- 17 września 1939 r. Armia Czerwona zaatakowała Polskę, która broniła się już wówczas przed inwazją hitlerowskich Niemiec
- Hitler i Stalin działali w porozumieniu – jednak ten drugi, pomimo niemieckich nacisków, odwlekał moment uderzenia ZSRR na Polskę od wschodu
- Stalin starał się pozorować na użytek wewnętrzny i zewnętrzny, iż ZSRR był państwem neutralnym i nieagresywnym
- Moskwa uzasadniała atak na Polskę m.in. „obroną uciskanych mniejszości” – ten imperialny pretekst jest ponadczasowy, czego dowodzi np. inwazja Rosji na Donbas i całą Ukrainę
- Przypominamy archiwalny tekst Onetu
- Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Już 2 i 3 września 1939 r. oddziały Armii Czerwonej na granicach z Polską były stawiane w stan alarmu lub wręcz gotowości bojowej. Częściowa mobilizacja i koncentracja kolejnych sił były prowadzone pod pretekstem „ćwiczeń wojskowych”. Tak nie mogło się zachowywać państwo, które deklarowało choćby neutralne nastawienie do rozpoczętej wojny.
Postępy Niemców w Polsce były błyskawiczne. Ich siły pancerne parły do przodu na Pomorzu i wdarły się na tyły obrońców pod Częstochową. Lotnictwo zaczynało bombardować Warszawę. Polska ludność cywilna uciekała na wschód, blokując nieraz ruch wojsku. Niekoniecznie była to już zapowiedź nieuchronnej klęski II RP – jednak z punktu widzenia agresora sytuacja w istocie prezentowała się bardzo optymistycznie.
III Rzesza i Związek Radziecki były już związane ustaleniami paktu Ribbentrop-Mołotow – bez niego zresztą niemieckiej inwazji w ogóle by prawdopodobnie nie było. Stalin wiedział, iż Hitler czeka, aż Sowieci dołączą do wojny i uderzą na Polskę od wschodu. Niemiecki ambasador w Moskwie Friedrich Werner von der Schulenburg kilkakrotnie naciskał w tej sprawie. Miał podstawy.
A jednak Stalin nie wydawał Armii Czerwonej rozkazu do ataku. Miał zwlekać z tym ruchem przez kolejne dwa tygodnie. Dlaczego?
Kto kogo przechytrzy
„Oczywiście to wszystko jest grą, w której chodzi o to, kto kogo przechytrzy” – mówił Stalin do swoich podwładnych już nazajutrz po podpisaniu niespodziewanego paktu o nieagresji z III Rzeszą.
Gdy strony w końcu sierpnia 1939 r. negocjowały ten układ i jego tajny protokół, Stalin zachowywał się znacznie mniej wylewnie niż np. bardzo entuzjastyczny niemiecki minister von Ribbentrop. Radziecki dyktator taksował bowiem możliwe zyski i straty z brutalną trzeźwością.
„Terytorialne i polityczne przekształcenia” – takim eufemizmem niemiecko-radziecki układ określał wojnę i podział rychłych łupów między dwa totalitarne mocarstwa. Moskwie ten pakt miał przywrócić adekwatnie wszystkie ziemie, które Imperium Rosyjskie utraciło w wyniku I wojny światowej. Dla Stalina byłoby to jak naprawienie historycznej niesprawiedliwości.
Jednak ten zysk mógł być obarczony ryzykiem. Trzeciego dnia niemieckiej agresji na Polskę do wojny włączyły się Wielka Brytania i Francja. Francuzi wkroczyli choćby do Zagłębia Saary w niemałej sile (11 dywizji) i mogło to wyglądać na przygrywkę do prawdziwej ofensywy, czyli: pomocy dla Polski.
Gdyby mocarstwa zachodnie potraktowały Stalina jak sojusznika Rzeszy, mogły i jemu wypowiedzieć wojnę. I choć gardził on zachodnimi demokracjami, ten scenariusz zupełnie mu się wówczas nie uśmiechał.
Fikcja neutralności, czyli Moskwa na nikogo nie napada
Między innymi dlatego Stalinowi we wrześniu’39 zależało, aby utrzymać fikcję radzieckiej neutralności – najdłużej jak to możliwe.
Już w trakcie hitlerowskiej ofensywy w Polsce Mołotow (minister spraw zagranicznych) przekazywał Berlinowi, iż Sowieci zgodnie z ustaleniami zaatakują ze wschodu. Czekali jednak na pretekst. Miały nim być takie postępy Wehrmachtu, które pokazywałyby jednoznacznie, iż polskie państwo idzie w rozsypkę.
To z kolei, zdaniem Kremla, miało uzasadniać „przyjście z pomocą” ludności ukraińskiej i białoruskiej, która zamieszkiwała wschodnie ziemie Rzeczypospolitej. Dokładnie tego „argumentu” miała użyć radziecka dyplomacja, gdy nocą z 16 na 17 września wezwała polskiego ambasadora Wacława Grzybowskiego, by poinformować go, iż niebawem rozpocznie się „interwencja” Armii Czerwonej.
Należy tu odnotować, iż 14 września „Prawda”, czyli organ prasowy radzieckiej partii komunistycznej, opublikowała tekst Andrieja Żdanowa – kierownika propagandy w Politbiurze. Żdanow pisał o nieuchronnej klęsce Polski (choć ta przecież przez cały czas walczyła) i właśnie o „ucisku mniejszości białoruskiej i ukraińskiej ze strony rządu warszawskiego”.
Powód do ataku na Polskę fabrykowano więc zawczasu. Formuła „przyjścia z pomocą uciskanej ludności” (zresztą ponadczasowa, jak pokazuje przykład ataku na Donbas i potem całą Ukrainę) pozwalała dokonać agresji bez wchodzenia w rolę agresora.
Reżim za kłamliwą fasadą
Nieco mniej oczywista wydaje się inna motywacja, o której wspominał Niemcom Mołotow: pretekst wkroczenia do Polski musiał być „wiarygodny dla mas”. Tę wiarygodność trzeba rozumieć dwojako: zewnętrznie i wewnętrznie.
ZSRR był państwem oficjalnie deklarującym politykę „nieagresji” i „neutralności” (znów nasuwa się bardzo aktualne, złowieszcze skojarzenie: „Rosja nigdy nikogo nie napadła”). Za tymi pryncypiami kryła się jednak w istocie nieprzejednana wrogość wobec bliższych i dalszych sąsiadów oraz krwawy terror wymierzony we własnych obywateli.
Jedną z zasad stalinowskiego systemu było po prostu ukrywanie tego, co rzeczywiste, za kłamliwą fasadą. Niesprowokowanej inwazji na sąsiednie państwo też to dotyczyło.
Ponadto radzieckie władze były świadome, iż dla ich własnego społeczeństwa pakt Ribbentrop-Mołotow to wolta na miarę trzęsienia ziemi. Przez szereg minionych lat reżim hitlerowski prezentowano przecież w Moskwie jak wroga numer jeden.
„Warszawa upadnie w ciągu kilku dni”
Hitlera opisywano jako człowieka „opanowanego przez demona”, a nazistów – jako „współczesnych kanibali” czy „potomków Herostratesa”. I nie była to wrogość tylko retoryczna, a najgłębiej ideologiczna. Tak więc wkroczenie do Polski nie mogło wyglądać, jakby było owocem „współpracy w agresji” z Niemcami.
A zatem Sowieci czekali. Mołotow w połowie września zasygnalizował jasno Berlinowi, iż Armia Czerwona jest w pełnej gotowości – ale najpierw Moskwa musi mieć pewność, iż niebawem „upadnie centrum władz Polski, czyli Warszawa”.
Oczekiwał, iż Niemcy podadzą mu przybliżony termin – i odpowiedziano mu poprzez Schulenburga, iż Wehrmacht zajmie Warszawę w ciągu kilku kolejnych dni. Była to ocena nadmiernie optymistyczna – ale inne okoliczności sprawiały, iż dla Stalina te rozbieżności nie miały aż tak wielkiego znaczenia.
Dwa czynniki były tu kluczowe.
„Apogeum bezwładności aliantów”
12 września w Abbeville spotkała się aliancka Najwyższa Rada Wojenna. Jej najważniejszymi uczestnikami byli premierzy Wielkiej Brytanii i Francji: Neville Chamberlain i Edouard Daladier, a także generał Gamelin (szef francuskiego sztabu generalnego). „Apogeum bezwładności aliantów” – tak określa tę naradę historyk Roger Moorhouse.
Choć obaj przywódcy po spotkaniu zadeklarowali w prasie, iż będą „udzielać wszelkiej możliwej pomocy polskiemu sojusznikowi”, w istocie w Abbeville zdecydowano, iż Francuzi ani Anglicy nie kiwną dla niego palcem. Wojska francuskie w Zagłębiu Saary dokonały samoośmieszenia, a RAF poprzestał na zrzucaniu nad Niemcami ulotek.
Szef Polskiej Misji Wojskowej w Londynie, gen. Norwid-Neugebauer, raportował do władz w kraju: „Zostaliśmy skazani na samych siebie”. Szef misji w Paryżu meldował: „Nie dostaję nic” – sojusznicy po prostu odcięli Polskę od wiadomości na temat ich własnych posunięć.
Dwa tygodnie po wybuchu wojny bezczynność Zachodu ujawniała się coraz bardziej jaskrawo – także z perspektywy Moskwy. Ryzyko wejścia w konflikt z Londynem i Paryżem z powodu Polski spadła z punktu widzenia Stalina niemal do zera – nadszedł więc dlań sprzyjający moment.
Spokój na wschodzie, czyli uderzenie na zachodzie
Drugi czynnik był związany z rozwojem sytuacji na wschodnich rubieżach ZSRR. Sowieci od paru już miesięcy toczyli we wschodniej Mongolii krwawe walki z Japonią. Jeszcze w sierpniu sytuacja wyglądała tam dla Armii Czerwonej niewesoło, a jednym z impulsów dla Stalina do podpisania paktu z Niemcami była obawa przed wojną na dwa fronty.
Jednak akurat na przełomie sierpnia i września losy tamtych walk się odwróciły. Japończycy ponieśli straszliwą klęskę nad rzeką Chałchyn-Goł, co z kolei Stalin wykorzystał jako okazję do deeskalacji. W połowie września podpisano rozejm z Tokio, co oznaczało, iż Moskwa kupiła sobie spokój na mongolskich i syberyjskich granicach.
To zawieszenie broni miało mieć w przyszłości dla Sowietów kolosalną wartość – wszak kiedy Hitler napadł w 1941 r. na ZSRR, Japonia odmówiła współdziałania z Rzeszą. Tymczasem we wrześniu’39 Moskwa zabezpieczyła się przed wojną na dwa fronty – i usunęła w ten sposób jeden z ostatnich znaków zapytania, które towarzyszyły atakowi na Polskę.
Ambasador z trudem wymawiał słowa
Nocą z 16 na 17 września wezwano na Kreml ambasadora Schulenburga. Sam Stalin poinformował go wreszcie, iż rankiem Armia Czerwona rozpocznie marsz na Polskę. Następną osobą, która miała być o tym powiadomiona (także na Kremlu), był już ambasador RP Wacław Grzybowski.
Grzybowski widział już w ZSRR wiele – w Moskwie pracował od trzech lat, a więc „załapał się” na procesy pokazowe, Wielki Terror i czystki w stalinowskim wojsku. choćby on jednak był zszokowany obcesowością, z jaką powiadomiono go, iż „rząd Polski uległ rozkładowi”, a państwo polskie „przestał faktycznie istnieć” i iż w związku z tym nazajutrz Armia Czerwona przekroczy polską granicę.
Według radzieckiego dyplomaty Grzybowski był tak wstrząśnięty, iż „z trudem wymawiał słowa”. Odmówił przyjęcia bałamutnej noty, ale i tak na nic się to zdało. Kiedy nad ranem wysyłał telegram do swojego MSZ, prawie pół miliona radzieckich żołnierzy zmierzało już ku polskiej granicy. Grzybowski, adekwatnie natychmiast pozbawiony statusu, ledwie uszedł potem z życiem z ZSRR – nie wszyscy polscy dyplomaci mieli tyle szczęścia.
„Najbardziej odrażający dokument”
Na Zachodzie radziecką inwazję 17 września odebrano jako „nieprzyjemne zaskoczenie”. Odczytano ją jednak w sposób dwuznaczny, a przez to zafałszowany.
Owszem, zauważono np. w brytyjskich władzach, iż radzieckie uzasadnienie wkroczenia do Polski to „bez wątpienia najbardziej odrażający dokument, jaki powstał w czasach współczesnych”. Zarazem jednak na okrutną ironię zakrawa fakt, iż choćby ktoś taki jak Winston Churchill wziął za dobrą monetę zapewnienia Kremla o neutralności w rozpoczętej dopiero co wojnie.
Churchill twierdził, iż działania Związku Radzieckiego mają raczej charakter wyprzedzający, tzn. są w istocie skierowane przeciw Niemcom. Zupełnie opacznie wzięto linię rozgraniczenia stref wpływów, uzgodnioną zawczasu przez Moskwę i Berlin, za coś w rodzaju linii frontu, na której Hitler został po prostu zatrzymany przez obecność Armii Czerwonej.
Krojenie skrwawionych ziem
Roger Moorhouse pisze: „Jak zresztą wielu innych, Churchill błędnie zakładał, iż Armię Czerwoną do Polski sprowadziły napięcia sowiecko-niemieckie. W istocie było wręcz odwrotnie – najazd ten był tylko pierwszym przejawem przyjacielskiego podziału łupów uzgodnionego w tajnym protokole do paktu Ribbentrop–Mołotow”.
W maju 1939 r. Stalin w słynnej mowie, którą Rzesza odczytała jako pojednawczy sygnał i zaproszenie do rozmów, mówił, iż ZSRR „został wciągnięty do konfliktów przez podżegaczy wojennych, którzy przywykli do tego, by inni wyciągali za nich kasztany z ognia”.
Stalin miał wtedy na myśli kapitalistów z Zachodu. Cztery miesiące później, gdy Polska doświadczała „IV rozbioru”, mógł mieć uzasadnione i satysfakcjonujące poczucie, iż ktoś inny wyciągnął kasztany z ognia za niego.
„Hitler sądzi, iż wystrychnął mnie na dudka, ale w rzeczywistości to ja z niego zadrwiłem” – mówił do swoich ludzi tuż po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow, gdy niemiecka delegacja wracała do Berlina.
Już pod koniec września niemieckie i radzieckie oddziały miały odbywać wspólne defilady w podbitych polskich miastach. Pakt pozwolił dwóm tyranom rozdzielić kawał kontynentu pomiędzy siebie – ale nie przetrwał choćby dwóch lat. „Skrwawione ziemie” Europy Środkowo-Wschodniej miały się niebawem stać areną najkrwawszego frontu całej wojny.