
Setki amerykańskich żołnierzy z trzech dywizji piechoty morskiej zeszły z barek desantowych rankiem 19 lutego 1945 r. Lądowanie było dla marines z początku raczej wspinaczką po stromym nabrzeżu – trudną, bo pod butami mieli czarny wulkaniczny piach, miękki i bardzo miałki.
Wkrótce mieli się przekonać, że na tym skrawku cuchnącego siarką lądu (Iwo Jima to po japońsku „siarkowa wyspa”) ziemia nie jest zwyczajowym przyjacielem żołnierza. W tym „gruncie” prawie nie sposób było się okopać. Jeden z marines porównał potem te wysiłki do prób wykopania dołka w beczce z ziarnami pszenicy.
Amerykanie nie weszli w bój „prosto z morza” jak piechurzy na plażach w Normandii czy marines podczas nie tak dawnej bitwy o Peleliu. Japończycy na Iwo Jimie z początku prawie nie strzelali.
„Pomyślałem, iż to zupełna łatwizna albo jakieś skur*****stwo” – opisał tamten zwodniczy moment jeden z marines. Przeczucie go nie zawiodło. Obrońcy po prostu czekali, aż wróg zejdzie z plaż.
Żabi skok na siarkową wyspę
Dlaczego Iwo Jima? Amerykanie jesienią 1944 r. kroczyli już na Pacyfiku od zwycięstwa do zwycięstwa. Zdołali wylądować na Filipinach i zadali japońskiej flocie miażdżący cios w zatoce Leyte. Pod ich kontrolą znalazły się też Mariany, gdzie błyskawicznie zbudowano lotniska dla setek nowych bombowców B-29. Rozpoczynała się wielka kampania bombardowań Japonii.
To przybliżało klęskę Cesarstwa – ale Kolegium Połączonych Szefów Sztabów (najważniejsze ciało decyzyjne w amerykańskiej armii) doszło do wniosku, iż Japończyków nie uda się zmusić do kapitulacji tylko poprzez blokadę na morzu i naloty bombowe. Koniecznością wydawała się inwazja na macierzyste wyspy.
Amerykanie już od miesięcy się do nich zbliżali, wykonując „żabie skoki”. Chodziło o desanty morskie niekoniecznie na tych archipelagach czy wyspach, które były geograficznie „następne w kolejce” – ale na tych, które nadawały się do operacyjnego wykorzystania. Admirał Chester Nimitz, dowódca Floty Pacyfiku, jako kolejne takie punkty wskazał Iwo Jimę i Okinawę.
Trzy dni „ubijania” czyli wielkie złudzenie
Był dodatkowy powód: na niewielkiej Iwo Jimie (7 km długości) stacjonowały japońskie myśliwce. Mogły one atakować amerykańskie superfortece lecące nad Japonię lub wracające z misji. Zdobycie wyspy usunęłoby to zagrożenie, a tamtejsze lotnisko Amerykanie mogliby wykorzystać jako „pas awaryjny”.
Iwo Jimę przez 11 tygodni okładały bombami samoloty startujące z Marianów. Potem obrońcy wyspy zobaczyli na horyzoncie potężny zespół uderzeniowy — ponad 80 okrętów, w tym m.in. osiem pancerników i 12 lotniskowców eskortowych. Niebawem na ten spłachetek lądu zaczęły się sypać bomby, rakiety i pociski artylerii okrętowej.
Ostrzał wydawał się tak metodyczny i bezwzględny, iż marines, którzy szykowali się do lądowania na wyspie, mogli się czuć nieco uspokojeni. Gdyby byli wtajemniczeni w szczegóły operacji, wiedzieliby, iż to złudzenie. Gen. Schmidt, dowódca piechoty morskiej, domagał się bowiem, by desant jego ludzi odbył się dopiero po 10 dniach takiego artyleryjskiego „ubijania” Japończyków.
Admirałowie zdecydowali, iż trzy dni wystarczą. Część okrętów, zamiast ostrzeliwać Iwo Jimę, została skierowana gdzie indziej. Trudno powiedzieć, jak w całym łańcuchu czynników ta jedna decyzja wpłynęła na późniejszy krwawy bilans desantu. Ale gen. Schmidt zapisał potem z goryczą:
Kto zlekceważył zdjęcia lotnicze
Decyzje takie jak ta były w pewnej mierze ubocznym efektem sporów między amerykańskimi dowódcami (strategicznych, ale i ambicjonalnych). Ale wynikały również z szerszego zaniedbania.
Amerykańskie samoloty rozpoznawcze zrobiły przed desantem na Iwo Jimę setki zdjęć wyspy. A Flota Pacyfiku miała już zespół doświadczonych specjalistów od rozpoznania, choćby właśnie od fotografii lotniczych. Rozbiła jednak ten zespół na początku 1945 r., co wynikało z krótkowzrocznej polityki: doświadczonych oficerów przerzucano między placówkami.
Ci, którzy przychodzili na ich miejsce, nie byli najczęściej wystarczająco kompetentni. Gdyby zdjęcia lotnicze sprzed inwazji na Iwo Jimę zostały poprawnie odczytane, Amerykanie wiedzieliby więcej o tym, jak sprawnie tamtejszy japoński garnizon szykuje się do obrony.
Inna rzecz, iż niektóre alarmujące dane wywiad zauważył. Np. to, iż w pewnych punktach wyspy liczba japońskich umocnień i stanowisk ogniowych podwoiła się w ciągu paru tygodni. Te doniesienia zignorowano na wyższym szczeblu – a cenę za to mieli zapłacić ci, którzy byli najniżej: szeregowi marines.
Zanim zginiesz, sam zabij dziesięciu
Japońskim garnizonem (21 tys. ludzi) dowodził gen. Tadamichi Kuribayashi – doświadczony, nieskłonny do częstego u japońskich oficerów fanatyzmu, ale jednocześnie wierny cesarski poddany.

Gen. Tadamichi Kuribayashi (data zrobienia zdjęcia nieznana)
Realizm mówił mu, iż jego ludziom nikt nie przyjdzie z pomocą – a więc tej bitwy nie da się wygrać, a wyspy obronić. Patriotyzm na japońską modłę podpowiadał, iż trzeba walczyć choćby po to, aby odwlec inwazję na samą Japonię i aby na rodzinę w ojczyźnie nie spadło odium i hańba.
Kuribayashi powiedział więc żołnierzom, iż wszyscy z nim włącznie powinni oddać życie. A zanim to nastąpi — każdy z nich ma zabić przynajmniej 10 Amerykanów.
Obrońcy „odpuścili” plaże, ale w głębi wyspy dosłownie przekopali teren wzdłuż i wszerz, włącznie ze zboczami górującego nad Iwo Jimą nieczynnego wulkanu Suribachi. Stworzyli ponad 25-kilometrową sieć tuneli o wielu wyjściach, bunkrach oraz stanowisk dla karabinów maszynowych, moździerzy i dział. Większość była dobrze zamaskowana i w dużym stopniu odporna na ostrzał z morza i powietrza.
Już w trakcie walk Japończycy pojawiali się dosłownie spod ziemi – albo na flance marines, albo pomiędzy atakującymi, albo na ich tyłach. Jeden z żołnierzy piechoty morskiej wspominał później: „Japońców nie było NA wyspie. Oni byli W wyspie”.
Każdy metr okupiony krwią
Z początku, jak wspomnieliśmy, prawie nie strzelano. Ale kiedy marines już na dobre zeszli na brzeg, „wyspa ożyła”. Jak zapisał jeden z korespondentów wojennych, „strzelało wszystko”. Na plaży był też już wtedy ciężki sprzęt — „gdziekolwiek ulokowali pocisk, trafiał on w coś”.

Amerykańscy żołnierze okopują się po zdobyciu japońskiego schronu podczas ataku na Iwo Jimę
Marines nie mieli gdzie się kryć ani cofać – pozostało przeć do przodu, szturmować bunkier za bunkrem, pozycję za pozycją. Dusili ten wściekły opór, płacąc krwią za każdy metr wyspy.
Posyłali psy tropiące, by odnajdywać wejścia i otwory wentylacyjne japońskich umocnień. Ciskali tam granaty i materiały wybuchowe albo dosłownie piekli japońskich obrońców przy pomocy miotaczy płomieni. Gdy niebawem przyszło do zdobywania lotnisk na wyspie, w ruch szły również noże, saperki i gołe pięści.
Jedna z relacji z walk: „Wszędzie dookoła widać było kałuże zakrzepłej krwi, kawałki ciał i kości. Wydawało się, iż rannych nie ma, tylko szczątki ciał. Poległych Japończyków i Amerykanów często można było odróżnić tylko po nogach: piechota morska nosiła długie płócienne buty, a Japońcy owijacze koloru khaki. Ludzie potykali się o jelita piętnastostopowej długości, o ciała przecięte w pasie na pół”.
Chaos, świst kul, oderwane kończyny. Śmierć nagła i niemal cicha – albo taka rozciągnięta na długie minuty, pełne wrzasków bólu, modlitw, okrzyków: „Mamo!” i „Sanitariusz!”. Filmowe przedstawienia tej rzezi (znany dyptyk Clinta Eastwooda i epizod serialu „Pacyfik”) mogą się wydawać nadmiarowo brutalne, ale nie ma tam przesady.
Cena „może nazbyt wysoka”
Amerykańska armia dopuściła do relacjonowania desantu media – na skalę, która była nowością. Liczono na dobry efekt wizerunkowy, prawdopodobnie także na zachęcenie obywateli do zakupu obligacji wojennych.
Liczni korespondenci, w tym choćby słynni już John Marquand czy Ernie Pyle, mogli przekazywać doniesienia do Stanów przez dalekopis. Przymuszano generałów, by rozmawiali z reporterami. Tym ostatnim obiecywano przed bitwą, iż wojskowa cenzura będzie się obchodzić z ich depeszami łagodnie.
Efekt? Jeszcze w trakcie walk do opinii publicznej w USA dotarły pierwsze sygnały, iż cena za zdobycie Iwo Jimy jest „może nazbyt wysoka”. Ten eufemizm znaczył wszystko i nic zarazem – po prostu armia błyskawicznie się połapała, że nie może pozwolić korespondentom opowiedzieć wszystkiego.
Objęła zakazem publikacji setki zdjęć i niezliczone fragmenty depesz – po prostu po to, by rozmiary nie do końca spodziewanej jatki ujawniły się od razu.
Nie kilka dni, a pięć tygodni
Zorganizowana obrona wyspy trwała nie kilka dni, a pięć tygodni. Podobno Rooseveltowi przedstawiono do akceptacji pomysł, by zdławić opór Japończyków na Iwo Jimie przy pomocy gazów bojowych. Prezydent zaprotestował.
Japoński garnizon miał zostać adekwatnie unicestwiony. Również dlatego, iż im bliżej Japończykom było do klęski, tym częściej w wyniku beznadziejnych szarż lub samobójstw ginęli ci z nich, którzy mogliby iść do niewoli. Amerykanie mieli zresztą powody, by obawiać się brania jeńców. Zdarzało się, iż któryś z pozornie rozbrojonych Japończyków nagle wydobywał skądś granat i wysadzał siebie, a przy tym jednego lub kilku marines.
W USA zabitymi Japończykami nikt się specjalnie nie przejmował – ani wtedy, ani później, gdy pojawiły się relacje, iż niektórzy marines obcinali poległym wrogom uszy i wyrywali im złote zęby. Ale gdy szło o „naszych chłopców” – to było co innego.
A ze 110 tys. Amerykanów, których posłano do walki na Iwo Jimie, ucierpiał ostatecznie niemal co trzeci: zginęło ich prawie 7 tys., rany odniosło ponad 19 tys., a trzeba dodać jeszcze tych, których wyłączyły z walki objawy nerwicy frontowej.
To m.in. bilans Iwo Jimy sprawił, iż w Stanach coraz częściej i coraz głośniej wybrzmiewało pytanie lub wręcz zarzut: czy życiem żołnierzy walczących na Pacyfiku nie szafuje się aby zbyt pochopnie? To była dyskusja zarówno faktów i liczb, jak i punktów widzenia.

Japoński samolot kamikadze uderzył w pokład amerykańskiego lotniskowca zmierzającego do Iwo Jimy
Ile była warta ta maleńka wyspa
Ledwie kilka tygodni po bitwie admirał Pratt, szef operacji morskich amerykańskiej floty w stanie spoczynku, utyskiwał w „Newsweeku”, iż przelano zbyt wiele krwi ze zbyt błahego powodu. Zajęto, jego zdaniem, zapomnianą przez Boga wyspę – tak małą, iż nie mogła służyć jako baza ani dla floty, ani dla wojsk lądowych.
Uzasadniano tę inwazję — przed nią i po fakcie — potrzebami sił powietrznych. Fakt: Amerykanie zneutralizowali Iwo Jimę jako bazę dla japońskich myśliwców i radaru wczesnego ostrzegania. Powracały jednak pytania o realną wartość tego osiągnięcia. Japończycy wciąż bowiem mieli inny taki radar — na mariańskiej wyspie Rota. A myśliwce bazujące dotychczas na Iwo Jimie nie zadawały amerykańskim superfortecom aż tak dotkliwych strat.
Rzeczywiście po zajęciu Iwo Jimy mogły z niej startować również amerykańskie myśliwce eskortujące. Miało to zwiększać bezpieczeństwo misji bombowych. Tylko iż zanim bitwa o „siarkową wyspę” dobiegła końca, wielkie operacje superfortec przeszły adekwatnie w tryb nocny (przykład: niszczycielski nalot na Tokio) – a eskorta w takich razach nie była aż tak niezbędna.
Istotnym uzasadnieniem zajęcia Iwo Jimy było również to, iż mogły tam „siadać”— w razie awarii lub braku paliwa — powracające znad Japonii superfortece. Do pierwszego takiego lądowania doszło zresztą, gdy walki na wyspie jeszcze trwały. Doliczono się potem ponad 2,2 tys. takich lądowań.
Jeden z pilotów B-29, którzy uczestniczyli w wielogodzinnych misjach nad Pacyfikiem, przyznał po wojnie, iż za każdym razem oddychał z ulgą na widok Iwo Jimy – choćby jeżeli z samolotem wszystko było w porządku. Dziękował wtedy w duchu wszystkim ludziom, którzy przelali krew za zdobycie tego skrawka lądu.
27 Medali Honoru
Wielu weteranów marines o swoim udziale w tej bitwie mówiło z dumą (przyznano za Iwo Jimę 27 Medali Honoru, tzn. najwyższych odznaczeń wojskowych w USA). Celowo abstrahowali od rozważań na temat jej głębszego sensu – „nie dociekaj, nie nasza to rzecz”. To zjawisko znane w każdej armii i pod każdą szerokością geograficzną, nie ma sensu czynić z niego zarzutu i doszukiwać się w nim intencjonalnego fałszu.
Inny punkt widzenia podsuwa jednak kapitan marines Robert Burrell, który wykładał na United States Naval Academy. Już w XXI w. Burrell wydał książkę o mitologii dotyczącej bitwy o Iwo Jimę.
Jego zdaniem większość „słusznych” uzasadnień dla tej bitwy ugruntowała się nie przed jej rozpoczęciem, ale post factum. Gdyby nie chodziło o amerykańską tragedię, ale o polską komedię, przywołalibyśmy tu nieśmiertelny cytat: „Czy musiało do tego dojść? Widocznie musiało, skoro doszło”.
Mówiąc jeszcze inaczej: skoro już piechota morska oddała „siarkowej wyspie” tyle krwi i nie dało się tego cofnąć (jak również zaniedbań, które do tego doprowadziły), należało temu nadać głębsze przyczyny, sensy i cele.
Do pewnego stopnia wiąże się z tym „krótka historia jednego zdjęcia” z Iwo Jimy, czy szerzej: legenda słynnej flagi, która piątego dnia walk załopotała nad wulkanem Suribachi.

Amerykańska flaga na Iwo Jimie
Flaga, pomnik i pokawałkowana legenda
Flagę stars and stripes wciągnęła na prowizoryczny maszt grupka marines, która dotarła na szczyt. Kiedy opór w tym miejscu definitywnie ustał, na miejscu tej pierwszej flagi pojawiła się inna, większa. Uchwycił to na zdjęciach fotograf Joe Rosenthal, co później przyniosło mu Pulitzera. Legendarne zdjęcie odwzorowano potem w formie pomnika, który stanął na cmentarzu wojskowym w Arlington.
Całe to zdarzenie w skali bitwy było drobne, ale jego wymiar symboliczny był potężny. Świetnie to pokazuje jeden z dwóch wspomnianych filmów Eastwooda — „Sztandar chwały”, który legendę trochę kawałkuje, a trochę utrwala.
Ktoś w tej historii dotarł na szczyt jako pierwszy i brał udział we wciąganiu pierwszej flagi. Ale o nim zapomniano, bo niedługo potem zginął. Ktoś inny okrył się „niezasłużoną” sławą i w ojczyźnie ściskano mu dłoń jak bohaterowi. A po latach okazało się, iż „ten na zdjęciu to jednak nie on”.
Kogoś innego pasowano na bohatera narodowego wbrew jego woli. A potem posłano do USA, by promował sprzedaż obligacji wojennych – i jednocześnie cały czas dawano odczuć, iż może i walczył na Iwo Jimie, ale pochodzenie ma nie takie jak trzeba.
Tę historię rozplątywano już kilka razy – i kilka razy składano na nowo. Splatały się w niej zawodność ludzkiej pamięci, osobista potrzeba uznania, lęk podwładnych przed przełożonymi, potrzeby propagandy wojennej. I oczywiście to, co na wojnie często rozstrzyga o życiu i śmierci: przypadek.
Przejedzone muchy i możliwy wstrząs
Tuż po zakończeniu walk na Iwo Jimie korespondent wojenny pisał:
Jedno nie ulega wątpliwości: armia może nie chciała się chwalić amerykańskiej opinii publicznej „krwawą jatką”, ale próbowała wyciągnąć z niej pewne wnioski. Np. następną operację desantową na Pacyfiku – na Okinawie – poprzedziło dużo intensywniejsze bombardowanie z morza.
Opór Japończyków na Okinawie okazał się, tak czy inaczej, jeszcze bardziej zajadły. A straty piechoty oraz marines – jeszcze bardziej dotkliwe. I tu docieramy do szerszego znaczenia bitwy o „wyspę siarki” jako części większej całości.
Wiosną i latem 1945 r. amerykańscy dowódcy i politycy przypatrywali się przebiegowi i bilansowi kolejnych desantów na Pacyfiku – od Saipanu, poprzez Iwo Jimę, po Okinawę. Tamte ich obserwacje i wnioski wpłynęły na losy świata znacznie mocniej niż jakakolwiek pojedyncza bitwa.
„Za każdym razem Japończycy dowodzili, iż się nie poddadzą i będą walczyć aż do śmierci… Zniszczyliśmy japońskie miasta, ale na tyle, na ile wiedzieliśmy, nie wpłynęło to na ich morale… Wydawało się zatem konieczne, jeżeli to możliwe, wstrząsem zmusić ich do działania… Musieliśmy skończyć tę wojnę, musieliśmy ratować życie Amerykanów” – tłumaczył po wojnie słynny gen. George Marshall.
Trzy lata i 130 dni
Amerykańscy przywódcy szykowali się wiosną i latem 1945 r. do prawdopodobnej inwazji na Japonię. Miała się zacząć już w listopadzie. Szacowano, iż przyniesie straty ludzkie od 200 tys. do miliona żołnierzy (zabici i ranni). Kilkukrotnie wyższe miały być straty japońskie, nie tylko wojskowe – a to z uwagi na założenie (dość prawdopodobne), iż japońskie władze rzuciłyby do walki zmobilizowanych cywilów.
Zamiast tego urealnił się „możliwy wstrząs”, o którym mówił potem gen. Marshall. W lipcu, czyli parę miesięcy po Iwo Jimie i parę tygodni po Okinawie, na poligonie w Nowym Meksyku detonowano pierwszą amerykańską bombę nuklearną – a już z początkiem sierpnia użyto tej broni przeciw Japonii.
Wielki desant na Kiusiu i Honsiu nie był potrzebny. Ciężar „krwawej jatki” – o skali i przebiegu, jakich ludzkość dotąd nie umiała sobie wyobrazić – ponieśli mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki. To przypieczętowało koniec wojny.
Na opanowanych już wówczas wyspach i archipelagach Pacyfiku ukrywali się jeszcze pojedynczy Japończycy, którzy uszli z życiem z walk. Jakaś część tych niedobitków nie wiedziała nawet, iż wojna się skończyła. „Siarkowa wyspa” nie była tu wyjątkiem – dwaj ostatni Japończycy na Iwo Jimie poddali się w styczniu 1949 r. Ukrywali się przez trzy lata i 130 dni.