Jak w przypadku każdych zmagań, także wojna na Wschodzie ma swoich antybohaterów – osoby uchylające się przed wojskiem. Przez pierwszych kilka miesięcy pełnoskalowego konfliktu był to w Ukrainie i przyjaznych jej krajach temat tabu. Przełamali je sami Ukraińcy – we wrześniu 2022 roku „Kyiv Independent” napisał o ponad ośmiu tysiącach obywateli Ukrainy, którzy próbowali opuścić kraj od 24 lutego. W tym samym czasie na stronie internetowej Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) po raz pierwszy pojawił się komunikat o „zidentyfikowaniu kilku przestępców, którzy w zamian za wynagrodzenie (od 4 do 15 tys. dolarów) pomagali mężczyznom w wieku poborowym opuścić kraj bez podstawy prawnej”. Od tego czasu podobne treści zamieszczane są co kilkanaście dni.
Zarazem warto wspomnieć, iż w pierwszym tygodniu pełnoskalowej inwazji do kraju wróciło 80 tys. mężczyzn. Dane te podało MSW Ukrainy, podkreślając, iż powodem powrotów była chęć „obrony suwerenności i integralności terytorialnej”. Kilkanaście miesięcy później w ukraińskiej przestrzeni medialnej już adekwatnie nie mówiło się o dobrowolnych powrotach, za to coraz częściej podnoszono kwestię przymusowego ściągania poborowych z zagranicy. Wiosną tego roku Kijów postanowił upomnieć się o tych mężczyzn – odmówiono im obsługi konsularnej, sondowano sojusznicze rządy na okoliczność deportacji „uchylantów”, jak nazywa ich ukraińska ulica. Wedle szacunków, chodzi o 600–650 tys. mężczyzn, co odpowiadałoby obecnej liczebności Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU).
Dziś o tych, którzy schronili się za granicą, jakby trochę zapomniano, a zainteresowanie Ukraińców koncentruje się na przebywających w kraju „uchylantach”. Co istotne, zmienia się również charakter opowieści o dekownikach – przez cały czas stykają się oni z przejawami ostracyzmu, ale da się też wyczuć rosnącą akceptację. Zdobycie „odsroczki” – odroczenia – przestaje być wstydliwym sekretem, ba, staje się dowodem życiowej zaradności (a więc i sukcesu).
Nim zastanowimy się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, chciałbym zwrócić uwagę Czytelników na pewien uniwersalny fakt. Otóż każde wojsko i wojna potrzebują zaplecza. Najlepiej takiego, gdzie życie toczy się – na tyle, na ile to możliwe – wedle utartych, pokojowych rytmów. Dla wojennego wysiłku ważne jest zachowanie ekonomicznych zdolności państwa, co oznacza sytuację, gdzie jedni walczą na froncie, a inni pracują. Także za granicą, gdy łatwiej tam o większe pieniądze. Ukraińcy, którzy schronili się w Polsce, wysyłają na Wschód – do pozostałych na miejscu rodzin – potężne sumy. choćby 5 mld dolarów rocznie. Nie znam wartości wszystkich transferów finansowych, możliwe, iż jest sześć razy wyższa (na terenie Rzeczpospolitej przebywa w tej chwili mniej więcej jedna szósta ukraińskich uchodźców). Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju. O czym często zapominamy, mierząc się z poznawczym dysonansem. Zupełnie zrozumiałym, bo z jednej strony słyszymy i oglądamy relacje, z których wynika, iż sytuacja Ukrainy jest zła, z drugiej, niemal każdego dnia natykamy się na zdrowych i silnych ukraińskich chłopców, którzy są tu, gdy ich koledzy i rówieśnicy giną i zostają ranni tam, na froncie.
Ukraińscy żołnierze strzelają z moździerza w kierunku Pokrowska na Ukrainie. Obwód doniecki, 31 lipca.
A teraz przyjrzyjmy się kwestii motywacji. My, Polacy, mamy „we krwi” złorzeczenie na nasze państwo, jakość jego usług. Umyka nam, iż mimo wszystkich wad tej państwowości, żyjemy w kraju ulokowanym w cywilizacyjnej awangardzie. Ukraińcy, w dramatycznej większości, takiego komfortu nie mieli i nie mają. Często śmiejemy się z marności „głubinki”, rosyjskiej prowincji, zapominając bądź nie wiedząc, iż duża część Ukrainy wygląda tak samo.
Trzysta lat rusyfikacji, siedem dekad sowietyzacji, przeorało ukraińską wspólnotę do spodu. Dużo by o tym pisać, dość stwierdzić, iż zanegowana wartość jednostki, w czasach współczesnych przyniosła wybitnie złodziejski kapitalizm z koszmarną korupcją włącznie. Zapominamy, iż fatalna kultura organizacyjna i dziesięciolecia księżycowej gospodarki, na wejście (w 1991 roku) uczyniły Ukrainę krajem biednym, zacofanym, ekologicznie zdewastowanym, materialnie byle jakim. Że ten anturaż w połączeniu z promowaną przez Rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach – odcisnął się piętnem na kolejnych latach formalnie już wolnej Ukrainy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, ale nie odzyskali państwa, a wielu z nich choćby nie miało ambicji, by o swoje zawalczyć (w socjologii, w takim kontekście, mówi się o „wyuczonej bezradności”). Przejęte przez oligarchów i kastę urzędniczą państwo zwykłemu człowiekowi kojarzyło się z niemocą („niedasizmem”), obojętnością na los obywateli i koniecznością wręczania łapówek. Za niemal wszystko, niemal wszędzie. W takim kraju nie dało się żyć – jeszcze nim wybuchła wojna, Ukrainę opuściło 10 mln osób, jedna piąta populacji.
Czego tu bronić (wracać i bronić)? Idei, wymarzonej ojczyzny? Jasna sprawa, ale co w sytuacji, gdy zewsząd dochodzą wieści, iż w gruncie rzeczy kilka się zmieniło. I to mimo gigantycznego patriotycznego wzmożenia z ostatnich kilkudziesięciu miesięcy. Politycy przez cały czas „biorą”, oligarchowie pozostają mocni – niezależnie od restrykcyjnych przepisów, mobilizacja omija należące do nich zakłady pracy, niekoniecznie związane z produkcją na rzecz wojska.
Wiem, iż do pójścia na front trzeba odwagi. Widziałem na własne oczy, iż tchórze w okopach nie mają czego szukać. I pal licho ich samych, ale stwarzają zagrożenie także dla innych. A jeżeli ktoś intencjonalnie zwiał z Ukrainy po 24 lutego 2022 roku, to z dużym prawdopodobieństwem uczynił to ze strachu. Z czysto pragmatycznego punktu widzenia, lepiej by taki ktoś robił coś pożytecznego gdzie indziej. Na przykład jako członek emigranckiej wspólnoty, zasilającej gospodarkę walczącego państwa.
I gdy tak o tym myślę, przychodzi refleksja, iż przecież źle zmotywowany żołnierz, wsadzony w kamasze nie z własnej woli, nie będzie bił się jak należy. To pogląd mocno ugruntowany w debacie publicznej – wprost przeniesiony z rzeczywistości rynku pracy („z niewolnika nie ma pracownika”) – ale czy w przypadku wojska uzasadniony na wojnie? Największe współczesne konflikty odbyły się z udziałem ogromnych żołnierskich mas, mobilizowanych, a jakże, pod przymusem. Wielkiej wojny – a ta na Wschodzie już na takie miano zasługuje – nie sposób „ogarnąć” ochotnikami. I jeżeli przyjrzymy się najdzielniejszym z dzielnych – uhonorowanym bohaterom I czy II wojny światowej – dostrzeżemy, iż większość z nich to chłopcy z poboru.
Nie trywializuję osobistych motywacji, ale ostatecznie najważniejsza jest chęć przeżycia, co na linii frontu sprowadza się do kalkulacji „albo ja, albo on”, i stojącymi za nią działaniami. Rzecz w tym, iż są one tym skuteczniejsze, im lepiej wyszkolony, wyposażony i dowodzony jest żołnierz. O tym, iż te atuty mają duże znaczenie, mówią sami „uchylanci”, niedostatkami i słabościami armii tłumacząc swoją postawę. Długo sądziłem, iż to wymówki, aż w lipcu tego roku zobaczyłem w Charkowie bilboard rekrutacyjny. „Gwarantujemy dwumiesięczne szkolenie przygotowawcze!”, obiecywała jedna z brygad ZSU. Zgodnie ze sztuką, takie przygotowanie powinno trwać pół roku…