Jak można opowiedzieć historię Europy bez katedr i Szekspira? – pyta prof. Andrzeja Nowaka w książkowej rozmowie Piotr Legutko. No właśnie, jak?
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Esprit prezentujemy fragment książki „W potrzasku historii i geografii”
***
Prof. Andrzej Nowak: Na tym polega właśnie zjawisko skrajnej ideologizacji przekazu politycznego, który zastępuje historię jako opowieść o przeszłości. Ja się nie upominam o Kościuszkę, choćby o Chopina, który niewątpliwie jest wspólną wartością kultury światowej, celowo wspominam o największych, nie polskich bynajmniej, twórcach europejskiego dziedzictwa, którym także jako Polak mam wiele do zawdzięczenia. Bo w Domu Historii Europejskiej brakuje nie tylko Mickiewicza, ale też Bacha, Cervantesa czy Goethego.
Przypomnę, bo o tym już mówiliśmy, iż kanon poprawności politycznej, z którym zostajemy zaznajomieni już na początku zwiedzania muzeum, zakłada, iż nie ma kultur wyższych i niższych. Europa nie mogła więc stworzyć niczego bardziej wartościowego niż kultury powstające na innych kontynentach. Po drugie, co też jest wprost wyrażone w nagranej na tablet narracji przewodnika, „pozorne” bogactwo kulturowe Europy brało się stąd, iż skolonizowała, przemocą podbiła świat. Słyszymy, iż kolonializm jest wielką winą całej Europy, także tych jej części, które z kolonialnym dziedzictwem nie mają nic wspólnego. I to jest ogromne zafałszowanie historii! Charakterystycznie odbija ono ukryty i wciąż bardzo silny, to widać właśnie jak na dłoni w owym muzeum, układ: wyżej – niżej, w hierarchii wewnątrzeuropejskiej.
Europa Wschodnia, „młodsza”, „gorsza”, ma słuchać i się uczyć od starszych i mądrzejszych. Nie ma w narracji owego Domu Historii Europejskiej ani słowa o tym, iż część państw tworzących dziś Unię Europejską padła ofiarą kolonializmu, także ze strony pozaeuropejskich narodów. By dać przykład, co wspólnego z kolektywną winą Europy – winą zbrodni popełnianych w kolonialnym podboju innych kontynentów – mają na przykład Bułgaria, Serbia, Rumunia? Przecież te kraje nie tylko nigdy nie prowadziły kolonialnej ekspansji poza Europą, ale same przez całe wieki (czterysta–pięćset lat) były ofiarami kolonialnego wyzysku i podboju prowadzonego przez nieeuropejskie imperium islamu, osmańską Turcję. To samo dotyczy w znacznym stopniu Węgier czy, w mniejszym, Polski. Polska była za to na pewno przedmiotem polityki imperialnego wyzysku i podboju prowadzonego przez trzy europejskie imperia: Rosję, Prusy / II Rzeszę oraz „oświeconą” Austrię. Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia – jaki te kraje mają udział w zbrodniach europejskiego kolonializmu? Tylko udział ofiary praktyk kolonialnych ze strony Rosji, Szwecji (Finlandia czy Estonia) czy państw niemieckich.
Oczywiście, można dyskutować o relacjach między Koroną (Polską) a na przykład Ukrainą w czasach I RP – czy był w nich element kolonialnej kontroli polskiej. Być może do tego wrócimy. Na pewno jednak można stwierdzić, iż żaden z wymienionych tu państw Europy Wschodniej (poza Rosją) nie ma udziału w kolonialnym dziedzictwie Europy Zachodniej. To dziewięć państw zachodniej części UE było imperiami kolonialnymi: Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Niemcy, Włochy, Dania, wreszcie Belgia, której król – jego pomnik stoi przed Domem Historii Europejskiej – oraz jego urzędnicy i tysiące belgijskich mieszczuchów odpowiadają za wymordowanie kilku milionów czarnych mieszkańców Konga.
I teraz z tych właśnie państw z najczarniejszymi kartami kolonializmu płyną pouczenia pod adresem mieszkańców Europy Wschodniej: macie wzbudzić w sobie poczucie winy za europejski kolonializm, a jak nie włożycie worów pokutnych, nie walicie się w piersi, to raz jeszcze dajecie dowód, iż jesteście ciemniakami, wstecznikami, nie nadążacie za postępem moralnym, który my – w Belgii, w niemieckiej CDU czy SPD, w Parlamencie Europejskim – wyznaczamy… Tak, takie właśnie pouczenia usłyszałem w czasie konferencji zorganizowanej w Brukseli właśnie na temat dziedzictwa przemocy w Europie. Jasno dano mi tam do zrozumienia, iż to nie Belgowie mają problem z królem Leopoldem – ludobójcą, tylko Polacy i inni „wschodniacy” ze swoim nierozpoznanym udziałem w kolonializmie europejskim, zniewalającym i eksploatującym kraje dzisiejszego globalnego Południa…
Ale wróćmy do trasy wycieczki po brukselskim Domu Historii Europejskiej. Dopiero kiedy pojawia się na owej trasie symbol rewolucji – kobieta prowadząca lud na barykady, na słynnym płótnie Eugène’a Delacroix, a zaraz po niej sam wielki Marks na portrecie – otrzymujemy drogowskaz tego adekwatnego kierunku, tej słusznej drogi w stronę postępu. I rzeczywiście, w różnych wariantach: socjaldemokratycznym, socjaldemokratyczno-liberalnym na zachodzie Europy, a rewolucyjno-marksistowsko-leninowskim na wschodzie Europy, czyli w Rosji, ten paradygmat postępu się rozwija również w XX wieku. Od XVIII do XX wieku jest ciągłość, od Rousseau i markiza de Sade do Lenina i Lennona, pomimo wszystkich burz, konfliktów, dojrzeć można tę ciągłość postępu niezależnie od gry geopolitycznej, od wojennego starcia wielkich sił, kiedy walczą ze sobą o „przestrzeń życiową”, a adekwatnie o to odwieczne: kto będzie wyżej, a kto niżej, kto panem, a kto sługą…
Wspinamy się więc po schodach, których fantazyjna konstrukcja żywo przypomina projekt gigantycznego pomnika III Międzynarodówki, jaki miał ozdobić rewolucyjną Moskwę po 1917 roku. Wpadamy w jądro ciemności wieku XIX. Tu szaleje nacjonalizm i kapitalizm. Nacjonalizm symbolizują książki, które uczą nienawiści – wśród nich pierwszy polski akcent: Trylogia Henryka Sienkiewicza. To nie rywalizacja między nienasyconymi imperializmami członków owego koncertu wielkich mocarstw, o których mówiliśmy, ale wyłącznie groźne nacjonalizmy, których symbolem jest tu właśnie Sienkiewicz, mają być wedle tej obowiązkowej pamięci europejskiej odpowiedzialne za gigantyczną rzeź pierwszej, a potem drugiej wojny światowej. Dalszym etapem owej opowieści o rozwoju idei europejskiej jest spojrzenie na komunizm sowiecki jako fascynujący eksperyment: próbę budowy nowego, sprawiedliwego świata. Próba ta jednak dokonuje się w trudnych warunkach: na straszliwy „biały” terror, kontrrewolucję, interwencję kapitalistyczną, trzeba odpowiedzieć „czerwonym” terrorem. Tu pojawia się drugi Polak na tej wystawie, a pierwszy, którego wizerunek możemy podziwiać: to Feliks Dzierżyński. Pojawia się na pewno w znacznie bardziej pozytywnym kontekście niż wcześniej prezentowany przez swoją nacjonalistyczną książkę Sienkiewicz.
Okres międzywojnia to z jednej strony kryzys demokracji parlamentarnej, faszyzacja, rozwój autorytaryzmów (prezentuje to zjawisko między innymi figurka Piłsudskiego), ale także odpowiedź na te zagrożenia w postaci ruchu pacyfistycznego i projektów paneuropejskiej organizacji. Mamy więc odwieczną walkę dobra ze złem. Koncentruje się ona w wojnie domowej w Hiszpanii. Siły zła reprezentuje oczywiście Franco. Siły dobra – republikanie i wspierający ich Związek Radziecki. Wybucha z tego starcia nowa wojna światowa. Głos z tabletu nie tłumaczy jednak, jak to się stało i dlaczego, iż wspierający dotąd siły dobra Związek Radziecki sprzymierza się z Hitlerem w pakcie Ribbentrop– Mołotow. Argumenty krytyczne wobec paktu Stalina z Hitlerem pozna na brukselskiej wystawie tylko ten, kto zna język polski, bowiem prezentują go dwa (nietłumaczone na żadne języki) wycinki z prasy polskiej. W opowieści o drugiej wojnie są „naziści” i są ich ofiary. Cykl fotografii mających ilustrować ofiary ludności cywilnej w drugiej wojnie otwiera – proszę zgadnąć co? Zdjęcie wymizerowanej, w oczywisty sposób dotkniętej tragedią rodziny – niemieckich wypędzonych z 1945 roku. Dalej idą, i słusznie, zabici partyzanci na Białorusi, zagłodzeni na śmierć jeńcy z Armii Czerwonej, wiele innych kategorii, a na samym końcu jest uśmiechnięta buzia młodej, elegancko ubranej i uczesanej Polki: wychodzi z obozu przesiedleńców (dipisów).
Przekaz jest jasny: cierpienia ludności cywilnej w czasie drugiej wojny – to na pierwszym miejscu wypędzeni Niemcy. Kawa na ławę. Był, owszem, jakiś antynazistowski ruch oporu. Zauważyłem francuski i norweski (choć jest też wspomniany Quisling). Polskiego nie widać. Jest także Holokaust. Ale wcale nie dominujący w tej narracji. Wraca raczej jako przestroga i oskarżenie. A raczej okazja do walnięcia raz jeszcze „moralno- -cywilizatorską” pałą w zakute łby europejskich „wschodniaków”.
Na jednej ścianie wzorcowa pamięć o Holokauście: niemiecka i austriacka. Na drugiej, naprzeciwko, kłopoty z pamięcią u innych (współsprawców), to jest zwłaszcza u Polaków i Ukraińców. Ilustruje owe kłopoty gablota z egzemplarzem książki Jana Tomasza Grossa o Jedwabnem…
Na dalszych, wyższych etapach tak prezentowanej historii europejskiej nie ma oczywiście żadnego miejsca na przykład dla Jana Pawła II i jego roli w odbudowaniu podmiotowości Polaków i innych zniewolonych przez komunizm narodów.
Jest tylko złowrogi cień Kościoła katolickiego w postaci egzemplarza Humanae vitae – potępiającej antykoncepcję encykliki papieża Pawła VI. Zderzona jest z wyłożonymi obok w gablocie przerażającymi szczypcami do aborcji. Do jakich nieludzkich męczarni zmusza Kościół walczące o swe prawa nowoczesne kobiety – nad tym mamy się zastanowić, a nie nad tym, czy Kościół na przykład w postaci Jana Pawła II odegrał jakąś rolę w obronie praw człowieka za „żelazną kurtyną”.
Siedemdziesiąt procent całej opowieści o roku 1989 w Europie Wschodniej zajmują Niemcy: od ucieczek obywateli NRD przez Węgry po „obalenie” muru berlińskiego. Solidarność jest tylko mało znaczącym tłem, już ważniejszy jest „okrągły stół”. Tak ma wyglądać ideowy i pamięciowy konsensus mieszkańców nowej, wspaniałej Europy.
Tekst pochodzi z książki: „W potrzasku historii i geografii” – Piotr Legutko, Andrzej Nowak
Wydawnictwo: Esprit