„Niech cię odstrzelą!” – napisał do mnie jeden z komentujących na moim oficjalnym facebookowym profilu. Nie miało to nic wspólnego z tematem wpisu, pod którym komentarz się pojawił, za to wiele z moimi wcześniejszymi uwagami, dotyczącymi priorytetów w czasie prowadzenia akcji ratowniczej.
Fanatyzm i nienawiść, jaką rozsiewają agresywni miłośnicy zwierząt, to temat tabu. Tymczasem jest to jedna z najbardziej patologicznych grup, jakie można znaleźć w sieci, a miewa to również swoją emanację w realu. Tyle iż poprawność polityczna każe na ten temat milczeć.
Przypomnę, skąd wzięła się ostatnia – ale bynajmniej nie pierwsza – awantura z prozwierzęcymi fanatykami. Biorąc za punkt wyjścia wpis jednej z OSP o uratowaniu w czasie powodzi psa z wysepki, zwróciłem uwagę, iż takie działania są mocno wątpliwe. Argumentowałem, iż choćby jeżeli nie oznacza to bezpośredniego odwrócenia uwagi od człowieka – w razie podjęcia takiej decyzji dowódca oddziału i wykonawcy jego poleceń odpowiadaliby karnie – jest to wciąż szkodliwe. Ratownicy podczas sytuacji kryzysowej nie mają nieograniczonego zasobu sił i każda kolejna akcja je zużywa, a zatem może ich jakiś czas później zabraknąć dla ratowania człowieka. W dodatku każda akcja naraża życie i zdrowie ratowników, a te są bezcenne, bo one pozwalają ratować innych.
Nawiasem, niedługo potem pojawiła się opowieść 54-latka, który na wysepce pośrodku swojego zalanego osiedla w Głuchołazach czekał na pomoc dziewięć godzin. Ta – mimo telefonów sąsiadów do służb – nie nadeszła. Złośliwie można by zadać pytanie, czy gdyby był to piesek, pomoc jednak by się nie zjawiła.
Zaznaczyłem, iż nie mam problemu z ratowaniem zwierząt domowych wspólnie z ich właścicielami – w takiej sytuacji zasoby są zużywane tylko raz. Nieco innym zagadnieniem jest również ratowanie zwierząt gospodarskich, które stanowią majątek hodowcy.
Pozostają emocje
Reakcja fanatyków nie odnosiła się oczywiście do użytych argumentów. Fanatycy mają zresztą to do siebie, iż posługują się tylko dwoma rodzajami przekazu: obelgami i groźbami. Tej potężnej fali nienawiści, z groźbami śmierci włącznie, jakie otrzymują myśliwi, nie zauważają promotorzy prozwierzęcego stanowiska, umocowani choćby w mediach. Za moje wpisy upomniała mnie pani redaktor Agnieszka Gozdyra – znana ze swojej nieprzezwyciężalnej niechęci do myśliwych i uwielbienia dla zwierząt – jednak nie odpowiedziała już na wpis, w którym pokazałem jej kilka wybranych skierowanych do mnie komentarzy i zapytałem, jak jej się podobają.
Pani redaktor posługiwała się w swoich wpisach wyświechtanym pojęciem empatii, nad którym warto się na chwilę zatrzymać. Empatia, czyli współodczuwanie, jest używana w dzisiejszych czasach często jako wytrych, który ma postawić emocję ponad rozumem. I to jest właśnie typowa sytuacja. Można się zresztą choćby zastanawiać, czy w ogóle można mówić o empatii w przypadku zestawienia człowieka ze zwierzęciem, wziąwszy pod uwagę, iż zwierzęta nie mają osobowości, a ich działania opierają się na instynkcie. Możemy wczuć się, przynajmniej teoretycznie, w emocje drugiego człowieka – co nie zawsze jest zresztą celowe i słuszne, bo powinniśmy co do zasady kierować się rozumem, a nie emocjami – ale nie jesteśmy w stanie odtworzyć w sobie świata „uczuć” krowy, kota, chomika czy psa.
Nie piszę o fali nienawiści wobec ludzi (tych, którzy mają inne zdanie) ze strony miłośników zwierząt, żeby się skarżyć; internetowy hejt nie robi na mnie większego wrażenia – mam z nim do czynienia od lat i dawno temu nauczyłem się go ignorować. To jednak nie znaczy, iż nie jestem w stanie ocenić jego natężenia w poszczególnych wątkach i proszę mi wierzyć, iż ten prozwierzęcy jest na samym szczycie.
Ustępuje mu choćby najintensywniejszy hejt polityczny. Dlatego twierdzę, iż mamy do czynienia z kłopotem, by tak rzec, systemowym, który jest przez niemal wszystkich ignorowany. Za problem uważani są myśliwi czy osoby dręczące zwierzęta (te ostatnie – jak najbardziej słusznie), natomiast całkowicie lekceważy się narastający fanatyzm obrońców zwierząt i zwiększający się zasięg tej choroby.
Dziecko czy psiecko?
Warto byłoby zająć się tym na dwa sposoby. Sposób pierwszy to egzekwowanie prawa. Wiem, iż zamierzają na to naciskać – i bardzo słusznie – myśliwi. W Polskim Związku Łowieckim ma powstać zespół, który zajmie się ściganiem osób naruszających dobre imię myśliwych albo kierujących wobec nich groźby. To dobrze, ale to za mało. Polskie prawo bardzo delikatnie traktuje osoby utrudniające lub uniemożliwiające polowanie. Według Ustawy Prawo łowieckie (art. 52, ust. 8) grozi za to jedynie kara grzywny (czyli do 5 tys. zł), ograniczenia wolności albo więzienia do roku. Wziąwszy pod uwagę, jakie zagrożenie stwarzają takie osoby oraz do jakich strat finansowych doprowadzają, te kary powinny zostać zdecydowanie podniesione. Służby powinny baczniej przyglądać się działaniom prozwierzęcych organizacji, szczególnie tych, które finansowane są z zagranicy.
Drugi wątek działania to zbadanie zjawiska od strony społecznej i psychologicznej. O ile wiem, nikt tego dotychczas nie zrobił systemowo. Jasne jest, iż fanatyczna postawa niektórych (absolutnie nie wszystkich) obrońców zwierząt jest skutkiem zjawiska bambizmu, które opisywałem już wielokrotnie, również na portalu PCh24 – nie będę tutaj zatem powtarzał jego dokładnej analizy. Wydaje się jednak, iż bambizm postępuje i się pogłębia, czyli przestaje być socjologiczną ciekawostką, a zaczyna wywierać realny wpływ na życie społeczne. Wpływ skrajnie szkodliwy.
Trafiłem dopiero co na dyskusję pod wpisem na X, którego autor pytał, czy zwolennicy stref bez dzieci w transporcie albo lokalach usługowych zgodziliby się równie chętnie na strefy bez „psiecka”. (Abstrahuję tutaj od samego problemu – jako liberał uważam, iż tę kwestię w jak najszerszym zakresie powinno się pozostawić w gestii właściciela przybytku.) Jedną z najczęściej komentowanych odpowiedzi była ta autorstwa typowej bezdzietnej miłośniczki psów, która wyliczała, jakich uciążliwości jej zdaniem pies winien być nie może, dziecko zaś – owszem.
To przecież postawienie spraw na głowie. Nikt nie zaprzeczy, iż dziecko – zwłaszcza małe – może być uciążliwe dla rodziców czy tym bardziej otoczenia, a trochę starsze może być rozwydrzone czy źle wychowane. Wszyscy znamy zjawisko koszmarnych „bombleków”. Ale mówimy o dzieciach, czyli o ludziach. Wszelkie problemy z obecnością dzieci wśród dorosłych są na kompletnie innym poziomie niż problemy wynikające z obecności zwierząt – tym bardziej, iż jako Polska i Zachód mamy gigantycznych problem z demografią, a nie z niedostatkiem zwierząt.
Licytacja na poziomie: „dziecko się drze”, ale „pies może szczekać za ścianą przez całą dobę” – z antropologicznego punktu widzenia jest absurdalna. Mają chyba rację ci, którzy zwracają uwagę, iż fanatyczne uwielbienie dla zwierząt – głównie domowych, bo fanatycy przez ich pryzmat widzą wszystkie zwierzęta, nie mając zwykle żadnego kontaktu z inwentarzem hodowlanym, nie znając zapachu obory czy chlewni – bierze się również z łatwości budowania z nimi relacji. A to z kolei wpisuje się w ogólną skłonność do szukania jak rozwiązań i dróg życiowych, wymagających jak najmniejszego wysiłku.
Zwykłego psa nie trzeba choćby specjalnie tresować, a kota się nie da. Za to ich przywiązanie (nie używałbym tu słowa „miłość”, bo to uczucie zarezerwowane dla ludzi – chyba iż dodamy przymiotnik „zwierzęca”) jest całkowicie bezwarunkowe. Żeby ułożyć sobie życie z ludźmi – i tymi najbliższymi, i tymi, których znamy bardziej pobieżnie – trzeba się jednak trochę albo choćby mocno wysilić. Relacje bezwarunkowe zdarzają się bardzo rzadko. Wychowanie dziecka a posiadanie psa to sprawy na kompletnie odmiennych poziomach – absolutnie nie da się tego porównać.
Moralna wyższość i problemy ze sobą
Przypuszczam, iż jest to wiedza, którą każdy gdzieś tam, choćby w nieświadomy sposób, posiada. Stąd prawdopodobnie niebywała agresja prozwierzęcych fanatyków, maskująca ich podświadome przekonanie, iż mają jakiś deficyt. To częste zjawisko: agresja maskuje wewnętrzne wątpliwości.
Dochodzi do tego inne znane doskonale zjawisko: łatwość budowania w sobie samym przekonania o własnej moralnej wyższości. Nie jest to skłonność unikatowa dla fanatyków prozwierzęcych – dokładnie tak samo zachowują się na przykład fanatyczni wielbiciele Jerzego Owsiaka. Wystarczy kilka obelżywych słów gwałtownie napisanych na fejsie pod adresem tego złego, żeby poczuć miły dreszczyk i móc sobie powiedzieć: „Ależ jestem szlachetny i lepszy niż ten złamas”.
Warto jednak byłoby to zjawisko zbadać głębiej. Ciekawie byłoby choćby zapoznać się z odpowiedzią na pytanie, czy dana osoba byłaby skłonna ratować – niech będzie, iż z powodzi – własnego psa lub psa jakiegokolwiek czy też człowieka, bliskiego albo całkowicie obcego. Takie badanie przeprowadzono już kiedyś, bodaj ze dwie dekady temu, w USA i wnioski nie były optymistyczne. Dobrze byłoby w takim badaniu rozbić respondentów na grupy w zależności od tego, czy posiadają zwierzę oraz jaki jest ogólnie ich stosunek do zwierząt i czy są skłonne stawiać je na tym samym poziomie co ludzi. Czekam zatem na taki projekt badawczy!
Łukasz Warzecha