strzeżonych dla cudzoziemców. Interweniowałam tam w sprawie paru osób, które przetrzymywano ponad wszelkie prawo przez półtora roku, niektórzy z nich podejmowali próby samobójcze czy głodówkę. Te kobiety im pomagają
w momencie, kiedy zostają wypuszczeni i czekają na jakieś decyzje. Pomagają im też się zintegrować. To są młodzi, fajni chłopcy, którzy chcą żyć dobrze. A ponieważ spotkali się także z dobrymi ludźmi, Polska wydaje im się krajem, w którym można żyć. Można pomagać uchodźcom w wolontariacie lub
finansowo. Ja, od kiedy mam pieska, dostaję głównie wiadomości o innych wyrzuconych psach do
adopcji. Zwierzętom też można pomagać.

Opowie mi pani o swoim piesku?

To trudny piesek, lękowy i reaktywny. Ma już 2,5 roku i to mija, ale bardzo powoli. Łatwo go wyprowadzić z równowagi, może być wtedy agresywny, a przy tym jest bardzo mądrym i czułym psem. To nieduży kundelek, nazywa się Berek. Trafił mi się jako szczeniak – moja córka ze swoją przyjaciółką wzięły go dla
mnie z domu tymczasowego – wcześniej znaleziono go w szopie w Bieszczadach z innymi szczeniakami i zamarzającą matką. Nie do końca było to mądre, bo teraz się martwię, jak mi się coś stanie, to co z nim będzie? W każdym razie Berek uczy mnie cierpliwości i sprawia mi dużo radości. Miał strach separacyjny, nie można go było zostawić samego, ale pracujemy nad tym i teraz mogę go już zostawić na parę godzin. Berek ma szczęście, bo gdyby trafił na kogoś innego, to przy swoim charakterze pewnie już biedny
siedziałby z powrotem w klatce w schronisku.

Reasumując: czy dobro nam się w ogóle opłaca?

Myślę, iż tak. Dobrzy ludzie są zdrowsi. To, co jest najbardziej destrukcyjne dla człowieka, to poczucie winy. choćby o ile się nie przyznaje, to poczucie winy jest jak robak, który siedzi gdzieś w duszy czy w ciele i zżera. Tym, którzy tego robaka nie mają, na pewno mimo wszystko lepiej się żyje.

AGNIESZKA HOLLAND – reżyserka filmowa i teatralna, scenarzystka filmowa i teatralna. Ukończyła wydział reżyserii na Wydziale Filmowym i Telewizyjnym Akademii Sztuk Scenicznych w Pradze. Karierę rozpoczęła w Polsce, gdzie pracowała u boku Krzysztofa Zanussiego, a następnie jako scenarzystka przy filmach m.in. Andrzeja Wajdy. W latach wyemigrowała do Paryża. Realizując filmy we Francji i Niemczech, a potem głównie w Stanach Zjednoczonych, zasłynęła dziełami takimi jak „Gorzkie żniwa” (1985, nominowany do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego) czy „Europa, Europa” (1990, nominowany do Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany) o Zagładzie Żydów, a także mniej politycznymi dramatami pokroju „Oliviera, Oliviera” (1991) lub „Placu Waszyngtona” (1997). Od 2007 ponownie kręciła filmy w Polsce, gdzie jej następne dwa dzieła: „W ciemności” (2011, nominowany do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego) oraz „Obywatel Jones” (2019), otrzymały Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Jeden z kolejnych filmów Holland – „Zielona granica” (2023) zdobył Nagrodę Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Od grudnia 2020 jest przewodniczącą Europejskiej Akademii Filmowej.

Читать всю статью