Болеслав Рох служил в партизанском отряде «Казак» в деревне Ксенжостаны Замосского края

niepoprawni.pl 2 месяцы назад

Mój tato Wacław Szymanek miał kontakty z policją polską w służbie Niemców we Włodzimierzu Wołyńskim. Ponieważ w mieście był głód, mój tata i inni Polacy często wyjeżdżali pod osłoną wojska niemieckiego w teren, aby zdobyć potrzebne do przeżycia pożywienie. Pamiętam, iż takich wypraw było dużo. Jednego razu w początkach września 1943 r. ja i mój tato Wacław też pojechaliśmy, bowiem Niemcy szukali kogoś z okolic Kohylna, jako przewodnika. Gdy przyjechaliśmy dużą kolumną samochodów do małej kolonii Barbarówki, ludzie rozeszli się po domach, ogrodach i polach. Ja i mój starszy o kilka lat brat Tadeusz też zaczęliśmy kopać ziemniaki na polu. W pewnym momencie ktoś zaczął strzelać z Kohylna, prawdopodobnie z wieży drewnianej cerkwi, która stała w środku tej starej i dużej wsi ukraińskiej. Mało brakowało a zostałbym ranny, gdy kula odbiła się od metalowej poręczy wozu i upadła tuż przy mnie jeszcze sycząc i dymiąc. Skryłem się razem z Tadkiem pod drewnianym wozem.

Kolonia Barbarówka liczyła około 20 do 30 drewnianych domów, była też szkoła podstawowa, zamieszkana była przez byłych polskich osadników wojskowych. Zimą 1940 r. Sowieci wywieźli ich na Syberię, o czym już wcześniej pisałem. Opuszczone domy gwałtownie zostały jednak zajęte przez rodziny, które nie miały dotychczas gdzie zamieszkać. Byli to przybysze z różnych stron. Na Barbarówce mieszkał też nasz kuzyn Jan Roch, który ożenił się z wdową po jednym z tych osadników o nazwisku Bieliniak. Przypominam sobie, jak przychodził w czasie wojny do naszego domu i rozmawiał z rodzicami. Opowiadał mojej mamie, iż pracuje w Getcie Żydowskim we Włodzimierzu Wołyńskim, pracuje jako stróż, pilnując rzeczy po Żydach. Pokazywał przy tym pieniądze, które otrzymywał od Żydów. Dziś trudno mi go osądzać, a tym bardziej jego działalność jako magazyniera w służbie Niemców oraz charakter jego pracy. Jest mi natomiast wiadomo, iż także on został zamordowany na Barbarówce podczas pogromu w lipcu 1943 r., ale dokładnej daty nie znam.

Teraz kolonia Barbarówka była opuszczona, domy stały puste, ani jednej żywej duszy. Nie wiem jak wyglądały domy w środku, bowiem do środka z bratem nie wchodziliśmy, tam poszli inni. Słyszałem jednak od innych ludzi, iż tu mało Polaków Ukraińcy pobili. Tymczasem Niemcy po pierwszych strzałach z Kohylna pojechali kolumną samochodową, wojskowymi „Vilisami” do wioski przez Zastawie u Rochów. Z nimi pojechał też nasz tata Wacław. Gdy byli w drodze, kilku uzbrojonych Ukraińców pośpiesznie opuściło swoją placówkę na Zastawiu i zaczęło polami uciekać, aby dalej od drogi. Niemcy zaraz pytali ojca, kto to jest? Wtedy on rzekł: „Bandit!”, na te słowa Niemcy otworzyli silny ogień z karabinów i położyli trupem wszystkich uciekających.

Tak ustrzelili na Zastawiu trzech i przy wiosce kolejnych trzech. Po dojechaniu do obrzeży Kohylna, Niemcy nie wjechali jednak do wioski, tylko pozbierali karabiny po zabitych i nawrócili z powrotem do Barbarówki. Gdy już wracali, wtedy zobaczyli mężczyznę klęczącego przy drodze i chcieli go zastrzelić myśląc, iż to jeden z bandytów. Wtedy tato Wacław wstawił się za nim mówiąc, iż to Polak, iż trzeba mu udzielić pomocy. Słowa ojca poskutkowały. Niemcy go ostrożnie ominęli i pojechali dalej. Gdy go jednak mijali, ojciec dał mu znać, aby za nimi biegł. Gdy przejeżdżali przez Zastawie i skręcali właśnie na Barbarówkę, zobaczyli kobietę z dwójką dzieci na rękach. Ona również klęczała i miała przy sobie obraz Matki Bożej. Niemcy i tym razem wcale się nie zatrzymywali, tylko ojciec zdążył jej krzyknąć, aby za nimi szła. Zaraz po przyjechaniu na Barbarówkę, Niemcy zarządzili powrót do miasta.

Po pewnym czasie ojciec spotkał na posterunku policji polskiej owego mężczyznę, któremu w Kohylnie życie ocalił. Nazywał się chyba Krawiec, kiedy poprosił ojca o pomoc, o bezpieczne przenocowanie, tato zaprosił go do naszego tymczasowego, pierwszego miejsca zatrzymania, w szopie kolejowej. Gdy trochę odpoczął, zaczął nam wszystkim opowiadać, co przeżył. Kawiec był Polakiem, mieszkał gdzieś dalej na wschód, dziś już niestety nie pamiętam miejscowości z której pochodził. Z tego co się jednak zorientowałem, już tydzień czasu był w drodze do Włodzimierza Wołyńskiego. Opowiadał, iż miał żonę i dwoje dzieci, mieszkali w polskiej wiosce, gdzie był szewcem. Ukraińscy partyzanci zlecili mu podczas wojny robienie dla siebie nowych butów, dla ukraińskich oficerów. Dużo miał z tym pracy, więc był potrzebny i kiedy wszyscy Polacy dookoła zostali już pomordowani, tylko jego rodzinę Ukraińcy jak na razie oszczędzili. Zresztą wcale przed nim tego nie ukrywali, mówili wprost: „Ty jesteś niewinny, tamci których pobiliśmy byli winni, bo mieli broń i byli powiązani z partyzantami, dlatego musieli zginąć. Ty będziesz żył, Będziesz pracował i będziesz nam buty robił.”.

Po kilku dniach, znowu przyszli, aby odebrać tę partię butów, którą już zrobił. Jednocześnie nakazali mu, aby zabił swoją żonę, która była Polką ponieważ znaleźli nagle jej jakąś winę. Namawiali go przy tym gorąco, aby przystał do nich, aby stał się jednym z nich. Krawiec okazał się człowiekiem i nie chciał zabić swojej żony, upierał się, iż nie może tego zrobić. Wtedy oni sami zamordowali w domu na jego oczach jego małżonkę i jego dzieci, wszystkich porąbali siekierami. Następnie kazali mu w ich obecności posprzątać ciała i zmyć z podłogi kałużę krwi. Po wykonaniu polecenia pogrzebał ciała. Potem znowu zaczął robić buty swoim oprawcom, cały czas planując ucieczkę. Nie miał już prawie żadnych wątpliwości, iż gdy tylko wykona swoją pracę załatwią też jego.

Na dzień przed zapowiedzianą wizytą, mimo iż był pilnowany zdołał zbiec z domu. Idąc następnie już tydzień na Włodzimierz Wołyński, zabłądził i trafił na Ukraińców w Kohylnie, którzy wzięli go pod straż i trzymali na posterunku. adekwatnie spodziewał się już najgorszego i właśnie wtedy nadjechali ciężarówkami Niemcy z moim ojcem. Ukraińcy spłoszeni, rzucili się do ucieczki, a on uwolniony wyszedł na spotkanie wracającej kolumny niemieckiej z Kohylna. Krawiec około trzech miesięcy mieszkał z nami, a potem gdzieś odszedł i od tej pory nie wiem, co się z nim później stało.

We Włodzimierzu w domu Łoniuka mieszkaliśmy do marca 1944 r., gdy front przybliżył się do miasta nasz dobrodziej zaczął namawiać nas, abyśmy wyjechali do Polski centralnej. Dał nam też wagon towarowy, którym zajechaliśmy aż do Dęblina nad Wisłą. Podróż miała jednak swoje bardzo dramatyczne chwile, kiedy przejeżdzżliśmy przez Lublin. Niemcy skierowali nasz wagon na Majdanek, gdzie jak wiadomo był jeden z najstraszniejszych obozów śmierci II wojny światowej. Ponieważ jednak nasz tata Wacław znał język niemiecki, zdołał porozumieć się z Niemcami, którzy puścili nas w dalszą drogę do Dęblina, gdzie mieszkała bliska rodzina taty.

Na wygnaniu

Jan Belina był rodzonym bratem mojej babci Anieli, właśnie u niego zatrzymaliśmy się prawie do końca wojny. Zaraz po naszym przybyciu Niemcy zabrali tatę i brata Tadeusza do niebezpiecznej pracy w prochowni, nie płacąc za to ani grosza. Pamiętam, iż na dzień przed nalotem na Dęblin, Niemcy wygnali wszystkich ludzi z miasta. Naszego tatę natomiast zabrali ze sobą za Wisłę, jako furmana, przewoził im różne ich tabory. Tymczasem w nocy Sowieci zrównali z ziemią miasto Dęblin, szczególnie mocno bombardując samo lotnisko. Na szczęście dla nas byliśmy już w jednej z wiosek pod Dęblinem.

Podczas bombardowania nasz tato mimo wielkiego niebezpieczeństwa, zdołał jeszcze przejechać przez most na Wiśle i wrócił na prawy brzeg. W samą porę bowiem front zatrzymał się właśnie na rzece. Ojciec z łąk obserwował jak wszystko do okoła magluje się od sowieckich bomb, potem zaczął nas szukać w okolicy. Odnalazł nas dopiero trzy tygodnie później pod Dęblinem, niedaleko prochowni, zatrzymaliśmy się w pierwszej wsi na wschód od Dęblina. Gdy tato nas odnalazł rozpoczęliśmy wspólne poszukiwania konia, którego tato zostawił na łąkach koło Dęblina i szczęśliwie znaleźliśmy na forcie. Musieliśmy jednak przedstawić świadków, iż koń rzeczywiście należał wcześniej do nas. Tymczasem w mieście byli już Sowieci. Po odnalezieniu naszego konia załadowaliśmy naszą rodzinę na wóz i wyruszyliśmy na południowy wschód, zamierzaliśmy w tym momencie powrócić za rzekę Bug do naszej rodzinnej wsi do Kohylna.

Do Zamościa jechaliśmy trzy dni, po drodze wstąpiliśmy na Majdanek i po raz pierwszy w życiu widziałem coś podobnego, obóz i to co po nim pozostało. Najbardziej utkwiła mi w pamięci duża góra butów. W Zamościu zatrzymaliśmy się na krótko, zaraz na początku tato spotkał swojego kolegę z Wołynia, chyba Zygmunta Zawadzkiego, który pochodził z Włodzimierza Wołyżskiego. Tato zwierzył mu się, iż zamierza wyjechać za Bug, wtedy on odradzał mu ten pomysł bowiem granica na rzece została na dobre zamknięta. Jako dobry przyjaciel proponował nam, abyśmy na razie zatrzymali się u niego w domu. Tato nie chciał jednak zostać w mieście i pilnie poszukiwał swojego szwagra Aleksandra Roch, o którym dowiedział się, iż pracuje w folwarku w Zawadzie, niedaleko Zamościa.

Wyruszyliśmy więc do Zawady i tam rzeczywiście odnaleźliśmy Oleśka Roch, który mieszkał u rodziny swojej żony Agnieszki z domu Cichosz we wsi Niedzieliska. Bardzo się ucieszył, gdy nas zobaczył i pomógł jak umiał, zamieszkaliśmy na razie we wsi Niedzieliska na poddaszu, warunki były jednak bardzo trudne. Tak mieszkaliśmy przez czerwiec 1944 r., a na jesień przenieśliśmy się do niedalekiej wsi Wielącza i tam zamieszkaliśmy u państwa Parczałów.

W oddziałe partyzanckim “Kozaka” we wsi Księżostany

Rozpoczęła się trudna walka o przeżycie, tym razem z głodem. Tato pracował przy remontach domów, a brat Tadeusz robił w tym czasie koniem w polu. Ja w tym czasie udałem się do wsi Księżostany w gminie Komarów i tam zatrzymałem się u mojego stryja Michała Rocha. Po kilku dniach przenieśliśmy się do miejscowości Krzywystok i tam mieszkaliśmy przez kilka miesięcy, aż do zimy. Właśnie tam odwiedził nas mój stryj Bolesław Roch, który w tym czasie wciąż jeszcze służył w oddziałe partyzanckim “Kozaka”, który stacjonował we wsi Księżostany. Pamiętam bardzo dobrze, iż stryjek Bolek przychodził do nas uzbrojony w broń krótką, o ile dobrze pamietam to był pistolet “VIS”.

Jestem tego pewien bowiem sam mi o tym powiedział, poza tym miał jeszcze ukryty karabin 10-strzałowy, chyba był niemiecki. Nie nosił jednak broni na wierzchu, gdyż już ścigało ich NKWD. Partyzanci z jego oddziału nocą spali w stodołach i oborach wiejskich, jeszcze wtedy było ich około 30-stu. Stan ich oddziału także znam od stryjka Bolesława, z tego co zrozumiałem to była jedna kompania, a druga zakwaterowana była w drugiej wiosce.

Ponieważ Sowieci wiedzieli o obecności partyzantów w terenie, co jakich czas robili w tym terenie rozpoznanie. Pewnego razu przyjechali do wsi Krzywystok samochodem, było ich czterech, wstąpili do mieszkania gdzie mieszkał tymczasowo Michał Roch i ja, dlatego mogłem sie spokojnie przysłuchiwać tej rozmowie. Gdy na początki stryj zaproponował po kielichu samogony, goście chętnie się zgodzili i rozpoczęła się popijawa. Jak na Sowietów przystało zakrapiali ostro, a jak sobie popili chętnie wyjawili cel swojej dzisiejszej wizyty, powiedzieli: “Szukamy w okolicy partyzantów!”. Po libacji wyszli na dwór i w biały dzień zaczęli sztrzelać w niebo i po stodołach, aż tynk leciał na ziemię. Gdy po pewnym czasie ktoś po nich przyjechał, wsiedli na samochód i odjechali, mówiąc przy tym naiwnie: “Jak by się pojawili partyzanci, dajcie nam znać!”.

Pewnego razu stryjek Bolesław pojechał do miasta Zamościa, a tam milicja utworzona przez komunistów urządziła łapankę, ponieważ nie miał przy sobie żadnych dokumentów, został zatrzymany do rozpoznania. Tymczasowo wsadzili go do więzienia przy ulicy Okrzei, skąd udało mu się jednak wydostać. Od tej pory jednak starał się nie pokazywać zbyt wiele bowiem podał o sobie fałszywe informacje.

Z Krzywystoku wyjechałem gdzieś około grudnia 1944 r. do wsi Siedliska k. Zamościa, gdzie mieszkało wielu Ukraińców, a którzy teraz opuszczali swoje gospodarstwa i wyjeżdzali w ramach wymiany ludności za graniczną rzekę Bug. Opuszczone domy i zabudowania gospodarcze specjalna komisja państwowa przydzielała takim Zabużniakom, jak nasza rodzina. Ziemię, która w okolicy leżała odłogiem, każdy zajmował gdzie chciał, co kto zajał stawało się jego. Największym problemem w tym czasie były jednak narzędzia do pracy na roli, po prostu nie było czym robić w polu. We wsi Siedliska osiadło ostatecznie trzech braci: Aleksander Roch z rodziną. Michał Roch z rodziną i Bolesław Roch, który był jeszcze kawalerem i tymczasowo zamieszkał z Michałem w domu, niedaleko dzisiejszego wiaduktu kolejowego oraz ich dwie rodzone siostry: Michalina Szymanek, moja mama i nasza rodzina oraz Anastazja Roch, która wyszła za mąż za Władysława Garbatego. Rodzina Władka pochodzi także z Wołynia ze wsi Smolarania, gm. Werba w powiecie Włodzimierz Wołyński.

Bolesław Roch działał czynnie w partyzantce do jesieni 1944 r., a potem osiadł tak jak my we wsi Siedliska pod Zamościem. Jest mi jednak wiadome, iż przez całe następne lata utrzymywał stałe kontakty ze swoimi kolegami z oddziału, co najmniej do 1952-3 roku, później zresztą też. Pamiętam dla przykładu, iż wielu jego kolegów przyjeżdzało do niego do domu i wtedy mieli okazję powspominać niejedną przygodę z dawnych lat. Niedługo później się ożenił z Wacławą Albingier, której rodzina także pochodzi z Wołynia. Jako młode małżeństwo otrzymali małą działkę w naszej wsi i tam zamieszkali budując swój dom pod numerem 88 i zakładając liczną rodzinę. Powyżej spisane świadectwo zostało mi przeczytane po przepisaniu i prawdziwość zawartych w nim teści potwierdzam własnoręcznym podpisem. Roman Szymanek [fragment wspomnień Romana Szymanek ze wsi Kohylno na Wołyniu, relację wysłuchał, spisał, i opracował 29 września 2003 r. w Zamościu S. T. Roch]

Читать всю статью