Klimat entuzjazmu i optymizmu, związany z „powrotem” Polski na salony europejskie dla wielu polityków sprowadza się do odzyskania szans na udział w podziale finansowego unijnego „tortu”.
Na dalszy plan schodzi problem kryzysu Unii Europejskiej jako struktury wymyślonej przez jej „ojców założycieli”, najpierw w formie wspólnot gospodarczych, a następnie integracji politycznej. Na naszych oczach kończy się związek państw narodowych, konkurujących ze sobą na zespolonym, kontynentalnym rynku.
Ustępujący rząd Zjednoczonej Prawicy w histerycznym stylu do końca reagował na debatę unijną o reformie traktatowej. Tymczasem tu nie o emocjonalną i afektywną reakcję chodzi. Procesy normatywnych i instytucjonalnych zmian są nieuchronne, choćby w kontekście poszerzania Unii Europejskiej o kolejne, niekoniecznie przygotowane do akcesji państwa. Dlatego ogólnonarodowa debata o przyszłości unijnej jest nieunikniona. Każdy rząd prędzej czy później będzie musiał odnieść się zarówno do aspiracji liberalnych federalistów, marzących o superpaństwie zdominowanym przez najsilniejsze potęgi, jak i do szans na utrzymanie specyfiki narodowych „ojczyzn”, które w zglobalizowanym świecie nie są w stanie utrzymać swojej suwerenności i autonomii decyzyjnej.
Nawet najbardziej euroentuzjastyczni obserwatorzy muszą przyznać, iż Unia Europejska znalazła się w potrzasku
Wbrew swoim założeniom ideowo-programowym stała się w dużej mierze ze względu na zależność od atlantyckiego patrona, zaangażowanym po jednej stronie graczem geopolitycznym. Zamiast doskonalenia różnych pokojowych formatów „strategicznych partnerstw”, w tym z Rosją, postawiła na krucjatę ideologiczną i rywalizację „w starym mocarstwowym stylu”. Porzucenie pacyfistycznej natury na rzecz „współpracy obronnej” otwiera drogę do podobnej transformacji, jak stało się to z Sojuszem Północnoatlantyckim (od odstraszania do aktywnego wypierania).
Czym bowiem jest polityka unijna wobec Ukrainy, jeżeli nie bezwzględną walką o nowy podział polityczny, gospodarczy i cywilizacyjny Europy? Jest walką w imię ponadnarodowej demokracji europejskiej, jednolitego reżimu organizacji życia społecznego oraz gospodarczego oddania w niewolę kapitalizmu korporacyjnego.
To jest zapaść
Nad tymi celami przechodzi się do porządku. Kto ma wątpliwości co do słuszności tych wyborów, nie zasługuje na miano prawdziwego Europejczyka. Jak można jednak opowiadać się za „ponadnarodową demokracją europejską”, jeżeli demokracje „narodowe” choćby w państwach „starej” Europy stały się dysfunkcjonalne? Nie radzą sobie z istniejącymi kryzysami, ani nie tworzą stabilnych perspektyw rozwojowych. Podobnie promowanie zuniformizowanych wzorów życia społecznego wywołuje opór, a choćby bunt w różnych częściach samej Unii, a tym bardziej poza nią. Wreszcie ekspansja korporacyjnego kapitalizmu wywołuje nie tylko obsesje na tle własnego bezpieczeństwa, ale zmusza państwa Zachodu do budowania barier, izolowania się, czy stosowania polityki sankcji.
Unia Europejska nawiązuje wprawdzie do kulturowej pamięci kontynentu jako całości czy jedności (choćby ze względu na chrześcijański rodowód), ale faktycznie jest organizmem głęboko podzielonym. Podstawowy podział odnosi się do dualizmu „starej Europy” (założycieli Wspólnot) i do „późnoprzychodzących” – państw z Europy Wschodniej. Różnice między nimi sięgają wzorów ustrojowych, poziomu dobrobytu, kultury politycznej, mentalności, etosów i imponderabiliów. Przywołują resentymenty, stereotypy i wzajemne uprzedzenia. Okazuje się, iż tkwią one tak głęboko w świadomości ludzkiej, iż nie sposób ich wykorzenić w ciągu kilku pokoleń.
Inny podział ma rodowód ideologiczny i aksjologiczny – mamy do czynienia ze ścieraniem się dwu nurtów: postępowego (reformatorskiego, tolerancyjnego, prospektywnego) i zachowawczego (populistycznego, nacjonalistycznego, ksenofobicznego). Spór nie toczy się między narodami, ale między wrogimi sobie pod względem ideowo-światopoglądowym obozami. Okazuje się na przykład, iż przywiązanie do religii jako wartości kulturowej, a choćby narodowej, jak w przypadku Polski i Polaków, może być tak silne, iż staje się czynnikiem różnicującym, a nie scalającym z resztą coraz bardziej zlaicyzowanej Europy. Mimo tego, iż niemal wszyscy obłudnie powołują się na jakieś enigmatyczne wartości chrześcijańskie.
Unia Europejska jest też zróżnicowana pod względem geopolitycznym na Północ i Południe, na Wschód i Zachód. Jest podzielona na tle stosunku do hegemonii amerykańskiej, a także w kontekście relacji z Rosją. Jej atlantyckie afiliacje powodują, iż staje się bezwolnym narzędziem Stanów Zjednoczonych w globalnej rywalizacji Zachodu z Chinami i Rosją. Społeczeństwa Unii zostały poddane presji strachu przed zagrożeniem wojennym, co pociąga za sobą militaryzację gospodarki oraz przyzwolenie na rozmaite formy inwigilacji. Rządzący nie szukają rozwiązań pokojowych, ale całą winą za wybuch konfliktów obarczają geopolitycznych oponentów.
Przyspieszenie technologiczne naszej epoki, wyrażające się w dynamicznym rozwoju i użyciu sztucznej inteligencji, pociąga za sobą głębokie zmiany społeczne, których skutków do końca nie rozumiemy, albo nie chcemy zrozumieć. Dotyczą one z jednej strony przeobrażeń świadomości społecznej w kierunku kosmopolitycznym i postnarodowym, a z drugiej – wyodrębniania nowych tożsamości, obrony wyjątkowości, lokalności i regionalności. Dyfuzja wartości sprzyja niewątpliwie uniformizacji wzorów zachowań, ale nie należy też lekceważyć zjawiska odwrotnego, czyli ich dyferencjacji.
Jedne społeczności nie mają trudności z afirmacją „paneuropeizmu i poprawności politycznej”, na przykład z ogłupiającą modą na „feminatywizację” języka. Inne robią wszystko, aby bronić państwa narodowego i jego przyszłości, poprzez akomodację i racjonalizację jego funkcji. Wydaje się, iż przykład Węgier jest niezwykle pouczający właśnie z tego powodu. Viktor Orbán doskonale bowiem zdaje sobie sprawę z tego, iż małe państwa i narody więcej zyskają, nie dając się wchłonąć amorficznym strukturom wspólnotowym, w których zgodnie z zasadą superordynacji, najwięcej do powiedzenia mają najsilniejsi i najwięksi.
Superpaństwo bez narodów
Zachodowi bardzo zależy na tym, aby ze względu na jego supremację cywilizacyjną, państwa narodowe roztopiły się we wspólnocie politycznej i gospodarczej. Nie brak pomysłów na zbudowanie „Europy bez granic”, w której zamiast narodów wyłoni się „europejskie społeczeństwo obywatelskie”. Byliby to wszyscy obywatele europejscy, dla których najważniejszym punktem odniesienia są regiony i miasta, w istocie „małe ojczyzny”, spełniające role „komórek” składających się na eklektyczną całość.
Trudno tutaj uniknąć skojarzenia z rozdrobnieniem jednostek geopolitycznych okresu średniowiecza. A może właśnie o to chodzi, aby rozproszone, zdecentralizowane ośrodki polityczno-administracyjne poddać nowej imperializacji, demontując dotychczasowy porządek terytorialny, narodowy i religijny oraz tworząc nowe wymiary zależności. W Polsce mało kto poddaje ten scenariusz poważnej analizie. Wielu ludzi nie obchodzą problemy integracji europejskiej, jako zjawiska zbyt abstrakcyjnego i trudnego do zrozumienia. Polacy w swojej masie nie są skłonni bronić się przed politycznym ubezwłasnowolnieniem. Dostrzegając pewne korzyści ze stopniowego bogacenia się i swobodnego przemieszczania się w ramach Unii Europejskiej, wielu obywatelom obojętny jest los państwa narodowego i scenariusze związane z przynależnością do nowego imperium.
Występuje jedynie antyniemiecka histeria, poprzez którą prawicowi i populistyczni politycy straszą, iż narodowa potęga Niemiec prędzej czy później przekształci się w tendencje hegemoniczne. Niemcy z natury bowiem mają poczucie wyższości i przewagi nad innymi, a przynajmniej tak są postrzegani, choćby gdy sami nie zdają sobie z tego sprawy. Należałoby zatem nie tyle upominać się o „więcej Niemiec” w Europie, ile wspólnie zdefiniować na forum unijnym funkcje systemu hegemonialnego wobec słabszych uczestników projektu integracyjnego. Udawanie, iż nie ma konfliktu między niemiecką Realpolitik a partykularnymi interesami wielu państw członkowskich może doprowadzić nie tylko do frustracji i rozczarowań, ale i wzrostu tendencji odśrodkowych w Unii.
Istnieje jakieś bezrefleksyjne przyzwolenie na to, aby Europa wkroczyła na drogę „ponadnarodowej demokracji europejskiej”, która ma być rozwiązaniem problemów kryzysogennych. Czy jednak jest to naprawdę panaceum na zjawiska różnic kulturowych, religijnych czy ekonomicznych? W jaki sposób owa europejska ponadnarodowa demokracja poradzi sobie z asymilacją i integracją milionów migrantów, a także ze zjawiskami odradzających się nacjonalizmów i populizmów, które nie są bynajmniej charakterystyczne wyłącznie dla Polski Jarosława Kaczyńskiego czy Węgier Viktora Orbána. Przecież Marine Le Pen czy Geert Wilders zdobywają coraz większe poparcie w krajach „starej” Europy!
Oligarchiczne kasty polityków nie mają recepty na zahamowanie procesów rosnącego rozwarstwienia społecznego i zubożenia, polaryzacji między bogatymi i biednymi, kontroli zmian demograficznych, zapobieżenie drastycznemu obniżaniu poziomu edukacji, narastaniu terroryzmu i przestępczości oraz odradzaniu fundamentalizmów religijnych. Tendencje populistyczne i nacjonalistyczne są formą obrony niezadowolonych obywateli i ruchów społecznych z powodu niesprawiedliwej dystrybucji dóbr, ale i narzucania wzorców kulturowych, obcych własnemu dziedzictwu.
Utopia ante portas
Społeczeństwa państw Unii Europejskiej są karmione utopijnymi koncepcjami wdrożenia politycznej równości wszystkich obywateli Europy, bez uwzględnienia głębokich podziałów na tle ekonomicznym i kulturowym. Równość obywatelska przybiera jedynie charakter formalnej równości wobec prawa. Skorzystanie z praw wyborczych w skali europejskiej też sprowadza się do uprawnień formalnych pojedynczych obywateli. W myśl utopijnych założeń zapomina się, iż równość polityczna nie eliminuje ani podziałów klasowych, ani narodowych. Nie gwarantuje też prawdziwej wolności.
Oligarchizacja we współczesnym kapitalizmie zaszła tak daleko, iż żadne reformy Unii Europejskiej nie zmienią tego stanu rzeczy
Ponadnarodowa demokracja europejska byłaby jedynie kolejną maską dla drapieżnego neoliberalnego kapitalizmu, w którym o losach mas obywatelskich decydują nieliczni.
Unia Europejska przestaje być ugrupowaniem państw, które miało bronić pokoju europejskiego. Zaangażowanie Niemiec w konflikt bałkański na początku lat 1990. było pierwszą oznaką tego, iż nie wypracowano kolektywnej polityki zagranicznej i obronnej. Raczej podporządkowano ją wojowniczej strategii NATO. Z tego powodu mamy dziś do czynienia nie tylko z masowym przestawianiem środków budżetowych na cele militarne, ale także z aktywnym wspieraniem jednej ze stron wojujących. Wojna na Ukrainie pokazuje, iż Unia Europejska, tak chętnie postrzegająca siebie jako siła pokojowa, jest współuczestnikiem i współwinowajcą jednej z największej tragedii wojennych Europy. Zamiast wykorzystać swój potencjał dyplomatyczny w celu poszukiwania rozwiązań pokojowych, rozbudowa armii i intensyfikacja zbrojeń stają się środkami nachalnej militaryzacji stosunków międzynarodowych.
Co ciekawe, stosunek do wojny na Ukrainie nie ma żadnego związku z podziałem na lewicę i prawicę w państwach członkowskich UE, z ich krytycznym stosunkiem do autorytaryzmu, kultywowania haniebnych ideologii rasistowskich czy nazistowskich. Bezwarunkowe poparcie dla Ukrainy nie uwzględnia „mitycznych” wartości europejskich w ocenie tego państwa. Nie spełnia ono przecież żadnych kryteriów, warunkujących akcesję, o których głośno mówi węgierski premier. Wybiórcze podejście, oparte z jednej strony na ślepocie poznawczej, a z drugiej na wrogości wobec Rosji powoduje, iż Unia Europejska otwierając się na Ukrainę, pogrąża moralnie samą siebie. Akceptacja Ukrainy niespełniającej warunków unijnych prowadzi nie tylko do wytworzenia nowych linii podziałów w ramach ugrupowania, ale oznacza głęboką zmianę aksjologiczną. Wiedzie do promowania liberalizmu gospodarczego w jego najgorszym oligarchicznym wydaniu, przy relatywizowaniu, a choćby odrzucaniu liberalizmu wartości.
Ukrainie należy pomagać w odzyskaniu wewnątrzsterowności i zbudowaniu nowej tożsamości, ale nie za wszelką cenę. Racje dzisiejszej Ukrainy nie pokrywają się przecież – wbrew propagandzie stron – z interesami wszystkich państw unijnych. Póki nie stanie się ona państwem pluralnej demokracji (na razie mamy tam do czynienia z „dyktaturą wojenną”), państwem praworządnym i wyzwolonym z powszechnej korupcji, należałoby angażować się pośrednio, a nie bezpośrednio w jej zwycięstwo. Tymczasem Europa w splocie unijno-natowskim bierze na siebie kosztowne gwarancje bezpieczeństwa Ukrainy, zastępując w tej sprawie wycofujące się Stany Zjednoczone. Stawianie na maksymalistyczne cele pokonania Rosji może jednak wywołać nowe kryzysy i doprowadzić do wewnętrznej rewolty antyunijnej.
Nic nie zastąpi państwa
Coraz więcej państw będzie bowiem wyrażać swój sprzeciw i społeczne niezadowolenie z zaangażowania Unii Europejskiej w nieswoje wojny. Po epoce mizernego przywództwa mogą powrócić na arenę europejską politycy nie tylko o ciągotach autorytarnych, ale także o większej mocy sprawczej, zdolni do stanowczego sprzeciwu wobec władztwa biurokratycznego kolektywu brukselskiego. Będą oni w stanie obronić państwa narodowe, które są zdolne do ciągłego odradzania się i adaptacji wobec zmieniającego się środowiska.
Żadna organizacja ponadnarodowa nie jest w stanie zastąpić państwa narodowego w jego funkcjach politycznych i organizacyjno-prawnych, a także gospodarczych i kulturowych
Jedynie państwo może ochronić tożsamość narodową zamieszkującej je ludności. W czasach erozji suwerenności wartość ta pozostaje jedyną, której trzeba bronić za wszelką cenę.
Warto pamiętać, wychodząc z tragicznych lekcji historii Polski (zabory, okupacje, zniewolenia), iż posiadanie państwa przez dany naród czy grupę narodów i narodowości jest elementem legitymizującym i nobilitującym je w środowisku międzynarodowym. Daje ono możliwości i szanse artykułowania interesu narodowego wobec innych. Jest gwarantem i arbitrem w nierównej konfrontacji między rynkiem a obywatelem, zwłaszcza w kontekście ofensywy zwolenników neoliberalizmu. Wielu znawców problemu (np. Walter Block, Jerzy Wilkin) uznaje, iż żadna działalność gospodarcza współcześnie ani w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie możliwa poza państwem i bez jego współudziału.
Państwo pozostaje jedyną instytucją, zdolną do tworzenia porządku prawnego, odpowiadającego lokalnym uwarunkowaniom. Chodzi przede wszystkim o regulowanie stosunków między grupami społecznymi na tle podziału bogactwa społecznego, prowadzenie aktywnej polityki wobec rynku pracy, generowanie prawa chroniącego przed nieuczciwymi praktykami ze strony przedsiębiorców, banków czy korporacji międzynarodowych. Walka z wykluczeniem czy łagodzenie negatywnych skutków nierówności społecznych pozostają, jak wiadomo, ważnymi postulatami aksjologicznymi w programach wielu sił politycznych, sprawujących władzę i pretendujących do rządzenia w państwie.
Nowoczesne państwo nie może pozostawać obojętne wobec obywateli, ale i osób bez tego statusu, które znalazły się na jego terytorium – nie może nie okazać pomocy, wsparcia czy choćby współczucia, gdy z niezawinionych przez siebie przyczyn są one w trudnej sytuacji życiowej (katastrofy humanitarne, kryzysy migracyjne, klęski żywiołowe). Mechanizm wolnego rynku jest w takich sytuacjach bezduszny, pozbawiony sentymentów i litości. To, iż Unia Europejska nie potrafiła uporać się z kryzysem migracyjnym i ostatecznie przerzuca odpowiedzialność na państwa członkowskie jest tego najlepszym dowodem.
W roku wyborów europejskich polski rząd powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim stopniu przynależność do Unii Europejskiej, tej oligarchicznej instytucji o charakterze integracyjnym, pomaga w utrzymaniu kontroli nad atrybutami własnej państwowości. Wiadomo przecież, iż ta organizacja, wraz z potężnymi korporacjami, jak wielkie imperia, będzie usilnie dążyć do wpływania na narodowe procesy decyzyjne, w kierunku zgodnym z interesami potentatów gospodarczych.
Warto zastanowić się, jakich kandydatów wystawić do Parlamentu Europejskiego. Czy ma to być – jak dotychczas – delegowanie zasłużonych notabli lub niewygodnych polityków na stanowiska synekuralne, czy też przedstawicieli środowisk eksperckich młodego pokolenia, którzy dysponują wystarczającą wiedzą i odwagą, aby przeciwstawić się narzucaniu przez aparat unijny cielęcego entuzjazmu i bezkrytycznego posłuchu.
prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 1-2 (1-7.01.2024)