Зима нашего недовольства

liberte.pl 6 месяцы назад

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce.

Wszystko zależy od kontekstu, przynajmniej na Harvardzie. Zachęcanie do linczowania czarnych na Południu tylko wtedy jest wykroczeniem, kiedy słowa stają się czynami. Potrzeba dyndających z platanów „strange fruits”, cytując Billie Holiday, żeby uznać słowa zastraszenia i obwiniania Diaspory za akcje innego państwa za podjudzanie hord wielbicieli Jihadu i adwokatów prawa szariatu na terenie Europy do „stawania się czynem”. Ergo, trzeba wtargnąć do kolejnej synagogi i wystrzelać ludzi. Najpierw w Izraelu wybić ostatniego Żyda. A potem zabrać się za Diasporę. W czasach, w których uznaję Tel Aviv za bezpieczniejszy niż Londyn, świat, jak w Elsinorze, chyba „wypadł z orbit”.

Antysemicka mordercza agresja po 7 października nie jest przecież niczym nowym. Przy skupieniu mediów na cierpieniu mieszkańców, kto dzisiaj choćby pamięta niedawne wystrzelanie kongregacji w synagodze w Pittsburgu albo wzięcie za zakładników modlących się w Coleyville w Teksasie? Kto pamięta pozabijane dzieci w żydowskich szkołach w Tuluzie i Monauban? Strzelaninę w synagodze w Halle w Yom Kippur,? Atak na zwiedzających Muzeum Żydowskie w Brukseli? Atak na synagogę w Götteborgu? Koktajle Mołotowa, które poleciały na synagogę w Izmirze? Strzelanie do modlących się w Pesach w synagodze w Poway w Kalifornii? Zamordowanych ludzi w koszernym sklepie w Grenville w New Jersey? Zanożowanie celebrantów Chanuki w Monsey w stanie New York? Morderstwo młodych Żydów na Prenzlauer Berg w Berlinie? Granat eksplodujący w żydowskim sklepie w Sarcelles? Mord żydowskich zakładników przy Porte de Vincennes w Paryżu? Atak na centrum kulturowe w Krudttønden w Danii? Zabójstwo członków Żydowskiego Centrum Kulturalnego w Nicei? Mord partycypantów spotkania w Żydowskim Centrum Kulturalnym w Kansas? Kto pamięta? Proszę zwrócić uwagę, iż ta lista niewspomnianych nigdzie aktów popełnionych przez militarny odszczep przedstawicieli „religii pokoju” (tę mantrę nakazują nam powtarzać brytyjskie media) to tylko plon ostatniej dekady poprzedzającej atak Hamasu na Izrael. Pominięte na tej liście zostały ataki na puste budynki, bezczeszczenie świątyń i cmentarzy, morderstwa pojedynczych osób oraz werbalne i fizyczne ataki na przemieszczających się po miastach Europy mężczyzn w kipach. Na powyższej liście brak też morderczych ekscesów na terenie Bliskiego Wschodu, Ameryki Południowej i Afryki. Pytanie pozostaje jednak to samo: Kto, w kontekście 7 października słyszał o kontynuacji tych antysemickich ataków przez zradykalizowanych „nowych Europejczyków” długo przed wybuchem wojny w październiku 2023 roku? Ja nie: ani w anglo-, ani francuskojęzycznej zachodniej prasie. Ironicznie, brak o tym mowy tak Ha’aretzu, jak i w Jerusalem Post.

Niektórzy czytelnicy mogą pamiętać rolę niezależnej kultury za Żelazną Kurtyną; nie mam tu na myśli kościelnych recytacji poezji czy odśpiewywania w prywatnych mieszkaniach „zakazanych piosenek”. Na myśli mam kontekst, w którym największe dzieła literatury światowej nabierały podwójnego, konspiratorskiego znaczenia: w trzeciej części Dziadów Nowosilcow naturalnie był historycznym, jak i współczesnym odzwierciedleniem rosyjskiego/radzieckiego „namiestnikowstwa” w Polsce. Ilekroć Hamlet, w wielu interpretacjach, wypowiadał słowa „Denmark is a prison”, Dania stawała się Polską, a Klaudiusz sowieckim uzurpatorem i mordercą prawowitego władcy. Fortynbras jawił się jak zachodni wyzwoliciel, który upora się z restauracją państwa polskiego poznaczonego zarówno mordami opozycji (Hamlet), niewinnych ofiar reżimu (Ofelia, Horacy) jak i samych zbrodniarzy (Klaudiusz oraz, świadomie lub nie, Gertruda). Antygona, nie mogąca pochować zwłok Polinejkesa, stawała się matką, żoną, siostrą pomordowanych przez reżim sowiecki „zaginionych” opozycjonistów. Elektra w wersji Giraudoux, Arturo Ui Brechta, Król Ubu Jarry’ego czy Szkarłatna Wyspa Bułhakowa bywały zdejmowane z afisza gdyż budziły „skojarzenia niekorzystne dla aktualnych realiów”. Zbrodnie uzurpatorów, takich jak Makbet czy Ryszard III stawały się zbrodniami władzy, a upadek tych postaci prorokował niewyobrażalny wtedy kres komunizmu. Otwierający Ryszarda III „the winter of our discontent” był tak naprawdę analogią Polski żyjącej pod butem reżimu. „Słońcu Yorku” nigdy nie udało się tej zimy zamienić na „promieniste lato” reżimu.

Unikalną właśnie relację kontekstu i aluzyjności zaobserwowałem niedawno poprzez doświadczenia teatralne w Tel Awiwie. Co ciekawsze, odkryłem tę relację w formie retrospektywnej: przedstawienia te były w repertuarze teatrów długo przed październikiem zeszłego roku. Nie zostały one „przystosowane” do nastroju kraju: powszechnego sensu żałoby, samotności i niezrozumienia na arenie międzynarodowej, ani też wycieńczenia cierpliwości społeczeństwa miotającym się rządem Netanyahu, kryptycznością hamasowskich „informacji” (lub jej całkowitego braku) o losie tych, którzy uwięzieni są jeszcze w podgazańskich tunelach oraz codziennego dodawania imion kolejnych chłopców rezerwistów postrzelonych na terytorium Gazy do listy ofiar wojennych. Może niedefiniowalne misterium teatralne jest w stanie przekierować umysły i emocje publiczności na rejony ich podświadomości? I właśnie nowy, tragiczniejszy kontekst doświadczenia teatralnego nadaje tak samemu tekstowi, jak i jego inscenizacji nowe, tragiczne znaczenie. choćby gdy dana sztuka nominalnie zajmuje się czymś innym niż teraźniejsze wydarzenia, nie zauważyłem w Izraelu, by kontekst świata na zewnątrz audytorium wbijany był w kotlarski sposób w mózg widza postrzeganego w reduktywnie jako nieumiejętnego skojarzenia istniejących postaci z, pożal się Boże, chromymi, sutannowymi, pisowskimi czy świętomaryjnymi „symbolami”, z przypiętymi do policzka mikroportami. Tak, jak ma to miejsce w teatrze w Polsce. Czy naprawdę polscy twórcy teatralni aż tak nisko cenią zdolność skojarzeń umysłów publiczności, iż muszą teatralnie głośno chrząknąć, trzy razy puścić do widza oko i upewnić się, czy na pewno zrozumiał, iż ksiądz jest zły, szczerość wyraża się poprzez nagość, a prezentowanie historycznych sztuk we współczesnych kostiumach oznacza, iż dana sztuka może się dziać tu i teraz, a nie wtedy i tam? Wow! Chrząknięcie, puszczone oko i klapnięcie widza po plecach z zapytaniem: „zrozumiałeś o co w tym chodzi?” No, thank you very much.

Anioły w Ameryce Tony Kushnera w Cameri Theatre w oryginalnie czystej formie nabrały właśnie kolejnej głębi znaczeniowej poprzez popaździernikowy kontekst. Znając duże fragmenty tekstu na pamięć, nagle uderzyło mnie bogactwo znaczeniowe tej sztuki, którą, wydawało się, iż oglądam po raz pierwszy. Przynajmniej dzięki Claudine Gay wiem, iż „wszystko zależy od kontekstu”. W sztuce Kushnera oglądanej w kontekście Izraela po 7 października uderzyło mnie przede wszystkim nieme przyzwolenie obojętnego świata na wymarcie danej mniejszości pozostawionej samej sobie z niezwalczanym wirusem. Wirusem, który dotyczy tej tylko pogardzanej mniejszości, więc po co się nim w ogóle zajmować. Chrząkam do Państwa teraz, puszczam oko i upewniam się, iż zrozumieli Państwo, iż niezwalczanym wirusem jest Jihad, obojętność świata to przykładowo stosunek Narodów Zjednoczonych czy Czerwonego Krzyża wobec pomordowanych 7 października w niewyobrażalnie makabryczny sposób matek, ojców i ich dzieci. Zakładam też, iż rozumiecie Państwo, z czym Żydom kojarzy się palenie dzieci w piecach. Na scenie, ściekający potem i zapluty w swoich machinacjach, Roy Cohn jest jak kombinujący na wszystkie sposoby Bibi: oby tylko wiadomość o jego „chorobie” nie wydostała się na światło dzienne i nie umniejszyła jego roli w manipulowaniu rządem i społeczeństwem. Symbolicznie, w oryginalne Kushnera, relacja centralnych kochanków Priora i Louis’a jest sama w sobie wyrażeniem dylematu „kto tu dotarł pierwszy”, kto jest stąd, a kto jest „napływowy”, kto ma w sobie szlachetność autochtona, a kto zaledwie dwupokoleniową politurę imigranta udającego „prawdziwego Amerykanina”. Chrząkam i zakładam, iż rozumiecie Państwo, co ten dylemat w dzisiejszym kontekście może w Izraelu znaczyć. Prior, jak wskazuje samo imię, jest z rodziny pierwszych z najpierwszych Anglików, którzy dotarli na statku Mayflower do Cape Cod w 1620 roku. Pierwszy, najpierwszy, na ziemi, która najpierw była Kolonią Plymouth, a z czasem stała się Ameryką. Ale przecież przed Kolonią Plymouth ta ziemia istniała i była zamieszkała. Pomijamy to poprzez co? Hipokryzję połączoną z autoiluzją? Z ignorancją? Z mitomanią? I to właśnie Prior jest zarażony AIDS, a jego śmierć jest zapowiedzią rzekomych 700 000 zmarłych w samych tylko Stanach Zjednoczonych nosicieli tego wirusa. Ale kto przejmował się wtedy (czy choćby teraz) śmiercią ofiar AIDS? Mamy tu klasyczne obwinianie ofiary: „Sami się o to prosili”, „Było nie sypiać na lewo i na prawo”, „Bóg ich nareszcie pokarał”. Jak gdyby poligamia, rozseksualizowanie i poczucie nieograniczonej wolności obyczajowej było domeną konkretnej mniejszości seksualnej, a nie częścią ludzkiej natury, bez wglądu na to czy praktykowanej czy też niepraktykowanej. Louis z kolei jest wnukiem emigrantów przybyłych z Europy Wschodniej po serii carskich pogromów. Dziadkowie mówią ze słowiańsko-yiddischowskim akcentem, słuchają się miejscowego rabina i starają się wypełniać tyle mycw, czyli dobrych uczynków z 613 przykazań Tory, ile się da. Louis jest stuprocentowym Amerykaninem, ateistą i adwersarzem rodzinnego balastu shtetlowej przeszłości, który zmusza do podtrzymywania elementów aszkenazyjskiego stylu życia we współczesnej Ameryce. Louis nie jest niby „obcym”, emigrantem, przyjezdnym. Jest i nie jest. Religia, szkoła etyczna i niekwestionowany respekt wobec prawa, w których wyrósł Prior, zrodziły się przecież z czterotysięcznoletniego Judaizmu. Kto więc jest autochtonem? Do kogo należy ta ziemia? Kim są Prior i Louis wobec postaci Belize, potomka przywiezionych do Ameryki przez Brytyjczyków niewolników? Czym w tym relatywnym autochtonizmie jest mormonizm, religia uformowana przez Josepha Smitha po znalezieniu tajemniczych ksiąg w 1830 i pomieszanie chrześcijaństwa z proroczymi myślami pochodzącymi z objawionej Smithowi księgi?

W klimacie, w którym historyczna rzeczywistość Izraela musi faktograficznie tłumaczyć się sama z siebie; w państwie, które racjonalnie wskazuje ku głuchocie świata na VII-wieczne podboje Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki przez islamskich Arabów; w państwie, które sceptycznie podchodzi do islamskiego konceptu świętości Jerozolimy opartego na przedagonalnym nocnym locie Mahometa, pytanie, kto jest autochtonem a kto emigrantem rozpala emocje od skrajnej Lewicy po skrajną Prawicę. Czyja więc religia jest ekwiwalentem neofickiej, znalezionej w 1830 roku Księgi Mormona? Czy cumujący przy Plymouth Rock w 1620 roku angielski statek Mayflower pełen Purytanów jest początkiem państwowości, narzuceniem moralności religijnej pozornie odkrytemu „Nowemu Światu”? Czy też był ucieczką mniejszości przed persekucjami w Europie? I kim są w końcu tytułowe anioły w Ameryce?

Wizualnie, wieloznaczeniowość scenografii Erana Atzmona dodała misternej sztuce Kushnera kolejny wymiar: zstępujący z niebios anioł czasem jawił się jako chrześcijański skrzydlaty nosiciel dobrych wiadomości, a czasem jako starobiblijny Tachanowy „pierwszy refleks żaru Bożego życia”. Żaru, a więc nie śmierci. Pomieszanie ikonografii Chrześcijaństwa i Judaizmu jest przecież kolejnym wymiarem izraelskości, szczególnie w Jerozolimie.

Połączenie śmierci i ratowania jednego życia, jakby było całym światem i przekleństwo przynajmniej trzytysiącletniego świata pragnącego wymordować wszystkich Żydów (jak na razie bezskutecznie) wypełniają psyche wszystkich Izraleczyków. Teraz bardziej bezpośrednio niż kiedykolwiek od czasów Shoah. Tuż za Operą Izraelską znajduje się instalacja z pobliskiego Tel-Avivskiego Muzeum Sztuki: stół szabasowy na 200 miejsc, wokół zawieszone są fotografie zabitych i porwanych. Wyglądają jak rodzinne portrety radosnych i pełnych życia ludzi. Żałoba ta jest żałobą narodu. To nie chodzące w koło przed Casa Rosada w Buenos Aires samotne matki ofiar reżimu. Tutaj schodzi się każdy. I dzieli ten sam los, tak jak ten sam los, z różnymi konsekwencjami, dzielony był przez europejskich Żydów podczas Zagłady. Przy tym szabasowym stole ustawione są również krzesełka dla dzieci. A kogo w UNICEF czy w Czerwonym Krzyżu obchodzą pogwałcone dziewczynki czy noworodki uprowadzone do tuneli przez Hamas? W Izraelu nie masz poczucia, iż ktokolwiek, poza Diasporą, rozumie ten ból, który tak teraz, jak i od niepamiętnych pokoleń wżera się niczym prażący kwas w żydowskie serca.

Dlatego też w Ryszardzie III w niezwykłym Gesher Theatre w Jaffie, z czym innym mogą się dziś kojarzyć podżynane dziecięce gardła synków Edwarda IV? Monologi królowych Elżbiety i Małgorzaty, wymawiane przez upadłe byłe królowe są adekwatnie długą listą barbarzyńsko pomordowanych przez ludzkie zło członków najbliższej rodziny. Z czym innym mogą się one teraz kojarzyć? W ustach starszych aktorek pobrzmiewają te słowa jak niedowierzanie izraelskich babć, którym udało się przeżyć Zagładę, aby wpierw stracić syna w wojnie Yom Kippur, a potem wnuka w Gazie. Kto zrozumie ich ból i ich wiarę w imperatyw istnienia silnego Izraela? Może trzeba spędzić kilka lat w ukryciu pod podłogą? Albo z ogoloną głową, w śmierdzącym kałem i śmiercią pasiaku patrzeć w krematoryjny dym, wraz z którym nikną na szarym niebie twoi najbliżsi i najukochańsi?

Skąd też dziwić się, iż w wieczór walentynkowy Opera Izraelska zaprezentowała Requiem Verdiego? Kalendarzowo nadchodzi już wiosna, ale w sercach wszystkich wokół łopocze dniem i nocą niepogodzenie się z „zimą naszej niełaski”.

Читать всю статью