Артур Адамски: День гнева , часть 1. - Конкурс "Война с народом" - 13.12.81"
Artur Adamski
DZIEŃ GNIEWU
Dziewiąty miesiąc stanu wojennego… Blisko dwieście już dni wdeptywania w błoto wszystkich naszych marzeń, konsekwentnego zabijania każdej z naszych nadziei, rozjeżdżania czołgowymi gąsienicami wielkiej oferty narodowego pojednania. „Wszyscy jesteśmy Polakami” – naiwnie powtarzaliśmy jeszcze tak niedawno. Przecież jeszcze rok temu nad deptakiem prowadzącym do wrocławskiego Rynku wisiał wielki transparent przedstawiający zawieszkę umieszczoną na zarysie polskich granic. Napis na niej brzmiał: „Remont! Inwestor: Wojciech Jaruzelski. Obcym wstęp wzbroniony!” Dobroduszni ludzie z Solidarności plakaty o podobnej treści rozklejali w setkach miejsc. I w setkach miejsc powtarzano: „Przebaczymy im. Wszystko im przebaczymy. W imię wspólnej przyszłości. Przecież wszyscy jesteśmy Polakami”. Powtarzali to choćby najbardziej skrzywdzeni. Nie tylko ci, którym partia łamała kariery. choćby dzieci zamordowanych w czasach Stalina i Bieruta. „Przebaczymy. Niech się Sowieci zdziwią widząc, jak Polacy przełamują zaklęty krąg, napędzony zbrodniami sprzed lat. Przecież ci oprawcy sprzed ćwierci wieku często już albo nie żyją, albo w 1968 wyjechali za Bałtyk, za Ocean albo na Bliski Wschód. Przebaczymy. I wolnej Polsce zbudujemy wreszcie przyszłość taką, na jaką od jakże dawna ona zasługuje. I takąż przyszłość zbudujemy naszym dzieciom i wnukom. Bez żadnego już dzielenia na nas i onych. Bez oglądania się na to, kim byli ojcowie. Pamiętać zawsze będziemy, ale wszystko wybaczymy”. Jeszcze tak niedawno takie myśli słyszało się na każdym kroku. Jakże często myśli takie słyszało się w kościołach. W jakże podobnym duchu utrzymane były słowa naszego Prymasa Tysiąclecia. I jakże radowało nas to, iż byli wśród nas nawróceni. Ci, którzy niegdyś zbłądzili nie tylko do partii strzegącej obcych Polsce interesów, ale choćby w partii tej od pokoleń byli „na świeczniku”. Solidarność była pełna również takich ludzi. Przyjmowanych w niej jak siostry i bracia. Witanych jak powracający synowie marnotrawni. Bywało, iż byli przyjmowani choćby lepiej od tych, którzy nigdy nie zbłądzili, którzy zawsze byli tylko po polskiej stronie. Jeszcze niespełna rok temu szczere serca milionów były przy Jaruzelskim. Bo przecież żołnierz w polskim mundurze. Bo z białym orzełkiem na czapce. Bo z prawdziwie polskiej rodziny, bo był na Syberii, więc dobrze wie, po której trzeba być stronie. Boże, ileż się zmieniło od tego czasu… Od grudnia jego czarne okulary kojarzą się już z takimiż samymi okularami tyranów katujących narody Trzeciego Świata – Aminów, Bokassów czy Mengystu Hajle Marjam. Rok temu o tej porze w tak wielu miejscach się słyszało, iż przecież Polak, iż żołnierz, iż z narodem swoim będzie, iż się Ruskim postawi. A pieśnią dnia dzisiejszego jest „Dokąd nas ślepcze prowadzisz, każąc iść w zwartym szeregu, przecież mróz tam jest nieludzki i tylko wrony na śniegu…”Z kolei rzecznicy wisielczego humoru powtarzają: „Lepszy złodziej, niż bandyta, wracaj Gierek do koryta”.
Jeszcze w pierwszych dniach stanu wojennego wielu łudziło się, iż jest on sposobem na powstrzymanie sowieckich dywizji, zamierzających nasze marzenia o wolności utopić w polskiej krwi. Ale już w pierwszych dniach krew zaczęła się lać za sprawą szwadronów, wysyłanych przez Jaruzelskiego. I z każdym kolejnym dniem chyba już dla wszystkich stawało się jasne, iż nie o żadną obronę przed Sowietami chodzi a o przywrócenie stanu sprzed Sierpnia 1980. A raczej o przywrócenie stanu z lat dużo bardziej upiornych. Należałem do tych, którym zepchnięcie Polski do realiów na wskroś totalitarnych wydawało się niemożliwe. Bo przecież niezależny związek zawodowy Solidarność liczył dziesięć milionów członków, bo przecież tętniły aktywnością niezliczone inicjatywy ludzi, którzy wreszcie czuli się wolni. Swoje niezależne organizacje mieli studenci, rolnicy, naukowcy, rzemieślnicy, budowali je uczniowie i choćby milicjanci. Czy zdławienie tej wielkiej wolnościowej erupcji w ogóle było do wyobrażenia? Okazało się, iż jednak tak. Okazało się, iż przeciwnicy polskiej wolności, choć niewspółmiernie mniej liczni, mają do swej dyspozycji tysiące pancernych pojazdów i tysiące uzbrojonych po zęby siepaczy, dla których skatować kogoś na śmierć znaczy mniej, niż splunąć. W grudniu z przerażeniem oglądałem przewalające się ulicami kolumny czołgów. Przez miasto przemykałem się ze świadomością, iż panują nad nim teraz wszędobylskie watahy w mundurach moro i hełmach, obwieszone kałasznikowami, krótkofalówkami, wielkimi gumowymi pałami. Kiedy parę dni po pancernej szarży na Pafawag poszedłem obejrzeć pole bitwy, o którym mówił wtedy cały Wrocław, oprócz czołgów były tam jeszcze rozjechane gąsienicami samochody. Najpierw pomyślałem, iż pod murami fabryki, której strajk stłumiono tak bezwzględnie, lepiej się nie zatrzymywać, nie narażać się rozlokowanym wokół posterunkom. Z zachowania patroli ZOMO, nie legitymujących przechodniów tak często, jak w centrum miasta zrozumiałem, iż wydano im rozkazy, by nie przeszkadzać spacerującym w tym miejscu. Po to, by każdy mógł zobaczyć całą tę galerię przykładów zdecydowania junty Jaruzelskiego. Wśród nich takich, jak rozjechane czołgami samochody. Bo ludowa władza nie zawaha się ruszyć choćby i przez parking choćby tylko po to, byśmy potem mogli zobaczyć, co zostaje z auta marki syrena po tym, jak przejedzie po nim jeden tylko czołg. A władza ta czołgów takich ma tysiące. Nie zawaha się ta władza też wjechać tymi czołgami do niepokornych zakładów pracy. Wzdłuż ulicy Robotniczej ciągnęły się mury kilku takich zakładów. Odciśnięte w asfalcie ślady gąsienic prowadziły do fragmentów murów, obróconych teraz w kupki gruzów. Stalowe potwory wjechały nie tylko na teren Pafawagu, ale też sąsiedniego Dolmelu i Archimedesa. Jak opowiadano – w ślad za nimi wbiegały setki siepaczy z ZOMO. A czołgowe lufy armat zdawały się mówić, iż jeżeli by to nie wystarczyło, to mogą jeszcze przemówić pociski o kalibrze stu milimetrów…
Po tych spacerach tak, jak wcześniej trudno mi było uwierzyć w możliwość przywrócenia w Polsce stanu sprzed Sierpnia, tak teraz nie dawałem wiary powtarzanym od grudnia hasłom w rodzaju „Zima wasza, wiosna nasza”. Czyż wiosną to my będziemy mieli czołgi? Czy oni poddadzą się po tym, jak zabijali ludzi zarówno w kopalniach, jak i na wrocławskiej Politechnice? Po tym, jak tyle tysięcy przepuścili przez ścieżki zdrowia, pozamykali w więzieniach, pozwalniali z pracy? Nie wierzyłem we wiosnę, która cokolwiek byłaby w stanie odmienić. Już jednak w grudniu zacząłem znajdywać gazetki pod tytułem „Z Dnia na Dzień”. Tytuł był mi znany jako ukazujące się od lata 1981 roku pismo dolnośląskiej Solidarności. Jego wojenna kontynuacja wyglądała jednak inaczej. Nie miała dawnej, starannej winiety. Nie miała kilkunastu stron, ale tylko dwie i nie była złożona z dziesiątek mniejszych i większych artykułów, ale przypominała maszynopis. Do tego często słabo czytelny. Od tej edytorskiej jakości niewspółmiernie ważniejsze było jednak to, iż to pismo – było! I pomimo terroru, jakim nagle osaczono nasz kraj, ukazywało się co parę dni. Pomimo obowiązywania prawa wojennego, oznaczającego sądy doraźne i drakońskie wyroki za byle co, z wyrokami śmierci włącznie, ktoś to pismo drukował w nakładach na tyle pokaźnych, iż na kolejne jego numery natykałem się w bardzo wielu miejscach. Najczęściej znaleźć je można było na parapecie, nad skrzynkami na listy. Co jakiś czas kilka egzemplarzy tkwiło wciśnięte za panel z guzikami windy. I zwykle były to wydania świeże. Przed Bożym Narodzeniem na przystanku tramwajowym schowałem leżącą tam gazetkę. Ktoś musiał ją położyć przed chwilą, pomimo kilku kroczących tak blisko patroli wojska i milicji. W domu stwierdziłem, iż to już piąty numer, wydany po 13 grudnia! Gazetka wyglądała biednie, dosłownie „wojennie”, ale ukazywała się co dwa dni! Trzy razy w tygodniu! Bezbrzeżny podziw dla nieznanych mi, ale bez wątpienia niezwykłych, jakże dzielnych, nieustraszonych wydawców zmieszał się wtedy z pragnieniem udzielenia im jakiejś pomocy. Dotarcie do nich wydawało mi się czymś niemożliwym i może choćby zbędnym. Doszedłem do wniosku, iż robić powinienem po prostu coś takiego, jak oni. Tylko – jak? O drukowaniu nie miałem pojęcia. Jak wyglądają służące do niego urządzenia – ledwie sobie wyobrażałem. Krótko przed wybuchem stanu wojennego, wg instrukcji z książki Adama Słodowego „Zrób to sam”, zacząłem jednak przygotowywać matrycę swojego ekslibrisu. Polegało to na rzeźbieniu graficznego projektu nożykiem w płytce PCV. Matrycy ekslibrisu już nie dokończyłem. Rzeźbić zacząłem kilkuzdaniowy tekst mojego protestu przeciw komunistycznemu reżimowi. W ostatnim tygodniu grudnia zajęcie to stało się moim hobby, na którym upływały mi wieczory niemal każdego dnia.
Odbitki z moich matryc nie głosiły, iż „wiosna będzie nasza”. W rychłe zwycięstwo nie bardzo wierzyłem, a jak można wyrażać przekonania, którym samemu nie daje się wiary? Wszystko, co zamierzałem, ograniczało się do wyrażania sprzeciwu. Po jakimś czasie zauważyłem, iż robota ta ma dla mnie także walor psychoterapeutyczny. Na każdym kroku spotykając się z ponurymi obrazami zniewolenia w duchu mówiłem sobie: „Ale to bez mojej zgody. I choćby przy jakichś skromnych, symbolicznych aktach mojego sprzeciwu”. Moje odbitki kolportowałem w ten sam sposób, w jaki trafiały do mnie gazetki „Z Dnia na Dzień”. Zostawiałem je w bramach, windach, na siedzeniach autobusów, na przystankach. Część, w podobnych miejscach, rozklejałem. Po jakimś czasie w ten mój proceder wtajemniczyłem Katarzynę. Znaliśmy się od przedszkola, uważałem ją za osobę wyjątkową i godną zaufania a do tego jeszcze, w przeciwieństwie do mnie, w mieszkaniu należącym do jej rodziców miała swój pokój. To w nim urządziliśmy „centrum” naszej poligrafii. Jego jedynym urządzeniem była wyżymaczka, wycięta ze stojącej w piwnicy, nieużywanej od lat pralki „Frania”. Wyrzeźbiona płytka PCV, wraz z kartką papieru ruchem korby przeciśnięta między obracającymi się wałkami, radowała nas drukami imponującej wręcz jakości.
cdn.