CZY DO POLSKI WRACA „PŁONĄCA GRANICA”?

solidaryzm.eu 1 день назад

Pożary – coraz częstsze, coraz większe i groźniejsze, włącznie z tym z Krakowa, gdzie z rozszczelnionego gazociągu buchnęły płomienie wysokości dziesięciopiętrowego bloku. Wysadzenie torów, co mogło spowodować katastrofę kolejową z ogromną ilością ofiar. Zerwanie długiego odcina trakcji kolejowej, powodujące zagrożenie i paraliżujące komunikację między kilkoma miastami i powiatami. Kto zna historię ten wie, co i czyje metody to przypomina.

Natychmiast po klęsce bolszewików, w prowadzonej przeciw Polsce wojnie z lat 1919 – 1921 do bardzo podobnych wydarzeń zaczęło dochodzić we wschodnich województwach Rzeczpospolitej. Bolszewicy aż do zawarcia sojuszu z Hitlerem i wspólnego z nim ataku na Polskę w roku 1939 nie odważyli się rozpocząć kolejnej otwartej wojny z Polską. Rozpoczęli jednak wojnę innego rodzaju, najczęściej zwaną „płonącą granicą”. Polegało to na permanentnym wdzieraniem się na polskie terytorium oddziałów dywersyjnych. Ich członkowie byli odziani w ubrania cywilne, co w przypadku ich schwytania uniemożliwiało potraktowanie tych ataków jako aktów państwowej agresji. Podobną metodę znamy z niedawnych lat, gdy na Ukrainie pojawiały się rosyjskie „zielone ludziki”. O czym sam Putin mówił oficjalnie, iż „przecież taki mundur bez insygniów każdy na straganie w każdym kraju może sobie kupić”. W latach dwudziestych oddziały takie potrafiły pojawić się choćby 40 – 50 kilometrów od granicy, by zaatakować, splądrować i spalić ziemiański dwór, zwykle zabijając wszystkich jego mieszkańców. Bolszewickie gazety wydarzenia takie nagłaśniały potem na cały świat jako rzekomy „ruch rewolucyjny wynikły z ucisku klasowego w burżuazyjnej Polsce”. Tereny leśne i słabość kresowej policji umożliwiały bandyckim sowieckim oddziałom wycofanie się, często połączone z kolejnymi atakami – na urzędy pocztowe czy posterunki. Bywały dni, w których na polskim terytorium dochodziło do kilkudziesięciu podobnych akcji równocześnie. Zabijano w nich polskich urzędników, policjantów, nauczycieli. Bywało, iż płonęły ratusze małych miasteczek, ale najczęściej dwory, dworki i gospodarstwa bogatszych chłopów. Bolszewickiej agenturze udało się też dla swoich celów zwerbować całkiem niemało marginesu społecznego, rekrutującego się głównie z mniejszości narodowych – ukraińskiej, białoruskiej, żydowskiej. Oczywiście – mieli też do dyspozycji komunistów i innych płatnych bandytów do wynajęcia.

W ostatnich latach mieliśmy już bardzo groźne cyberataki, włącznie z powodującymi parodniowy paraliż transportu kolejowego (pamiętam jeden z takich dni – na dworcach tablice informacyjne pokazywały krańcowe nonsensy, ekspres z Warszawy do Wrocławia docierał po kilkunastu godzinach). Potem uruchomiono plagę podpaleń. Ostatnie wysadzenie torów kolejowych nie jest pierwszym przypadkiem tego rodzaju. Przeprowadzać takie akcje łatwo, bo dywersantów pozyskiwać można z marginesu społecznego czy z obcokrajowców, których przybliżonej choćby liczby nikt nie potrafi ustalić. Kwalifikacji do takich zamachów nie trzeba mieć żadnych. W wielu krajach (na Bliskim Wschodzie, ale nie tylko) zwykle przeprowadzane są one tak, iż ktoś podrzuca niewinnie wyglądający ładunek a detonacji dokonuje czasem dosłownie kilkuletnie dziecko. Wie ono jedynie tyle, iż w jakiejś sytuacji (np. gdy pojawi się pociąg czy inny pojazd) ma tylko nacisnąć wskazany wcześniej guziczek w telefonie komórkowym. Sprawy nie ułatwia to, iż mamy w Polsce sądy, które niedawno np. uwolniły, po wpłaceniu 12 tysięcy złotych grzywny, Ukrainkę u której znaleziono bombę przeznaczoną do wysadzenie gazociągu. jeżeli konsekwencje za uczestnictwo w przygotowywanej zbrodni są tak żadne – to są one tylko i wyłącznie zachętą do przyjmowania pieniędzy za podkładanie kolejnych ładunków. Reżim Tuska rozpętał też taką histerię wokół sprawy „Pegasusa”, iż o pomoc w skorzystaniu z podobnego systemu zmuszony by teraz poprosić służby czeskie. A służby polskie – zajmują się przede wszystkim prześladowaniem opozycji a nie troską o bezpieczeństwo Polski i Polaków. Przy czym dużą część zagrożeń wyeliminować bardzo łatwo. Integralność wszystkich torów kolejowych kontrolować może prosty elektroniczny system, który zaalarmuje natychmiast, gdy tylko którykolwiek, najmniejszy choćby fragmencik torów zostałby uszkodzony. I od razu byłoby wiadomo, w którym miejscu do tego zdarzenia doszło, co umożliwiłoby natychmiastową obławę na sprawców. Nie wyeliminujemy dostatecznie wszystkich zagrożeń, ale bardzo wiele jak najbardziej można. I to za małe pieniądze i w krótkim czasie. Trzeba tylko chcieć. w tej chwili rządzący Polską znani są jednak między innymi z tego, iż chce im się bardzo mało. Vide minister finansów, którego nie ożywiła narastająca katastrofa budżetu, ale dopiero okazja własnego udziału w uwięzieniu jednego z politycznych przeciwników. Jak mówi stare przysłowie – „gdy kot śpi – myszy harcują”. Póki więc rządzić Polską będą krańcowi nieudacznicy niezainteresowani sprawami Polski i Polaków – spodziewać się możemy eskalacji zagrożeń na miarę „płonącej granicy” z pierwszej połowy lat dwudziestych XX wieku. Tyle, iż teraz terenem tej wojny może być cała Polska a wylatywać w powietrze mogą nie tylko pociągi i gazociągi, ale całe mnóstwo innych składników infrastruktury. Powszechne zastraszenie, chaos, pauperyzacja, liczne ofiary w ludziach to prosta recepta na wykończenie Polski przy ponoszeniu minimalnych kosztów finansowych i politycznyvh. Sto lat temu te same państwo prowadziło przeciw Polsce atak dokładnie takiego samego rodzaju. Jak jednak poradzono sobie wtedy z poprzednią „płonącą granicą”?

Zaczęto od osadnictwa wojskowego. Na ówczesnym pograniczu było dużo gruntów rolnych należących do skarbu państwa, które przydzielano weteranom polskich walk o niepodległość. Zwykle zaczynali oni od prostego, ale skutecznego ufortyfikowania swych domostw, praktykowanego na dalekich Kresach już przed wiekami. Polegało to na wzniesieniu w pewnym oddaleniu od domu czterech drewnianych wież. W przypadku zagrożenia osoba pełniąca straż wszczynała alarm, wraz z którym choćby w środku nocy wszyscy zdolni do noszenia broni (nie wyłączając kobiet i dziewcząt) zajmowali stanowiska na wieżach. A iż wszyscy potrafili świetnie strzelać – gwałtownie potrafili ukatrupić większość choćby stuosobowego tatarskiego czambułu. A tych, którzy uszli z życiem – dogonić konnym pościgiem i powywieszać na przydrożnych drzewach celem poinformowania o przyszłym losie potencjalnych następnych agresorów. Na początku lat dwudziestych XX wieku też na polsko – bolszewickim pograniczy zamieszkały rodziny, z których każda potrafiła się błyskawicznie sformować w oddział nieustraszony i bardzo groźny. Tajemnicą poliszynela jest przyzwolenie polskich władz na przeprowadzanie akcji odwetowych. jeżeli jakaś sowiecka banda zdołała się wedrzeć na polskie terytorium i narobić szkód – parę dni później bolszewicy dostawali u siebie łupnia i to zwykle wielekroć potężniejszego. Wielu osadników wojskowych było bowiem żołnierzami klasy najlepszych komandosów. Potrafili oni na terenie Rosji bolszewickiej podejść pod jakieś koszary NKWD, bezszelestnie wyeliminować strażników i dokonać odpłaty w postaci masakry kacapskiego bandziorstwa. W odwecie za napady na dwory i komisariaty – wylatywały w powietrze i płonęły ruskie domy partii, siedziby milicji i innych bolszewickich władz. Oficjalnie – nikt się do tego nie przyznawał. Ale Sowieci zaczynali rozumieć, iż sami muszą pilnować swojego terytorium, zamiast wyprawiać się na polskie. W 1924 roku obrona polskich granic miała już postać linii odgrodzonej solidnym płotem, wzdłuż którego prowadziła drogą łącząca gęsto porozstawiane wartownie. Obsadzone one były przez Korpus Ochrony Pogranicza – formację budzącą w sowieckich bandziorach prawdziwy lęk. Z wielu relacji wynika, iż bolszewiccy strażnicy na widok ludzi z KOP – u dosłownie uciekali lub szukali ukrycia. Zwyczajem strażników polskich granic było bowiem ćwiczenie celności w rzucaniu kamieniami w kierunku ruchomych celów. A miotać potrafili na odległości zdumiewająco duże i prawie zawsze trafiali.

Sto lat temu z zagrożeniem rodzaju podobnego do dzisiejszego Polska potrafiła więc nie tylko poradzić sobie doskonale, skutecznie przy tym nauczając przeciwników odpowiedniego respektu. A czy my, stając przed analogicznym wyzwaniem, będziemy godni swych ojców i dziadków?

Artur Adamski

Читать всю статью