Вось: Почему Головня, ПСЛ и левые не должны поддерживать Тшасковского

news.5v.pl 6 часы назад

Jedno widać już dosyć wyraźnie. Anty-PiS w wydaniu z wyborów 2023 roku przestaje na naszych oczach istnieć. Jest oczywiście wspólny rząd i związana z nim wspólnota interesu, korzyści oraz stanowisk. Trochę jak w małżeństwie połączonym wspólnymi dziećmi, psem i kredytem hipotecznym.

Donald Tusk woli panowanie od rządzenia


Do rozejścia się jeszcze daleko – możliwe nawet, iż nie dojdzie do niego nigdy. Ale to już nie jest to, co kiedyś. Miłości i uskrzydlającego poczucia wspólnej wielkiej misji nie ma tam już zbyt wiele. Teraz zaczyna się czas chłodnej kalkulacji i wzajemnej gry o to, kto kogo.

Winny temu jest w tym wypadku ten silny, czyli Donald Tusk i jego KO. Premier od samego początku istnienia obecnej koalicji zaczął dążyć do marginalizacji swoich partnerów. Prędko jego rządy przestały być de facto koalicyjne – Tusk w ogóle nigdy tak naprawdę nie rządził, preferował raczej „panowanie”. Pozornie zostawiał swoim wicepremierom czy ministrom spoza PO wolną rękę.

Ale gdy tylko coś było nie po jego myśli, to wkraczał w stylu „a co tu się u licha wyprawia?!”. Przeżywali to kolejno ministrowie Hennig-Kloska (sprawa wiatraków), Kosiniak-Kamysz (problemy na granicy) albo Wieczorek (zarzuty mediów o nepotyzm). Pokazując, kto tu rządzi, Tusk nigdy nie stronił od upokarzania partnerów. Można było choćby pomyśleć, iż to było sednem jego wkraczania.

Zobacz również:


Oni – nieudacznicy, debiutanci, dzieci we mgle. On – wiadomo, ich przeciwieństwo. Im bardziej gubili się koalicjanci, tym silniej czuł się Tusk. Stając się panem sytuacji, wiedział, iż ze strony rządu nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo – iż to jego wierna maszynka do robienia ustaw, która ze strachu przed jego gniewem (słynne „Donald się wściekł”) nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji nie po jego myśli.

Szybko stało się jednak jasne, iż to, co dobre dla Tuska, nie oznacza niczego dobrego dla Polski 2050, PSL-u czy Lewicy. Raz, iż bycie w koalicji czyni ich wspólnikami w pełnym grubych i bardzo brzydko pachnących ataków na podstawy polskiej demokracji (bezprawne wstrzymanie finansowania największej partii opozycyjnej, taśmowe zdejmowanie immunitetów, zygzaki z uznawaniem/nieuznawaniem orzeczeń organów sądowych w zależności od sytuacji).

A po drugie – i może choćby ważniejsze – ta koalicja zaczęła dość prędko polegać na faktycznym pożeraniu przystawek. To znaczy na wygaszaniu poparcia dla TD oraz Lewicy (patrzcie na ich sondażowe zjazdy) i przygotowaniu do inkorporacji ich do jakiejś nowej wersji Koalicji Obywatelskiej. Skrypty i przypadki wchłonięcia Zielonych, Nowoczesnej albo Koalicji Polskiej są wszak doskonale znane.

Zobacz również:


Wyborcy koalicjantów utrą nosa kandydatowi Tuska?


Przez wiele miesięcy Hołownia, Kosiniak-Kamysz oraz Czarzasty patrzyli na to, co się dzieje z dziecięcą bezradnością. Absolutnie nie mając pomysłu, jak zmienić tę sytuację. A może jeszcze trochę licząc, iż Donald nie odetnie im tak do końca życiodajnego tlenu. Kampania prezydencka rozwiała już chyba jednak wszelkie wątpliwości.

Szymon Hołownia na własnej skórze doświadczył, jak bardzo „odzyskane” media publiczne zaprzężone w kampanię tylko i wyłącznie kandydata KO. Lewica poczuła z kolei – przy okazji głosowania nad obniżeniem składki zdrowotnej – iż jej umiejętności wetowania czegokolwiek są zerowe. Pozostało im tylko wstydliwe podkulenie ogona.

Ostatnio dojrzewa jednak coś w rodzaju refleksji. Nie wiadomo, czy ostatecznie wykwitnie. Ale na pewno tam jest. Oto „przystawki” zaczęły się orientować, iż jeżeli nie zrobią nic, to zostaną w perspektywie tej kadencji parlamentarnej ostatecznie spałaszowane, strawione. A potem – sami wiecie co. I dalej – mam wrażenie, iż koalicjanci z Trzeciej Drogi oraz Lewicy zaczynają rozumieć, iż niekoniecznie musi być dla nich korzystnym, by majowo-czerwcowe wybory prezydenckie wygrał kandydat KO Rafał Trzaskowski.

Zwycięstwo Trzaskowskiego oznacza bowiem, iż w ręku obozu Tuska znajdzie się pełnia władzy w kraju. A to z kolei znaczy, iż system domknie się jeszcze bardziej i Tusk z głosem swoich koalicjantów będzie się musiał liczyć jeszcze mniej. jeżeli w ogóle.

Wybory prezydenckie, czyli okazja do utarcia nosa


Może dla niektórych zabrzmieć to w pierwszej chwili jak paradoks. Ale paradoksem nie jest wcale. Oto bowiem dawny obóz antyPiS-u z roku 2023 nie ma już wspólnego interesu w odsunięciu PiS-u od władzy. PiS od władzy został odsunięty i dziś znajduje się w głębokiej opozycji.

Zobacz również:


W tej chwili zagrożeniem dla wszystkich, którzy niekoniecznie podzielają w 100 procentach tuskową wizję Polski uśmiechniętej, jest raczej wszechmoc KO. Taka wszechmoc – co oczywiste – najbardziej przeraża i mierzi sympatyków opozycji. Ale i dla stale marginalizowanych przystawek nie jest to sytuacja optymalna.

Wątpię, by skończyło się tym, by po pierwszej turze wyborów prezydenckich przepływy od opozycyjnych kandydatów Szymona Hołowni, Magdaleny Biejat czy Adriana Zandberga do Karola Nawrockiego były znaczące. To raczej – ze względu na specyficzny rodzaj „kulturowego obrzydzenia” – nie będzie możliwe.

Możliwe jest jednak jak najbardziej to, by odmawiając poparcia dla Rafała Trzaskowskiego 1 czerwca, utarli nosa kandydatowi Tuska. A przy okazji i samemu premierowi.

A ponieważ wszystko wskazuje na to, iż druga tura tych wyborów będzie wyjątkowo wyrównanym wyścigiem, to w takiej sytuacji każdy głos będzie na wagę ostatecznego zwycięstwa jednego z kandydatów.

Rafał Woś

Zobacz również:



Czarzasty w „Graffiti” o obniżeniu składki zdrowotnej: To jest zła ustawaPolsat NewsPolsat News


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas

Dołącz do nas
Читать всю статью