Kiedy Tusk i spółka przejęli stery, obiecali Polakom cuda na kiju. 100 konkretów na 100 dni. Brzmiało pięknie, jak zapowiedź balu sylwestrowego w remizie – miało być hucznie, miało być z pompą, a skończyło się na rozwodnionym kompocie i kiełbasie z grilla. Po roku rządów bilans wygląda mniej więcej tak, jakby ktoś obiecał luksusowy hotel, a dostarczył karimatę i namiot.
Tusk i jego ekipa zadbali o to, żeby Polska zapisała się w historii. 289 miliardów złotych deficytu! Takie liczby robią wrażenie. No ale przecież inwestycje wymagają nakładów. Elektrownia jądrowa, Centralny Port Komunikacyjny i inne strategiczne projekty przecież już niemal powstają na naszych oczach… tyle, iż gdzieś pod Berlinem. Tymczasem, zamiast budować coś, co przetrwa pokolenia, zajmujemy się obsadzaniem kolejnych stołków swoimi ludźmi. To taki nowy sport narodowy – kto szybciej ustawi rodzinę i znajomych w Spółkach Skarbu Państwa.
Z rolnikami też poszło pięknie. Obiecali wspierać, a potem – kiedy ci zaczęli protestować – odpowiedzieli gazem i pałami. Cóż, dialog społeczny w nowym wydaniu. Zamiast pomagać ludziom, którzy mają nas nakarmić, rząd uśmiechnął się do Zielonego Ładu, bo przecież tak łatwiej. Zielony Ład brzmi dumnie, ale w Polsce jest raczej zielono od łez tych, którzy muszą na to wszystko pracować.
A bezpieczeństwo granic? Kiedyś to była świętość, teraz to bardziej taka zabawa w drzwi obrotowe. Na wschodzie migranci pukają coraz głośniej, na zachodzie niemieckie służby podrzucają nam swoich gości. Rząd za to buduje 49 Centrów Integracji Cudzoziemców – niby miło, ale trochę trudno cieszyć się tym gestem, kiedy własne podwórko wygląda jak pobojowisko.
A na koniec wisienka na torcie: Tusk popiera Ursulę von der Leyen na drugą kadencję. Tak, tę samą Ursulę, która wciska nam Zielony Ład, pakt migracyjny i umowę Mercosur. To trochę jakby zaprosić gościa, który już raz rozwalił ci mieszkanie, żeby tym razem zajął się ogrodem. Ale spokojnie, rząd wie, co robi. A my? My mamy tylko płacić rachunki i patrzeć, jak to wszystko powoli tonie.
Pierwszy rok ich rządów to kabaret. Tylko nie taki, na który kupujesz bilet i śmiejesz się do łez. To kabaret, w którym budzisz się rano, patrzysz na rachunki i myślisz: „Boże, co jeszcze?” I tak sobie żyjemy w tym polskim kabarecie. Gdzie każdy ma rację, nikt nie słucha, a historia co chwilę puka do drzwi, pytając: „Serio? Znów to samo?”.