Kolejny mój felieton pojawi się dopiero po Nowym Roku, uznałem więc, iż to dobra okazja, by przedstawić życzenia noworoczne – takie, jakie uważam za najważniejsze.
Od lat obserwuję polską politykę zagraniczną, gospodarczą i bezpieczeństwa, czasem od wewnątrz jako funkcjonariusz służb, polski dyplomata oraz w przerwach w biznesie, ale głównie z natrętnego przyzwyczajenia, jakie cechuje starych szpiegów. Dodatkowo do przedstawienia subiektywnych życzeń skłania mnie to, iż wchodzimy w najważniejszy rok wyborczy, być może historyczny.
Ustrój
Będziemy wszyscy wybierali w głosowaniu powszechnym najważniejszą Polkę lub najważniejszego Polaka, osobę pełniącą najwyższy urząd, do tego głowę naszego państwa i narodu. W przeciwieństwie do wyborów parlamentarnych, w których w istocie przez cały czas głosujemy na grupy znajdujące się na listach partyjnych skomponowanych i zatwierdzonych uprzednio przez szefów partii, tutaj wybieramy sami jedną konkretną osobę, głowę państwa reprezentującą nasz naród.
Szefom partii trzeba przypomnieć, iż w senacie obowiązuje system jednomandatowy, a on i tak odzwierciedla układ sił politycznych w kraju. Podobnie jak w innym znanym systemie jednomandatowym w Wielkiej Brytanii. Czego więc się bać? Zbytniej samodzielności parlamentarzystów, którzy mieliby mocniejsze mandaty?
Można pójść drogą pośrednią, wzorując się na modelu niemieckim, gdzie tylko część parlamentarzystów jest wybierana z okręgów jednomandatowych (mam nadzieję, iż niemiecka proweniencja takiego modelu już groteskowo nikogo nie obrzydza). Taki postulat zgłaszają niektórzy politycy, niestety nie z wielkich partii. Stoimy w tej chwili przed zasadniczą modyfikacją granic okręgów wyborczych. Państwowa Komisja Wyborcza postuluje od lat, by wybory były rzeczywiście równe i głosy ważyły mniej więcej tyle samo w całym kraju. Teraz dysproporcje są zatrważające. Jedni kandydaci potrzebują np. tysiąca głosów, by wygrać, inni zdobywają dziesiątki tysięcy i nie dostają się do sejmu. Połączmy te dwie sprawy ustrojowe, które nie wymagają zmiany konstytucji, ale zgody w parlamencie, bo dotyczą wszystkich polityków i są w interesie narodu, który zasługuje na lepszą jakość rządzenia. Trzeba dać szansę najlepszym, którzy w tej chwili przegrywają niekiedy z miernotami.
Po wyborach prezydenckich emocje, jak ufam, opadną, i ostry konflikt w narodzie pomiędzy dwoma wrogimi plemionami osłabnie, bo nie będzie – przynajmniej przez jakiś czas – o co się bić. Przy tak ostrym sporze najgorzej mają ci, którzy stoją pośrodku. Obrywają z obu stron i niestety nie mają szans na przetrwanie. Pamiętam to z czasów, gdy byłem dyrektorem Gabinetu Szefa UOP, a szef uporczywie usiłował zapewnić neutralność polityczną i równy dystans do wszystkich stron politycznego sporu. Ułatwiała mu to ówczesna konstytucja, która podporządkowywała bezpośrednio prezydentowi tzw. resorty prezydenckie: obrona narodowa, sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego i polityka zagraniczna (MON, MSWiA oraz MSZ). Obecna konstytucja to zniosła, przez co prezydent ma potężny mandat z wyborów powszechnych, a jednoczenie znikome uprawnienia. Osobiście, tak jak i wielu żołnierzy, funkcjonariuszy oraz dyplomatów, którzy dobrze pamiętają tamte czasy, widzę wiele walorów takiego rozwiązania. Odnoszą się one zwłaszcza do spójności realizowanej w tych obszarach polityki oraz stabilności kadr. w tej chwili to wszystko szwankuje. Wylano dziecko z kąpielą, a wystarczyło tylko wprowadzić dodatkowe ustrojowe zabezpieczenia. W niespokojnych czasach zagrożenia wojennego zwiększenie uprawnień prezydenta wydaje się konieczne, być może choćby także powrót do koncepcji resortów prezydenckich. Model skupienia władzy w jednych rękach na czas kryzysu i wojny jest znany od czasów starożytnego Rzymu. Polska moim zdaniem go potrzebuje. Musi być skrócony czas reakcji na zagrożenia oraz przyspieszone procedury podejmowania decyzji. Radykalnie. Nasza demokracja cechuje się znaczną polaryzacją i różnorodnością, co jest dobre dla obywateli, bo odnajdują na scenie politycznej reprezentantów ich zróżnicowanych poglądów, ale niekoniecznie dla państwa w czasie kryzysu lub wojny. Gdybyśmy nie wprowadzili progów wyborczych, mielibyśmy dziesiątki partii i partyjek w sejmie, tak jak na początku transformacji, i prawie paraliż decyzyjny, bo wypracowanie decyzji jest długotrwałe i obarczone ryzykami zgniłych kompromisów. Teraz do tego trwa wojna dwóch wrogich plemion w społeczeństwie i sejmie. Na swary w sprawach bytu państwa i narodu nie ma jednak czasu. Szczęściem w sprawach konieczności rozwoju kraju, wzmocnienia jego obrony, sojuszu w NATO i Unii Europejskiej jest konsensus. Diabeł jednak nie śpi i już miesza.
Zmiany konstytucji są niełatwe. Uchwala je sejm większością co najmniej dwóch trzecich głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz senat bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów. Uzyskanie większości konstytucyjnej w obecnym parlamencie wydaje się niemożliwe. Powołanie komisji konstytucyjnej ponad podziałami i praca nad koncepcją zmian są możliwe, a choćby konieczne. Może się okazać, iż w sprawach zasadniczych jest jednak zgoda, bo ogłaszane przez siły polityczne kierunki zmian są na ogół zbieżne.
Strategia rozwoju Unii
Jesteśmy jako państwo znowu na rozdrożu. Na rozdrożu jest też Unia Europejska. Czas stabilności, bezpieczeństwa i pokojowego rozwoju się kończy. Wchodzimy w okres nowej zimnej wojny, zbrojeń i wojen typu proxy. Nasi przeciwnicy – Chiny i Rosja – zaczęli wcześniej i uzyskują przewagę. My, Zachód, z zaskoczeniem to dostrzegamy i niespiesznie zbieramy się do odpowiedzi. Kraje bardziej zagrożone, jak Polska, szybciej reagują, a kraje odleglejsze od nowych zagrożeń, np. Irlandia i Portugalia, liczą chyba, iż to minie i ich nie dotknie jak zła pogoda. Polska dzięki powrotowi na Zachód oraz przyłączeniu się do jego instytucji, takich jak NATO i Unia Europejska, od początku transformacji w 1990 r. miała okres 35 lat największego rozwoju i rozkwitu w historii w ogóle. Historycy i ekonomiści odkrywają, iż Polakom nigdy w ponad 1000-letniej historii nie żyło się tak dobrze i dostatnio, oczywiście statystycznie, bo przez cały czas mamy ponad 2,5 mln obywateli żyjących niestety w nędzy. Jednocześnie ekonomiści alarmują, iż zasoby i możliwości, które dawały nam dotychczas dynamiczny rozwój, wyczerpują się i choćby niezwykła przedsiębiorczość Polaków, umiejętność tworzenia i wykorzystywania sieci powiązań przemysłowych wewnątrz Unii, rolnictwo należące do światowej czołówki oraz relatywnie niskie koszty produkcji już nie wystarczą, by sprostać nowym wyzwaniom. Polskę trapią te same plagi co całą Europę, jak niewystarczająca innowacyjność, niewystarczający poziom inwestycji przemysłowych, za wysokie koszty produkcji energii, absurdalnie wysoki koszt kredytu pomimo zdominowania rynku bankowego przez państwo (PKO BP i PKO SA to ponad 50 proc. rynku!), zdewastowany przemysł obronny oraz wieloletnie zaniedbania armii. Najwyższe w Europie koszty energii i rosnące koszty pracy powodują, iż już zrealizowane inwestycje zagraniczne zaczęły z Polski uciekać: Intel, Volvo, ABB, Michelin (to tylko najbardziej spektakularne przykłady z ostatnich miesięcy), a inwestycje państwowe i zwłaszcza prywatne są znikome. Gdyby nie inwestycje współfinansowane przez Unię, byłaby katastrofa.
Zlecony przez Unię raport Mario Draghiego na temat siły konkurencyjnej gospodarki unijnej jest bolesną diagnozą porażki w stosunku do głównych globalnych konkurentów: USA i Chin. Dramatycznie wyglądają koszty produkcji w wyniku niezmiernie drogiej energii elektrycznej (dwa, trzy razy droższej niż w USA). Draghi zaleca terapię, która przewróci dotychczasową politykę Brukseli do góry nogami, zwłaszcza w zakresie modnych w ostatnich latach i narzucanych wszystkim polityk: klimatycznej i energetycznej, które ciągną gospodarki państw Unii w dół. Mści się zwłaszcza blokowanie rozwoju energetyki jądrowej głównie przez Niemcy i ich lobby w Unii Europejskiej.
Obok problemów z konkurencyjnością zdiagnozowanych przez Draghiego narasta problem z bezpieczeństwem zewnętrznym. Europejskie państwa NATO bez potęgi USA nie są w stanie obronić swoich własnych narodów. 20 lat temu państwa NATO zobowiązały się do wprowadzenia limitu wydatków na obronę nie mniej niż 2 proc. Cóż z tego – choćby w obliczu zagrożenia rosyjskiego i powrotu zimnej wojny z blokiem chińsko-rosyjskim są państwa, które nie osiągnęły tego pułapu, a np. najbogatsze Niemcy mieszczą się w limicie tylko dzięki sztuczkom księgowym.
Nowy sekretarz generalny NATO Mark Rutte ostrzegł dramatycznie, iż Zachód nie jest gotowy na to, co go czeka za cztery do pięciu lat i wezwał do przełączenia się na tryb wojenny oraz zwiększenia produkcji i wydatków na obronność. Wskazał na wydatki wojskowe Rosji, które w 2025 r. mają sięgnąć 7-8 proc. PKB, najwięcej od czasów zimnej wojny, co stanowi jedną trzecią budżetu Federacji Rosyjskiej. Wskazał też na ambicje Chin, które chcą mieć do ponad 1 tys. głowic nuklearnych w 2030 r. Działania Chin wobec Tajwanu oraz próby uzyskania dostępu do kluczowej infrastruktury państw NATO mogłyby sparaliżować nasze społeczeństwa. Chiny rozwijają swoją bazę wojskowo-przemysłową, nabywając zaawansowane systemy uzbrojenia „pięć do sześciu razy szybciej niż Stany Zjednoczone”.
Między 1999 a 2023 r. kraje Wspólnoty zwiększyły swoje wydatki na zbrojenia raptem o 40 proc. USA w tym samym czasie podniosły nakłady o 68 proc. Po drugiej stronie w Rosji wydatki wzrosły o 523 proc., a w Chinach aż o 651 proc. To najlepiej pokazuje, gdzie w kwestii potencjału obronnego jest dzisiaj Unia, w tym Polska.
Komisja Europejska zapowiada „Białą księgę europejskiej obronności” w ciągu pierwszych 100 dni jej funkcjonowania, by unaocznić skalę problemu. Komisarz UE ds. obronności Andrius Kubilius wezwał do znacznego zwiększenia budżetu unijnego na obronność w następnej siedmioletniej perspektywie (2028-2034) do kwoty blisko 100 mld euro (obecnie to ledwie 10 mld euro w budżecie). Trwająca dyskusja dotyczy tego, skąd wziąć potrzebne środki. Niektóre analizy wskazują na zapotrzebowanie na 500 mld euro. w tej chwili przeważa opcja nowego zadłużenia się na podobieństwo kredytu na popandemiczną odbudowę. Zgadzają się już ponoć wszyscy poza Holandią i Niemcami. Dodatkowo rozważane są emisja euroobligacji, zwiększenie nakładów na zbrojenia w budżetach państw członkowskich czy wyprowadzenie wydatków obronnych ich poza limity budżetowe. Rysuje się więc perspektywa głębokich zmian w Unii w kierunkach zbieżnych ze zmianami, które są konieczne w Polsce. Nasze potrzeby w zakresie wspierania rozwoju technologicznego, nowatorstwa, start-upów, inwestycji w nowoczesne przemysły, w tym w przemysł obronny, konkurencyjne cenowo i stabilizujące system źródła energii spotkają się z poparciem i zachętami Unii. Spodziewać się można wsparcia dla energii jądrowej (nie wcześniej jednak niż po wyborach w Niemczech, będących głównym oponentem), a nie tylko dla OZE, bo jej rozwój da znaczne zmniejszenie kosztów jej produkcji. Gdyby tak się stało, Polska mogłaby sobie pozwolić na dodatkowe inwestycje, np. w reaktory SMR, które są tańszą, szybszą w budowie, ale dopiero wchodzącą technologią (pierwsze SMR-y zbudowano w Chinach i Rosji, a na Zachodzie powstaje pierwszy w Kanadzie). Jeszcze niedawno chciano w Polsce zbudować ich ponad 20. Potrzebujemy jednak strategii rozwoju kraju, którą muszą wypracować politycy, najlepiej ponad podziałami, przy wsparciu środowiska naukowego.
Strategia rozwoju Polski
Obecny czas zakończenia pewnego etapu rozwoju i rozpoczęcia nowego jest też dobrą okazją do opracowania Narodowej Strategii Rozwoju, w tym zwłaszcza rozwoju przemysłu, który w obecnej sytuacji geopolitycznej musi stać się kołem zamachowym całego gospodarki. Szczególna rola powinna przypaść przemysłowi obronnemu, na co Unia kładzie w tej chwili silny nacisk. Mamy jeszcze na szczęście zdegradowany, ale istniejący przemysł zbrojeniowy, który wymaga reform i ogromnego doinwestowania. Musi on stać się kołem zamachowym całego przemysłu, co jest możliwe, bo zakłady zbrojeniowe przez sieci kooperantów, zaplecze materiałowe i logistyczne oddziałują na cały przemysł. Jest zasobem nowoczesnych technologii, które mogą być rozwijane i mogą podnosić ogólny poziom nowoczesności polskiego przemysłu.
Polska ma jeszcze zasoby ludzkie, kulturę techniczną i tradycje, które może wykorzystać. Na pewno byłoby nam łatwiej niż Turcji, która niemal od zera zbudowała swój przemysł, w tym zbrojeniowy, począwszy od lat 70. ubiegłego wieku, bez wykształconych kadr, tradycji przemysłowych i zaplecza naukowo-badawczego. Ma w tej chwili rozwinięty przemysł lotniczy, którego pracownicy są w stanie opracować samoloty wielozadaniowe stealth i budować samoloty F-16 oraz supernowoczesne drony. Ma przemysł stoczniowy zaspakajający własne potrzeby i eksportujący m.in. okręty wojenne, przemysł samochodowy, elektroniczny i przetwórczy. Jako jedna z nielicznych na świecie Turcja produkuje supernowoczesne czołgi i transportery opancerzone (we współpracy z Koreą Południową.). Ma przemysł rakietowy, amunicyjny itd. Jest też już poważnym światowym graczem w eksporcie broni (Polska też kupuje broń w Turcji). My jeszcze do lat 90. mieliśmy przemysł obronny o potencjale porównywalnym do tureckiego. Po ćwierćwieczu dewastacji pozostały nam jednak w różnych miejscach znakomite kadry, które są w stanie odbudować jego świetność.
Jak ważni są ludzie i ich kwalifikacje, pokazuje historia niemieckich zakładów Carl Zeiss. Produkują one jedne z najlepszych urządzeń optycznych w świecie. Są najważniejsze m.in. dla prowadzenia wojny i podboju kosmosu. Rosjanie w czasie wojny wyławiali jeńców, byłych pracowników Zeissa oraz po wojnie ograbili z maszyn jego zakłady w Jenie. Aresztowali pozostałych tam inżynierów i pracowników, a przy ich pomocy po wojnie zbudowali pod ówczesnym Leningradem własne zakłady optyczne, które umożliwiły im m.in. podbój kosmosu. Pozostali na miejscu w Jenie emeryci i renciści odbudowali zakłady w NRD, które znowu produkowały znakomitą optykę. Sam Carl Zeiss, który znalazł się w amerykańskiej strefie okupacyjnej, dostał zgodę na zbudowanie nowej fabryki przy pomocy byłych jeńców inżynierów, techników oraz pracowników, których Amerykanie uwolnili z niewoli. Dostał kredyty, zbudował i wyposażył nowe zakłady, które znowu stały się światową czołówką. Kluczowym zasobem byli tylko ludzie, ich wiedza i kwalifikacje, w tym znajomość wyspecjalizowanych technologii. Budynki i maszyny miały charakter wtórny i łatwy do pozyskania. Skoro mamy wykwalifikowanych i doświadczonych ludzi przemysłu obronnego, zadanie jego rozbudowy w nieodległym czasie jest wykonalne.
Na brak strategii przemysł cierpi od dziesięcioleci. Pamiętam, jak Polska kupowała samoloty F-16. Wtedy, będąc poza służbą na początku obecnego wieku, wspierałem z grupą kolegów, byłych oficerów wywiadu, negocjacje w sprawie offsetu. Głównym problemem nie były ograniczenia dostępu do technologii, ale niewiedza naszego przemysłu, co może chcieć i po co. To samo najpewniej występuje i obecnie, bo przy ogromnych zakupach w USA (26 mld dol.) przemysł nie domagał się od wojska offsetu choćby za samoloty F-35 kupowane u tego samego Lockheed Martina, u którego kupowaliśmy F-16 ze 100-procentowym offsetem. Finlandia i Niemcy uzyskały w offsecie za zakup F-35 fabryki samolotów. Czemu Polska nie dostała fabryki amerykańsko-koreańskich samolotów FA-50 (w ponad 75 proc. własność Lockheed Martina), których kupiliśmy aż 48 sztuk? Czy błąd polskich negocjatorów z PiS można jeszcze naprawić? Bez takiej fabryki nasze FA-50 w czasie wojny będą bez części zamiennych oraz w znacznej mierze bezużyteczne.
Trochę lepiej jest przy zakupach w Korei, która chce transferować do Polski technologie, wspólnie produkować i eksportować broń. Polski przemysł, a nie wojsko, powinien jednak grać pierwsze skrzypce w negocjacjach. Doszło do impasu w sprawie ogromnego projektu na powrót produkcji czołgów do Polski. Przypominam, iż Czechy i Słowacja dały sobie radę z negocjacjami z tym samym czebolem Hyundai na fabryki samochodów Hyundai i KIA.
Sprawa produkcji w Polsce koreańskiej broni ma najważniejsze znaczenie choćby ze względów logistycznych. W czasie wojny dostawy części z Korei będą raczej niemożliwe. To samo dotyczy zakupów w USA. choćby w czasie pokoju Norwegowie mają kłopoty z dostawą części do zakupionych w Korei haubic K9. Idea budowy w Polsce centrum produkcji koreańskiej broni ma też walor regionalny. Transfer technologii może nie tylko pomóc w odbudowie produkcji czołgów w Polsce i ich eksportu. Rheinmettal jest w stanie produkować tylko do 50 czołgów rocznie, a zapotrzebowanie w NATO jest w tej chwili 10-krotnie większe i pilne. Zapotrzebowanie na samoloty FA-50 może dotyczyć ok. 300 sztuk tylko w Europie. Wiele państw jest zainteresowanych rakietami koreańskimi, które polska prywatna WB Electronics będzie niedługo produkować (w tym Francja). Zapotrzebowanie na znakomite koreańskie haubice K9 i części zamienne do nich też liczone jest w setkach sztuk (są eksportowane do 10 państw świata). Być może będą produkowane też ciężkie bojowe wozy piechoty Redback, odpowiedniki chroniących załogi szwedzkich CV90. To tylko początek, ale przemysł musi mieć strategię, na jakiej produkcji ma się koncentrować, by stanowić zaplecze dla armii, nie tylko polskiej.