Marcin Drewicz: Granic Ukrainy rozumem nie pojmiesz, czyli powtórka sprzed ponad stu lat cz.1
Jeden z polskich tygodników przed kilku laty opublikował mapę obszaru Federacji Rosyjskiej z zaznaczeniem regionów z dużym odsetkiem ludności pochodzenia ukraińskiego. I tak na przykład w nadpacyficznym obwodzie Władywostoku ludności takiej ma być kilkadziesiąt procent, oczywiście rosyjskojęzycznej.
Lecz przecież „granice Ukrainy” sięgają dziś tam wszędzie, gdzie znajdują się te wielomilionowe rzesze najnowszych (oraz tych nie dość już najnowszych) post-sowieckich (!) nachodźców i nachodźczyń zarówno ukraińskojęzycznych, jak i rosyjskojęzycznych. Między innymi cała dzisiejsza Polska, ona zwłaszcza, objęta jest takimi wschodnimi enklawami. Kto na to pozwolił?
My tu jednak zajmijmy się próbą – tylko próbą – odkrycia genezy dzisiejszych, jak kto woli tych sprzed roku 2013, granic państwa o nazwie Republika Ukraińska. Sięganie do historii sprzed pierwszej wojny światowej i dalej wstecz, do czasów znanej i nam carycy Katarzyny, jak i do czasów owych kniaziów ruskich wojujących z koczowniczymi ludami Stepów Kipczaku (!) pozostawiamy na inną okazję.
Aż dziw bierze, iż zagadnieniem historii granic właśnie Ukrainy przynajmniej w medialnym obiegu polskojęzycznym bodaj nikt się dzisiaj nie zajmuje – cicho-sza! Może jest jakiś odgórny zakaz? A przecież dzieje owych wojen rosyjsko-tureckich z XVIII wieku dają nam jak na tacy motywację walczących dziś na wschodzie stron. Z tamtych to czasów pochodzi pojęcie tej nadczarnomorskiej Noworosji. To się nazywa… długie trwanie w historii. O, tak.
Nazwy niektórych miejscowości u przepraw na z kolei oddalonej od Morza Czarnego rzece Doniec – a to przykład jeden z wielu – przywoływane w wojennych doniesieniach w roku 2022 (później jakoś ucichło), znane są i ze stoczonych setki lat wcześniej bojów Rusinów z Połowcami, i z bojów Moskali z krymskimi Tatarami podążającymi na północ Szlakiem Murawskim (!), z bojów białych i czerwonych armii, rosyjskich oraz ukraińskich, z czasów bolszewickiej rewolucji, jak i z owych „operacji charkowskich” prowadzonych przez feldmarszałka von Mansteina (sic!).
Ale… do rzeczy! Skąd te dzisiejsze (2013) granice Republiki Ukraińskiej? Nie znaleźliśmy (może źle szukaliśmy) jakiegoś systematycznego i pełnego opisu ich historii. Posługujemy się – owszem – polskojęzycznymi podręcznikami historii Ukrainy: Serczyk 1990, Olszański 1992, Hrycak 2000, Klimecki/Karpus 2022. I dopiero zebranie wiadomości z tych różnych opracowań pozwala na wysnuwanie li tylko ogólnych wniosków co do granic dawniejszej, jak i dzisiejszej Ukrainy.
Żebyśmy byli dobrze zrozumiani. W przypadku formowania się w tej samej epoce sprzed ponad stu lat polskich granic północnych, zachodnich i choćby południowych mamy dostęp do wiedzy nader szczegółowej (ale konsekwentnie zamilczanej w polskojęzycznym obiegu medialnym).
Polska delegacja na Konferencję Pokojową w Paryżu w roku 1919 co do rozgraniczenia Polaków zwłaszcza z Niemcami, ale także z Czechami, Słowakami, Litwinami i Łotyszami pokazywała na specjalnie dla celów konferencyjnych sporządzonych przez zespół profesora Eugeniusza Romera mapach z dokładnością co do wioseczki, co ma być czyje i dlaczego. Dla kierunku wschodniego też mieliśmy mapy, aczkolwiek w tamtym przypadku operowało się granicami powiatów, czyli z carskich jeszcze czasów ujezdów.
Minęło wieledziesiąt często burzliwych lat i oto w latach 90. XX w. jacyś Polacy z Polski, wyposażeni w ukraińskie już wizy turystyczne, siedząc w mocnym terenowym samochodzie testowali – wtedy! – granicę ukraińsko-rosyjską gdzieś na charkowszczyźnie, czy może gdzieś bliżej prawego brzegu Donu. Wokół otwarty step bezkresny, „nigdzie drogi, ni kurhanu”, na widnokręgu majaczy jakiś chutor, czyli wedle nowszego nazewnictwa kołchoz/sowchoz.
– Ej, grażdanin…! Skażitie pażausta, Ukraina zdies’ ili Rosija?
– Nu, każies’ ukrainskaja dzierżawa.
Jadą dalej, niełatwym terenem, niebo wysokie nad głową, po upływie trzech kwadransów to samo: przez cały czas na terenie Ukrainy. Aż wreszcie w następnym sowchozie:
– Szto wy gawaritie? Kakaja Ukraina? Tu wymowny gest w kierunku, z jakiego byli przyjechali. – Koniecz’na, szto Rosija… Na wsiegda…!
Tak więc owi wszędobylscy polscy wędrownicy, trzydzieści lat temu, gdzieś pomiędzy sowchozem ostatnim i przedostatnim byli przekroczyli jakąś nieokreśloną stepową granicę pomiędzy obydwiema dzierżawami, które to wydarzenie tam i wtedy nikogo poza nimi nie obchodziło, więc nie wzbudziło żadnych reakcji pościgowych, żadnych indagacji ze strony straży granicznej którejś ze stron itd. Żeby jednak takich sytuacji się nie doczekać nasi wędrowcy skwapliwie powrócili swoim pojazdem na stronę „bezspornie ukraińską”, bo przecież rosyjskiej wizy turystycznej akurat nie posiadali.
Aliści w tamtym sprzed trzydziestu lat wydarzeniu – a rozumiemy to dopiero teraz – tkwi groźna zapowiedź lat obecnych. Otóż przez owych „nieznanych promotorów” masowego wychodźstwa z post-sowieckiej Ukrainy to teraz owa granica „z przeciwnej strony Ukrainy”, więc ta zachodnia, z Polską, ale też ze Słowacją, Węgrami, czy Rumunią, jest traktowana jako ten nieoznaczony Step Kipczacki, po jakim można sobie gdzie się chce hulać w tę i nazad.
To teraz, w warunkach post-sowieckich. Natomiast w niedawnych przecież czasach sowieckich, i w ogóle komunistycznych – jak wszyscy to świetnie pamiętamy, a wielu na własnym grzbiecie doświadczyło, i to nie raz nie dwa – sprawy granic objęte były przeciwną skrajnością.
Zarówno bowiem „żelazna kurtyna” dzieląca „obóz socjalistyczny” od „kapitalistycznego Zachodu”, także na swoim odcinku morskim (sławny „kierunek Bornholm”), jak i okalająca Związek Sowiecki jakże szczelna „sistiema”, jak i granice pomiędzy „krajami demokracji ludowej” (KDL-ami), ale i granice pomiędzy poszczególnymi republikami Związku Sowieckiego, a w nich pomiędzy jakże licznymi rejonami autonomicznymi, strzeżone były tak, iż „mysz się nie przeciśnie”; i to pomimo iż ówczesne ku temu środki techniczne były siłą rzeczy mniej rozwinięte, aniżeli są obecnie.
Najbardziej bodaj znane na szerokim świecie na to przykłady pochodzą wcale nie z jakiejś głuszy, ale z milionowego stołecznego Berlina, gdzie pospolicie strzelano do śmiałków próbujących niekiedy bardzo pomysłowymi sposobami sforsować ów Mur Berliński, ze Wschodu na Zachód.
My zaś wszyscy dobrze pamiętamy przekraczanie granic „krajów socjalistycznych” w trybie „soft”, kiedy to te chamy (!) pogranicznicy dla pospolitej prostackiej zabawy kazały wywalać na asfalt całą zawartość samochodu czy choćby autokaru, często w deszczu lub w kurzu, po czym ładować to wszystko pośpiesznie z powrotem, bo „kolejka czeka”.
A teraz… odwrotnie, jak u pijanego – od ściany do ściany. Żadnej kontroli, choćby tej koniecznej sanitarno-epidemiologicznej, dla wwalających się na zwłaszcza polskie terytorium obcoplemiennych nachodźczych tłumów.
Na mapkach w książce znanego w Polsce od lat ukraińskiego historyka Jarosława Hrycaka (2000) zaznaczony jest zasięg „ukraińskich granic etnicznych”, kolizyjny nie tylko z analogicznym polskim terytorium, ale z zasięgami wszystkich narodowości sąsiadujących z Ukrainą, na czele z narodowością rosyjską.
Tu język nie gra roli, skoro jest on przeważnie ten sam, czyli rosyjski. To jest sprawa skali. Tamta skala nie sięga wszakże wymiarów aż globalnych (sic!), ale jest jednak większa aniżeli ta, w jakiej Polacy ostatniego osiemdziesięciolecia (po roku 1945) rozważają swoje własne sprawy i sprawki. Z między innymi tej różnicy przyjętej skali oglądu rzeczy bierze się dzisiejsza polska w tej i w wielu innych ważnych sprawach… wszechignorancja (sic!).
Jak to było w roku 2013? Że ówczesny prezydent Republiki Ukraińskiej Wiktor Janukowycz, chociaż miał „na stole” gotowe papiery o stowarzyszeniu Ukrainy z Zachodem, czyli z Unią Europejską, to ich nie podpisał. To oznaczało, iż jest on – „jedno z dwojga” – „prorosyjski”. ale niektórzy inni obywatele Republiki Ukraińskiej nie chcieli być „prorosyjscy”, bo chcieli być „zachodni”, i z tego wyniknął ów, jak mówią, amerykańsko-kijowski „majdan” wraz z jego złożonymi konsekwencjami; w czym na szerokich obszarach niegdysiejszej Noworosji brały udział, pokazywane także w polskojęzycznych telewizjach, „zielone ludziki”.
Podobno Krym „zielone ludziki” łyknęły w ten sposób, iż ich oficerowie zajeżdżali przed bramę tamtejszych koszar i baz wojska nominalnie ukraińskiego i wołali donośnym głosem: „U nas płacimy dwa razy więcej”. Lecz, czy to aby tak było?
Ponad sto lat temu, w czasie pierwszej wojny światowej, funkcję tego „zjednoczonego Zachodu” pełniła na europejskim Wschodzie rozwijana tu z powodzeniem niemiecka „Mitteleuropa” (Europa Środkowa pod zwierzchnictwem Niemiec). Ówczesne Królestwo Polskie z jego Radą Regencyjną już stanowiło jej część.
Przyszedł czas na Ukrainę, na m.in. Białoruś także. Skoro od drugiej połowy XVIII w. Polacy z rozmaitych złożonych powodów nie byli już zdolni, aby przez cały czas władać tą częścią świata, i skoro dopiero co przegrani (1915-1917) w orężnym starciu z państwami centralnymi Rosjanie też już nie, no to „ktoś musiał”. Kto? Germański zwycięzca! Czy tamta historia nas dziś zaskakuje?
Te ówczesne „zachodnie papiery dla Ukrainy” zostały wtedy wyłożone w trakcie Konferencji Pokojowej w Brześciu n/Bugiem (dziś Republika Białorusi, tuż przy granicy z Polską) w pierwszych tygodniach roku 1918.
Niemcy i ich ówcześni sojusznicy – Austro-Węgry, Turcja i Bułgaria – musieli się śpieszyć, bo choć na bezmiernych obszarach upadłego Imperium Rosyjskiego podesłani tam niedawno przez tychże Niemców bolszewicy od kilku już miesięcy robili destrukcyjną robotę, to w dalekiej Ameryce prezydent Woodrow Wilson ogłosił był właśnie swoje Czternaście Punktów ujmujących cele prowadzonej przez Stany Zjednoczone wojny, w ogólności niezgodne z niemieckimi.
My tu tylko streszczamy, gdyż bardzo wielowątkowa to historia, jakże uparcie zamilczana w polskojęzycznych mass mediach; choćby wtedy, gdy w niedawnych latach (2017-2022) wybijały OKRĄGŁE STULECIA kolejnych tamtych wydarzeń.
Polecamy również: Zachodnie uniwersytety zatrudniły żydowskie firmy do tłumienia propalestyńskich protestów