Ciesząc się z bardzo prawdopodobnego osłabienia uścisku Brukseli i Berlina, oddalenia perspektywy eskalacji wojny ukraińskiej, w tym wciągnięcia do niej Polski, możliwego osłabienia totalitarnych zakusów WHO, musimy jednak liczyć się w kontekście rządów Trumpa i Republikanów z presją będącą efektem wpływów środowisk żydowskich – często otwarcie wrogich Polsce.
„Gratulacje dla wszystkich Żydów na świecie. Trump wygrał! Trump jest wielkim zwolennikiem Izraela i spraw globalnego żydostwa. On ma władzę nad Izraelem, podczas gdy za rządów Bidena Izrael miał władzę nad USA” – głosi, na poły ironicznie, jeden z gorących, powyborczych komentarzy twitterowych po wyborach za oceanem. Towarzyszy mu grafika sugerująca, iż cały gabinet obecnego prezydenta składa się z ludzi pochodzenia żydowskiego. Wpis, choć trudno uznać go za w pełni poważny, jednak celnie odnosi się do bezradności Joe Bidena, także w kwestii polityki wobec agresywnych, terrorystycznych wręcz poczynań Tel Awiwu. Oby również okazał się prawdziwym zwiastunem pozytywnej zmiany w tym zakresie.
Oczywiście Donald Trump z wielką atencją odnosi się do środowisk żydowskich. Można odnaleźć wiele zdjęć ilustrujących udział nowego – starego przywódcy amerykańskiej potęgi w ich religijnych rytuałach. Jego dzieci weszły w związki z przedstawicielami tej właśnie nacji.
W izraelskim kontekście pamiętamy natomiast w Polsce złożony bez zastrzeżeń podpis pod rabunkową ustawą 447, ustanawiającą nadzór Waszyngtonu nad przejmowaniem przez organizacje biznesowego „Przedsiębiorstwa Holokaust” majątków w Europie Środkowo-Wschodniej. Nie sposób też nie wspomnieć, kogo podczas swej pierwszej kadencji wybrany ponownie prezydent USA delegował na placówkę dyplomatyczną do Warszawy. Ambasador Mosbacher bezceremonialnie wtrącała się w polskie sprawy wewnętrzne, takie jak w przypadku nieudolnej próby ukrócenia przez rządy PiS wpływów propagandowej jednostki neokomunistów z CNN, czyli telewizyjnej stacji z ulicy Wiertniczej.
Na początku 2018 roku, a więc w połowie poprzedniej kadencji Trumpa i w trzecim roku rządów Zjednoczonej Prawicy, rząd amerykański w imię prawa środowisk żydowskich do bezkarnego oczerniania Polski postawił na szali dobre relacje między Waszyngtonem a Warszawą.
Chodziło o przyjętą przez tutejszy parlament nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Gdyby weszła w życie, przypisywanie polskiemu narodowi lub państwu odpowiedzialności m.in. za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką groziłoby karą grzywny lub do trzech lat więzienia.
Wówczas amerykański Departament Stanu „zaapelował” do Polski o to, by jeszcze raz przeanalizowała nowe przepisy „z punktu widzenia potencjalnego wpływu na zasady wolności słowa i naszej umiejętności pozostania realnymi partnerami”.
Efektem było pospieszne wycofanie się Polski z elementarnej dla starań o prawdę historyczną ustawy. Izraelska prasa tyleż triumfalnie, co pogardliwie, pisała wówczas, iż nasze władze zrobiły to „z podkulonym ogonem”. Można by powiedzieć: trudno o bardziej dobitny dowód niesuwerenności państwa, i to jest prawda. Tyle, iż w kategorii płaszczenia się przed zagranicznymi mocarstwami (co prawda innymi, ale co to zasadniczo zmienia?) zarówno poprzednia, jak i w tej chwili rządząca koalicja, biją się jak równy z równym.
Marcin Wisławski