Traktat waszyngtoński (1922) był pierwszym (złośliwi mówią, iż jedynym), który faktycznie ograniczył morskie zbrojenia. I chociaż I wojna światowa, formalnie zakończono raptem trzy lata wcześniej (traktat wersalski 1919) wykazała niewielką przydatność wielkich okrętów liniowych, na pochylniach czołowych państw świata rozpoczynano budowę nowych jednostek.
I nagle wszystko ustało. Prawie gotowe w wielu wypadkach kadłuby trafiły do stoczni złomowych. Część przerobiono na jednostki pomocnicze floty, jak określano wówczas… lotniskowce. Ale największym efektem zaniechania budownictwa okrętowego na dotychczasową skalę był wielki krach przemysłu hutniczego. Wyspecjalizowane w produkcji pancerzy zakłady, często o ponad 50-letniej tradycji, nagle przestały być potrzebne.
A kiedy w latach 1930-tych zakończyły się „wakacje morskie” i na nowo zaczęto budować okręty nagle okazało się, iż część pancerzy trzeba importować. I tak pierwszy lotniskowiec wyposażony w pancerny pokład startowy (HMS Illustrious) płyty pancerne musiał mieć wyprodukowane w... czechosłowackich zakładach Škody.
Teraz sytuacja wydaje się powtarzać. Otóż w ramach walki z klimatem praktycznie cały ciężki przemysł wyprowadzono z Europy. Przecież po co nam huty, skoro stal możemy sobie sprowadzić?
Zapominamy jednak, iż stal jest potrzebna nie tylko do produkcji samochodów, ale i czołgów. Podobnież dział wszelkiego autoramentu.
Niestety, nie tylko. Oto nie tak dawno Polska postanowiła zakupić większą ilość amunicji kal. 6,1 cala (155mm), bowiem nasze fabryki są w stanie rocznie wyprodukować jej tyle, ile armia ukraińska zużywa w ciągu trzech, czterech dni.
Jak łatwo się domyśleć zakup miał być dokonany w niemieckiej firmie Rheinmetall. I generalnie byłoby fajniasto, ale niemiecki koncern dla ochrony czystości powietrza nad Europą produkuje potrzebne nam pociski w… RPA.
A jak wiadomo następcy Mandeli czują miętę do Putina i razem z Rosją, Brazylią Indiami i Chinami tworzą tzw. BRICS.
Amunicji zatem dla Polski nie budiet’, bo mogłaby zamiast spoczywać w naszych magazynach pojawić się na ukraińsko-rosyjskim froncie.
Paniali ili niet?
Co prawda realizowane są prace nad wybudowaniem nowych fabryk, ale zdolność produkcyjna tychże jest melodią przyszłości.
Poza tym, jak wiadomo, potrzebne są surowce… a te dziwnym trafem dobywane są poza Europą. Na dodatek w krajach, gdzie pod względem znaczenia na pierwsze miejsce wysuwają się… Chiny.
Trwająca już trzy dekady eurolewicowa polityka europejska skazuje nas albo na kuratelę obronną USA, albo też na poddanie się praktycznie bez walki kremlowskiemu satrapie.
Ale USA dla zdecydowanej większości eurolewactwa jest wrogiem numer jeden.
Więc sprytne inaczej brukselskie helmuty i ingi będą chciały wykorzystać Rosję dla wyzwolenia się z dokuczającej im amerykańskiej kurateli.
Nie trzeba najmować wróżki, by wiedzieć, jak to się skończy. Przecież już widzimy, jak wygląda Europa po zaproszeniu inżynierów, lekarzy i architektów mających wedle planu tych samych eurolewaków stanowić skuteczny oręż przeciw Kościołowi i prawicy.
Nie dociera do nich, iż nie będzie żadnej wolności, tym bardziej takiej, jak ją rozumie obecna brukselska jaczejka. Po prostu Waszyngton zastąpi Moskwa. Oczywiście nie tak, jak marzyli sowieci jeszcze 21 czerwca 1941 roku. Żaden nowy Związek Sowiecki nie pojawi się na mapach zamiast Unii Europejskiej. Przynajmniej formalnie, bo kuratela Moskwy będzie faktem.
Zdecydowanie mniej subtelna, za to z jeszcze większą siłą.
Co najwyżej w ramach utrzymania fikcji demokracji pozwolą nam w ramach protestu bazgrać przez kilka dni kredą na asfalcie… Po tygodniu jednak zaczną zamykać za zaśmiecanie miasta.
Ale co tam! Najważniejsze, że prawica nie będzie rządzić...
10.10 2024
fot. facebook