«Он просто сидел и смотрел, как гибнут волны солдат». Россиянин сбежал из армии. Он рассказывает об ужасных вещах, которые видел на фронте

news.5v.pl 3 часы назад

W listopadzie 2023 r. Aleksiej Żilijew podjął brzemienną w skutkach decyzję. Sprzeciwiając się rosyjskiej inwazji na Ukrainę, 39-letni informatyk z przedmieść Sankt Petersburga zaciągnął się jako sanitariusz do rosyjskiej armii, wierząc, iż może ratować ludzkie życie na polu bitwy. Niecały rok później, rozczarowany bezcelowością swojej pracy, zdezerterował. w tej chwili mieszka we Francji, gdzie czeka na azyl polityczny. Jego historia rzuca nowe światło na brutalność rosyjskiej armii.

Redakcja The Moscow Times nie była w stanie niezależnie zweryfikować niektórych szczegółów relacji Żilijewa. Organizacja Get Lost, która pomaga zmobilizowanym Rosjanom unikać walki, potwierdziła, iż służył on jako medyk we wschodniej Ukrainie i iż zdezerterował.

— Zawsze byłem przeciwko temu reżimowi. Protestowałem ze zwolennikami Nawalnego. Kiedy zaczęła się wojna, pokłóciłem się z żoną. Ona powtarzała propagandowy slogan: „bombardują Donbas od ośmiu lat”, ja sprzeciwiałem się tej narracji — mówi.

20 listopada 2023 r. spotkał się z przyjacielem na dworcu w Petersburgu i zobaczył tam fale okaleczonych i połamanych żołnierzy przewożonych do sanatoriów. Z racji tego, iż w młodości przeszedł kurs na sanitariusza, poczuł się zmuszony do działania.

„Traumatyczne amputacje są codziennością”

W ciągu kilku godzin podpisał kontrakt i został wysłany do obozu szkoleniowego w Pogonowie niedaleko Woroneża. Kilka dni później został trafił na front w pobliżu miejscowości Swatowe i Kreminna w obwodzie ługańskim.

W okupowanej wschodniej Ukrainie na własne oczy zobaczył obraz, jakiego nigdy sobie nie wyobrażał. — Wszystko zostało zniszczone. Ludzie, którzy tam zostali, pracowali na targowiskach, w garażach i domach publicznych. Nie zostało nic — żadnego przemysłu, żadnych miejsc pracy — mówi.

Mimo iż stacjonował na „linii zero” — czyli w okopach za tyłami — codziennie miał za zadanie ewakuować rannych i martwych z pola bitwy.

— Podczas mojej pierwszej misji podeszło do mnie pięciu rannych żołnierzy, oberwali w czasie ostrzału moździerzowego. Krzyknąłem: wsiadać do BMP , natychmiast!. Jeden z nich miał otwarte złamanie, ale mimo to udało mu się uciec. Adrenalina to dziwna rzecz — wciągnąłem mężczyznę do pojazdu jedną ręką, mimo iż nie byłem zbyt silny — mówi.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Chociaż żaden z rannych żołnierzy nie zmarł, ich cierpienie było ogromne. — choćby te „pozytywne” historie są przerażające. Ci, którzy zdołają przeżyć ataki, często tracą kończyny. Traumatyczne amputacje są codziennością — mówi.

Dodaje, iż jest zszokowany faktem, iż rosyjska armia polega na „mięsnych atakach” — a więc wysyła fale słabo wyposażonych żołnierzy do szturmowania ufortyfikowanych pozycji.

— Siły ukraińskie cenią swoich żołnierzy. jeżeli wojska rosyjskie nacierają, Ukraińcy wycofują się na przygotowane pozycje, skupiając wszystkie oczy i broń na pozornie utraconej pozycji i bombardując atakujących. W rosyjskiej armii jest inaczej. Z 15-osobowej grupy szturmowej przy życiu pozostaje mniej więcej trzech żołnierzy. Średnio ewakuowaliśmy około siedmiu rosyjskich ciał i jedno lub dwa ukraińskie — mówi.

„Odkupić grzech krwią w walce”

Dodaje, iż Ukraina wysyła raczej fale dronów niż ludzi.

— Są tam roje ukraińskich dronów, czasami przypada pięć maszyn na jednego rosyjskiego żołnierza na linii frontu. Pamiętam 18-latka, który właśnie przyjechał do jednostki. Był na linii frontu od 20 minut. Trafił go dron FPV z ładunkiem TNT . Był skończony. Drony atakują podczas każdej naszej misji — powiedział.

Siły rosyjskie też przeprowadzają ataki z użyciem dronów, ale w bardziej ograniczony sposób.

— Dowódcy często używali zaawansowanych technologicznie dronów Orłan tylko do oglądania ataków na kilku ekranach, jak w grze wideo. Operator drona powiedział mi, iż po prostu siedział i patrzył, jak fale żołnierzy umierają, nie podjął żadnych działań — mówi Żilijew

Udział w tych „mięsnych szturmach” był bardziej karą niż standardowym obowiązkiem. Wysyłani byli do nich różni wojskowi — od tych karanych za to, iż się nie ogolili (!), przez chorych, po osoby „niepożądane” lub odmawiające służby wojskowej.

NurPhoto / Contributor / Getty Images

Ukraińscy żołnierze ostrzeliwujący pozycje wojsk rosyjskich w obwodzie zaporoskim, 11 stycznia 2025 r.

Wysłanie do ataków szturmowych nie było jedyną formą kary. Inne były równie brutalne — i arbitralne. Najbardziej ekstremalną formą było zesłaniu do „dołu”, czyli prowizorycznego aresztu.

— Jeden z poruczników został wrzucony do „dołu” i był tam przetrzymywany przez kilka dni — tak, iż w powodu odmrożeń stracił obie stopy. Trafił tam tylko dlatego, iż oficer go nie lubił. Ledwo go wyciągnęliśmy — mówi Żilijew.

Inny żołnierz został wysłany na misję samobójczą po tym, jak oficerowie polityczni — odpowiedzialni za badanie takich incydentów, jak samookaleczenia w celu uniknięcia walki i odmowy wykonywania rozkazów — zmusili go do podpisania dokumentu stwierdzającego, iż celowo się zranił i „odkupi swój grzech krwią w walce”.

Wracając do wspomnianych „dołów”, warunki w nich były ekstremalne. Dwudziestu przetrzymywanych tam więźniów otrzymywało kilka bochenków chleba i 1,5 l wody na cały dzień, podczas którego zmuszani byli do ciężkiej pracy fizycznej oraz maltretowani zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Niektórzy z nich byli zmuszani do służby w oddziałach szturmowych — będących zasadniczo szwadronami śmierci o niemal zerowym wskaźniku przeżywalności — mówi Żilijew.

„Dowódcy mogą robić, co im się podoba”

— Choć Kreml twierdzi, iż okupowane terytoria należą do Rosji, nikt nie jest tu chroniony przez żadne prawo. Dowódcy mogą robić, co im się podoba — dodaje Żilijew. Twierdzi, iż szczególnie narażeni są ukraińscy jeńcy wojenni i cywile.

— W maju leczyłem ukraińskiego jeńca wojennego, któremu pijany rosyjski były więzień postrzelił stopy. Miał na imię Wolodymyr. Mieliśmy okazję porozmawiać, świetny facet. Przeżył tylko dzięki interwencji innych żołnierzy — mówi.

Najbardziej zapadł jednak medykowi incydent z lipca 2024 r.

— Stacjonowaliśmy na stanowisku dowodzenia w Żytłowce. W pewnym momencie oficer dyżurny wezwał nas na punkt kontrolny. Między punktem dowodzenia a lasem znajdowała się polna droga — miejscowi, którzy wciąż tam byli, regularnie jeździli po niej na rowerach itp. Na ziemi leżała dziewczyna. Została postrzelona tyle razy, iż nie było szans na jej uratowanie — mówi Żilijew. Dodaje, iż jeszcze bardziej wstrząśnięty był reakcją żołnierza, który ją zabił.

— Pobiegliśmy do strażnika, który to zrobił, dowództwo już tam było. Wystrzelił pół magazynka i miał czelność powiedzieć, iż strzelił dwa razy — jako ostrzeżenie i żeby zabić. Potem, kiedy mój kolega chirurg Matwej zapytał go, dlaczego to zrobił, wzruszył ramionami i zapytał: „a co z nią?”. Tak powiedział po zabiciu człowieka. Jego przełożony nigdy go nie ukarał — mówi Żilijew.

Po miesiącach bycia świadkiem rozlewu krwi, śmierci i cierpienia stawał się coraz bardziej pewny, iż jego wysiłki na rzecz pomocy ludziom są daremne.

— Ludzie, których mieliśmy według Putina „wyzwolić”, nienawidzili nas i okazywali to po samych spojrzeniach, które otrzymywaliśmy w sklepie. Wiedziałem, iż jestem częścią sił okupacyjnych — każdy żołnierz to wiedział. Tylko rosyjscy cywile wciąż tego nie rozumieją — mówi.

Anadolu / Contributor / Getty Images

Szkolenie rosyjskich żołnierzy w Rostowie nad Donem, 21 października 2022 r.

— Pamiętałem niektóre nazwiska żołnierzy, których ewakuowałem. Pewnego razu rozpoznałem nazwisko na raporcie poszkodowanego. Leczyłem tego człowieka kilka tygodni wcześniej, a on znów do mnie trafił. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, jak bezsensowna jest moja praca. Cykl życia rosyjskiego żołnierza nieuchronnie kończy się atakiem, w którym trzeba zabić lub zostać zabitym. A ja nie chcę robić ani jednego, ani drugiego — dodaje.

Żilijew został ranny w lutym 2024 r., kiedy pocisk moździerzowy uderzył w pojazd opancerzony, w którym się znajdował. Mimo odniesionych obrażeń i ryzyka zakażenia od martwych ciał udało mu się udzielić sobie pierwszej pomocy i ewakuować do szpitala. To doświadczenie wzmocniło jego determinację do ucieczki.

— Gdyby nie fakt, iż szpitale wojskowe są jak więzienia strzeżone przez żandarmerię wojskową, prawdopodobnie próbowałbym wtedy uciec — mówi.

W sierpniu 2024 r., korzystając z przepustki przyznanej przez dowódcę, wrócił do Rosji. Po krótkim pobycie w domu w Petersburgu poleciał na Białoruś, gdzie skontaktował się z grupą Get Lost. Pomogła mu ona przedostać się do Francji, gdzie poprosił o azyl. Jeśli wróci do Rosji, grozi mu do 15 lat więzienia.

„Nie ma nic dobrego w tej wojnie”

Dziś walczy z nowymi lękami wynikającymi z PTSD (zespół stresu pourazowego).

— Pierwsza misja nie była straszna, ponieważ nie wiedziałem, na co się piszę. Druga już tak. Potem przestałem czuć cokolwiek. Teraz strach powraca — gdy uświadomię sobie, jak łatwo mogłem zginąć — mówi Żilijew.

— Pracowałem z psychologiem i powoli dochodzę do siebie. Pomaga mi także przyjaciel z ukraińskiej armii, którego poznałem we Francji. Znalazł się tam, bo został ranny i nie mógł wrócić na front. Mówi mi, iż trauma ustąpi za około rok — dodaje były sanitariusz. Twierdzi, iż mimo wszystko jest dumny ze swoich działań w roli medyka na froncie.

— Kocham Edith Piaf. W jednej z piosenek śpiewa: „non, je ne regrette rien” — niczego nie żałuję. Uratowałem wiele istnień ludzkich i myślę, iż to jest czegoś warte — mówi.

Podobnie jak sześciu innych rosyjskich dezerterów, którzy w październiku przybyli do Francji, aby ubiegać się o azyl, wierzy, iż jego historia może coś zmienić.

— Mam nadzieję, iż pomoże ludziom w kraju uświadomić sobie, iż nie ma nic dobrego w tej wojnie. I nie boję się mówić — cały strach, jaki kiedykolwiek miałem, zostawiłem tam, na wojnie — mówi.

Читать всю статью