- Zdaniem kongresowej koalicji 23 demokratów pod przewodnictwem Kevina Mullina do 5 marca Trump nie zastosował się do 11 nakazów sądowych
- Rosną w siłę głosy, które wieszczą, iż na polu kulturowym Trump ma ambicję wprowadzić choćby większe zmiany niż te postulowane przez P2025. Być może chodzi o próbę przekreślenia całego postępu, jaki się dokonał pod względem relacji rasowych w Ameryce w ostatnich 60 latach
- Kolonialny apetyt Trumpa na Grenlandię, Kanadę oraz Kanał Panamski sprawi za to, iż Europa i Ameryka mogą zostać pchnięte w konflikty militarne, i to w wielu punktach świata
- Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu
400 mln dol. piechotą nie chodzi, ale każdy wie, iż instytucja o renomie Columbii spokojnie mogłaby się obejść bez tych pieniędzy. Przywilejem i wyróżnikiem szkół tworzących sławetną Ligę Bluszczową jest przecież to, iż mają nader hojnych darczyńców i budżety zasilane rocznie nie wielomilionowymi, ale wielomiliardowymi endowments, czyli darowiznami.
Bije wręcz po oczach, iż decyzja Columbii musiała być podyktowana czymś zupełnie innym niż bieda. Czym? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba się przyjrzeć kilku sprawom. Nie tylko „sporowi” Columbii z Trumpem o zamrożone dotacje, ale i szerszemu, trwającemu od dekad konfliktowi na linii amerykańskie uniwersytety-prawica. A na końcu umiejscowić to wszystko w kontekście opisywanego już na tych łamach wielokrotnie Projektu 2025. I na nim się zatrzymać, bo jest kluczem do zrozumienia obecnej sytuacji w Ameryce. W czarny tunel historii wpychają kraj coraz głębiej nie chaotyczne ruchy Trumpa, ale doskonale skoordynowane działania prawicowych ideologów stojących za Projektem 2025.
Kneblowanie uniwersytetu
Czym naraziła się konserwatystom Columbia? Z grubsza rzecz ujmując, protestami studenckimi związanymi z wybuchem wojny w Gazie. Były to wystąpienia propalestyńskie i antyizraelskie, choć warto pamiętać, iż solidarność z Palestyńczykami nie była ich motywem przewodnim. Studenci domagali się przede wszystkim tego, by uczelnia wycofała swoje inwestycje z firm zbrojących Izrael. A mieli ku temu powody.
Ameryka od początku przecież stanęła na stanowisku, iż udziela Izraelowi bezwarunkowego wsparcia, Columbia zaś, jak zresztą wiele innych prywatnych uczelni w kraju, była udziałowcem w firmach zbrojeniowych, inwestując w dodatku czesne. Studenci rozumieli to w ten sposób, iż ich własne pieniądze zabijają w Gazie ludność cywilną.

Na celowniku polityków prawicy Columbia znalazła się jednak dopiero w momencie, gdy w przestrzeni publicznej pojawiły się skargi środowisk żydowskich, iż studenci żydowscy nie czują się w obliczu tych protestów komfortowo, a choćby boją się o swoje bezpieczeństwo. Czy na uczelni rzeczywiście dochodziło do nękania i prześladowania Żydów – to pozostaje do wyjaśnienia. Columbia uznała jednak, iż powinna się ustosunkować do stawianych jej zarzutów o rzekome lekceważenie dobrostanu niektórych swoich podopiecznych i po fali szczególnie intensywnych protestów wiosną 2024 r. wysłała przeciwko demonstrantom policję. Niewykluczone, iż zrobiła to za radą Białego Domu.
Kampania prezydencka 2024 wchodziła przecież w decydującą fazę i demokraci coraz głośniej zastanawiali się, czy sprawa palestyńska nie zaszkodzi im w taki sam sposób jak protesty przeciwko wojnie w Wietnamie w roku 1968 (na ich fali demokrata Hubert Humphrey przegrał wówczas z republikaninem Richardem Nixonem). Tym bardziej iż Trump już i tak ich miażdżył, przekonując wyborców, iż nie poradzili sobie z uszczelnieniem południowej granicy, więc nie dadzą rady utrzymać bezpieczeństwa i porządku na amerykańskich ulicach. Republikański kandydat na prezydenta ochoczo przedstawiał protesty młodzieży jako przedsmak anarchii, która narastałaby w kraju pod rządami lewicy.
Powrót Salem
Druga ważna cegiełka w budowaniu kontekstu relacji między uniwersytetami a prawicą to widowiskowe „polowanie na akademickie czarownice” z grudnia 2023 r. Mowa o przesłuchaniach rektorek MIT, Harvardu i Uniwersytetu Pensylwanii, urządzonych w Kongresie przez republikańskich polityków w związku z falą protestów, która przetoczyła się przez kampusy zaraz po wybuchu wojny w Gazie. Oskarżeń było co niemiara: od antysemityzmu, przez promowanie praktyk plagiatowych, po systemową dyskryminację naukowców i wykładowców o poglądach konserwatywnych. Po przesłuchaniach dwie rektorki zrezygnowały ze stanowisk. Sally Kornbluth z MIT ocalała tylko dlatego, iż sama jest Żydówką i dostała ogromne wsparcie swojej społeczności.
Nie miało znaczenia to, iż zarzuty postawione akademiczkom zostały potem zweryfikowane i w większości obalone. W oczach statystycznego zjadacza chleba Akademia została słusznie ukarana i zdyskredytowana, a ulubiona teza konserwatystów, iż „uniwersytety są zakładnikami komunizmu i wrogiem wartości, z jakich wyrosła Ameryka” (za słowami ojca współczesnego amerykańskiego konserwatyzmu, Williama Buckelya, z jego kultowego dzieła „Bóg i człowiek w Yale”, 1951), publicznie udowodniona.
Największym sukcesem prawicy w związku z tymi przesłuchaniami było jednak coś innego. Udało się jej wysłać Akademii jasny sygnał: jeśli myślicie, iż przez cały czas będziecie prowadzili swój business as usual – jesteście w wielkim błędzie.
Columbia kapituluje
Wróćmy do dnia, w którym Columbia dowiaduje się, iż nie ma co liczyć na wypłatę 400 mln federalnych dolarów. 7 marca br., moment szczególny i nieprzypadkowy. Po pierwsze, właśnie minęło sześć tygodni, od kiedy Trump ponownie rozgościł się w Białym Domu, i wszyscy zdążyli wyzbyć się złudzeń, iż jego obietnice wyborcze oraz zapowiedzi agresywnego rewanżyzmu były tylko kampanijną retoryką.
Po drugie, 8 marca, policja imigracyjna aresztowała Mahmouda Khalila, byłego studenta Columbii i lidera protestów z 2024 r. Khalil, mimo iż jest legalnym rezydentem, ma zieloną kartę, usłyszał zarzuty, iż kłamał we wnioskach imigracyjnych i dlatego zostanie wydalony. Gdy powstawał ten tekst, Khalil czekał na deportację.
W kolejnych dniach podobny los spotkał kilkoro innych studentów i choć zaskarżyli rząd do sądu za odbieranie im konstytucyjnego prawa do protestu oraz wolności słowa, dowiedzieli się, iż sprawa nie będzie taka oczywista. Ich bowiem oskarża się nie o protestowanie, ale o szpiegostwo. Z tym zarzutem walczyć będzie dużo trudniej. Obsadzony w tej chwili lojalistami i wieloletnimi adwokatami Trumpa Departament Sprawiedliwości notorycznie blokuje dostęp do informacji, zasłaniając się tajemnicą państwową.
Columbia skapitulowała 21 marca, dzień po tym, jak Trump podpisał rozporządzenie wykonawcze likwidujące Departament Edukacji. Jako instytucja edukacyjna wyzbyła się w tym momencie ostatnich złudzeń co do tego, czy w ogóle uda się jej przetrwać, jeżeli nie przyjmie wobec obecnej władzy postawy kornego współpracownika.
Rządy jak z podręcznika
Fala grozy rozlała się jednak tego dnia nie tylko po Akademii. Likwidacja Departamentu Edukacji była sztandarowym celem Projektu 2025 stworzonego w latach 2021-2022 przez chrześcijańskich nacjonalistów skupionych wokół ideowej kuźni prawicy, The Heritage Foundation. jeżeli więc do tej pory ostali się jacyś niepoprawni optymiści trzymający się wiary, iż Trump nie kłamał podczas kampanii, twierdząc, iż nic o żadnym Projekcie 2025 nie wie i zupełnie go on nie interesuje, teraz twardo zderzyli się z rzeczywistością.
Dostali namacalny dowód na to, iż wcielanie w życie zawartych w dokumencie wytycznych w sprawie przejmowania przez prawicę całościowej władzy nad państwem i społeczeństwem idzie pełną parą.
Jak dokładnie to przebiega? Z informacji podawanych przez osoby śledzące zgodność Projektu 2025 (P2025) z linią polityczną Trumpa, np. dziennikarkę Adrienne Cobb, prowadzącą w mediach społecznościowych konto r/Keep_Track, wynika, iż już w pierwszym miesiącu prezydentury Trumpowi udało się zrealizować jedną trzecią z 300 wytycznych P2025 („About a Third of Project 2025 Has Already Been Implemented”, Heatmap News, 17 lutego 2025 r.).
Z kolei magazyn „Forbes” napisał w artykule pod wymownym tytułem „Jak rozporządzenia wykonawcze Trumpa pokrywają się z Projektem 2025, podczas gdy jego autor przyznaje, iż prezydencki rozmach przeszedł jego najśmielsze oczekiwania„: „Wielu wysokich rangą urzędników i kandydatów w drugiej administracji Trumpa osobiście brało udział w tworzeniu Projektu 2025, w tym komisarz Federalnej Komisji Łączności (FCC) Brendan Carr, starszy doradca ds. handlu i przemysłu Peter Navarro, szef Komisji Papierów Wartościowych i Giełd Paul Atkins oraz „car granicy” Trumpa Tom Homan. (…) Trump mianował również Aarona Szabo, współautora rozdziału dotyczącego Agencji Ochrony Środowiska (EPA), na stanowisko zastępcy administratora Biura ds. Powietrza i Promieniowania. Najbardziej znaczące jest jednak to, iż Russell Vought, uważany za kluczowego architekta P2025, został dyrektorem najważniejszej kancelarii przy Białym Domu – Biura Zarządzania i Budżetu (OMB)”.
Nie mamy miejsca, by przyjrzeć się wszystkim wytycznym, do których Trump już się ustosunkował, wymienię więc tylko te najbardziej kontrowersyjne i przerażające, a jednocześnie niemal literalnie odzwierciedlające dyrektywy zawarte w P2025. Podaję je za Edem Cummingsem, autorem artykułu „Projekt 2025. Radykalny plan zapowiadający najważniejsze ruchy Trumpa” opublikowanego w dzienniku „The Telegraph” 22 marca 2025 r.
- Likwidacja USAID i wycofywanie się ze wspierania innych światowych organizacji pomocy humanitarnej, takich jak Czerwony Krzyż oraz agencji w ramach ONZ. Wytyczna z P2025: „Nowa konserwatywna administracja będzie miała okazję zrewidować amerykańskie zaangażowanie w pomoc międzynarodową (…), zakończy używanie tej pomocy do szerzenia radykalnej ideologii administracji Bidena, która dzieli nas w kraju i psuje nam reputację na świecie”.
- Zmasowana redukcja, kadrowa i finansowa, sektora federalnej budżetówki prowadzona przez DOGE (Departament ds. Efektywności Rządowej zawiadywany przez miliardera Elona Muska) w imię walki z rzekomą korupcją. Wytyczna z P2025: „Redukcja agencji, budżetów do najniższych poziomów w historii (…); wzmożone wysiłki, by w sektorze zatrudniać wyłącznie politycznych lojalistów”.
- Radykalna zmiana kursu w polityce klimatycznej: eliminacja regulacji dotyczących emisji gazów cieplarnianych i limitu zużycia energii przez sprzęty domowego użytku, zakończenie programu dotacji do aut elektrycznych i inwestycji w produkcję zielonej energii. Wytyczna z P2025: „Nowa administracja musi natychmiast wycofać się z kursu polityki Bidena, przywrócić plan dominacji energetycznej z czasów pierwszej prezydentury Trumpa. (…) Zakończyć wojnę z paliwami kopalnymi i innymi dostępnymi minerałami, rozpocząć ich eksploatację na ziemiach kontrolowanych przez Indian i plemiona indiańskie” (użycie słów „Indian” i „indiańskie” za oryginałem).
- Agresywna wojna rządu z programami DEI (różnorodność, równość, inkluzywność), krytyczną teorią rasy (KTR), prawami społeczności LGBTQ+ (tu m.in. dekret o istnieniu wyłącznie dwóch płci) i wszelkimi innymi przejawami różnorodności, takimi jak wywieszanie flag Black Lives Matter lub tęczowych na budynkach publicznych. Wytyczna P2025: „Wyeliminować marksistowską indoktrynację, KTR, zlikwidować wszystkie programy DEI i zwolnić cały personel, który je obsługuje”.
Powrót segregacji?
Rosną w siłę głosy, które wieszczą, iż na polu kulturowym Trump ma ambicję wprowadzić choćby większe zmiany niż te postulowane przez P2025. Być może chodzi o próbę przekreślenia całego postępu, jaki się dokonał pod względem relacji rasowych w Ameryce w ostatnich 60 latach.
Jak informuje Russell Contreras, dziennikarz Agencji Informacyjnej Axios, „już w dniu inauguracji Trump podpisał rozporządzenie odwołujące dekret prezydenta Lyndona B. Johnsona z 1965 r. nakazujący stwarzanie równych szans na rynku pracy i kontraktów federalnych osobom o innym niż biały kolorze skóry oraz kobietom. Niedługo po tym pojawiła się notka uzupełniająca, iż rząd nie będzie kategorycznie zabraniał swoim kontraktorom prowadzenia firm praktykujących segregację rasową („Trump’s 2025 seeks to reverse LBJ’s 1965”, Axios, 22 marca 2025 r.).
Mimo szokujących zbieżności między kursem politycznym Trumpa a treścią „podręcznika faszystowsko-chrześcijańskiego reżymu”, jak nazywany jest przez wielu na lewicy Projekt 2025, eksperci pozostają podzieleni w kwestii tego, czy Trump ma zamiar zrealizować wszystkie cele ideologów z The Heritage Foundation. Na razie nie poczynił bowiem kroków w kierunku likwidacji Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego i Rezerwy Federalnej ani wprowadzenia federalnego zakazu aborcji i pornografii, w tym zamykania firm technologicznych umożliwiających jej propagowanie, co autorzy P2025 postulują.
Nie wyrywa się też z modyfikacją programu Obamacare w aspekcie zwolnienia ubezpieczalni medycznych z obowiązkowej refundacji środków antykoncepcyjnych oraz wycofania ze sprzedaży pigułki „dzień po” – ruchów, które w P2025 uważa się za konieczne w ramach „strzeżenia przez rząd tradycyjnej, zakorzenionej w Biblii definicji celów małżeństwa i rodziny”.

Barack Obama
Wilk ma apetyt na więcej
Ale powodów do euforii i tak nie ma. Trump nie tylko cofa Amerykę o 60 lat pod względem praw obywatelskich, ale także realizuje o wiele bardziej agresywną, niż zakłada P2025, politykę imigracyjną, ekonomiczną i międzynarodową.
Ta pierwsza już postawiła jego administrację na drodze kolizji z prawem, pchając kraj w kierunku kryzysu konstytucyjnego, zwłaszcza jeżeli Trump zdecydowałby się zignorować orzeczenie Sądu Najwyższego. Orzeczenia niższych instancji już ignoruje.
Zdaniem kongresowej koalicji 23 demokratów pod przewodnictwem Kevina Mullina do 5 marca Trump nie zastosował się do 11 nakazów sądowych. Najpoważniejszą jak do tej pory potyczką na linii Biały Dom-sądownictwo, mogącą zainicjować kryzys konstytucyjny, była deportacja setek wenezuelskich imigrantów do więzień w Salwadorze bez weryfikacji, czy rzeczywiście byli członkami groźnych gangów. 19 marca br. sędzia z Dystryktu Wirginii wydał nakaz wstrzymania lotów deportacyjnych, ale Biały Dom z rozmysłem nie zastosował się do niego.
Polityka ekonomiczna, którą symbolizują nowe wojny celne, w wielu przypadkach nieuzasadnione i wymierzone w dotychczasowych przyjaciół, pcha z kolei Amerykę w przeciwnym kierunku niż obiecywany przez Trumpa w kampanii. Zamiast Ameryki wielkiej Amerykanie widzą kraj, w którym rosną ceny, budzi się inflacja, a rynek – niepewny jutra – zaczyna zwalniać pracowników i ograniczać inwestycje.

Towarzyszące tym zjawiskom spadki na giełdzie i obniżenie zaufania konsumentów sprawiły, iż w poniedziałek 24 marca ekonomiści z Moody’s Analytics, JPMorgan Chase i Goldman Sachs oszacowali ryzyko wystąpienia recesji w najbliższych sześciu miesiącach na 20-40 proc. W narodzie tak podzielonym jak Ameryka po wyborach z 2024 r. nie można wykluczyć, iż gospodarcze tąpnięcie wyprowadzi zdesperowanych, zawiedzionych, ale przede wszystkim rozwścieczonych ludzi na ulice, wiodąc kraj choćby ku wojnie domowej.
Kursu amerykańskiej polityki międzynarodowej, w której główne miejsce zajmuje zasadnicza zmiana podejścia administracji do wojny w Ukrainie, żadnemu Europejczykowi wyjaśniać nie trzeba. Być może – i oby! – wrogie nastawienie Trumpa do Europy i Ukrainy opłaci się nam w takim sensie, iż budząc się ze snu o zawsze gotowej do pomocy Ameryce, zbudujemy sobie bezpieczeństwo własnymi rękami.
Sęk w tym, iż jeżeli Trump rzeczywiście zdecyduje się grać do tej samej bramki co Putin – a kto wie, czy do tego nieprawdopodobnego sojuszu nie przyłączą się i Chiny, jeżeli np. w zamian za korzystną współpracę gospodarczą będą miały wolną drogę do aneksji Tajwanu – żadne już wysiłki nie zapewnią nam jakiegokolwiek bezpieczeństwa. Kolonialny apetyt Trumpa na Grenlandię, Kanadę oraz Kanał Panamski sprawi za to, iż Europa i Ameryka mogą zostać pchnięte w konflikty militarne, i to w wielu punktach świata.
Co więc nas czeka? Zapytałam o to politologa Alexandra Motyla z Uniwersytetu Rutgersa w stanie New Jersey, eksperta od nacjonalizmu i rewolucji, bo czułam się zdesperowana rzeczywistością, którą nakreśliłam w swoich rozważaniach. W pierwszym odruchu zaoferował pocieszenie.
– Rewolucje, które w szybkim tempie chcą zmienić wszystko, równie gwałtownie napotykają nieoczekiwane przeszkody: sprawy nie idą zgodnie z planem, założenia się nie sprawdzają, wybuchają wewnętrzne kłótnie. Rewolucja Trumpa zawiedzie najpóźniej w momencie, w którym natknie się na przeszkodę w postaci wyborów midterms – odpowiedział, ale po chwili dodał: – Żadna rewolucja nie osiąga swoich celów, prowokuje natomiast kontrrewolucję, która przychodzi po niej, by obalić wiele z tego, o co walczyli rewolucjoniści. To samo wydarzy się w USA, ale tylko pod warunkiem, iż następcą Trumpa nie zostanie Vance. Spodziewając się przegranej, Trump może też w ogóle odwołać wybory prezydenckie, co – choć brzmi jak fantazja – niestety jest możliwe.
Oby ta fantazja nigdy się nie ziściła.