Kilka dni temu, podczas autorskiego spotkania, Czytelnik spytał mnie, jakie są najgorętsze konflikty dzielące w tej chwili Ukrainę i Ukraińców. „Jeden do pięciu”, odparłem, i zacytowałam słowa, które usłyszałem od oficera ukraińskich sił zbrojnych: „Milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. Ta opinia padła pod koniec ubiegłego roku, gdy było już jasne, iż wojsko przez cały czas ma problemy z uzupełnieniami. Choć ocena sama w sobie jest krzywdzącym uproszczeniem, nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego pozostaje faktem, dla niektórych Ukraińców bardzo problematycznym.
Nie tylko zasłużeni liderzy czy skromni szeregowi, wojna w Ukrainie ma również swoich antybohaterów – osoby unikające służby wojskowej. W pierwszej połowie ubiegłego roku, kiedy ważyły się losy ustawy mobilizacyjnej, społeczny ostracyzm skierowany był głównie wobec mężczyzn, którzy uciekli za granicę. Szacowano wówczas, iż problem dotyczy około 700 tys. Ukraińców w wieku 18–60 lat, czyli formalnie objętych obowiązkiem poboru. Plany ściągnięcia ich do ojczyzny spełzły na niczym, a niedługo okazało się, iż „uchylantów” (jak nazywa się ich w Ukrainie) może być dużo więcej i niekoniecznie ukrywają się z dala od domu. Przeprowadzona latem ubiegłego roku obowiązkowa rejestracja rekrutów ujawniła, iż w kraju żyje ponad 4 mln mężczyzn w wieku poborowym, dotychczas nieobjętych mobilizacją. W takich okolicznościach zaczęto mówić o walczącym milionie i… pięciu milionach dekowników.
Rozumiem społeczne emocje, ale zarazem nie dostrzegam niczego nadzwyczajnego w tym, iż tylko część ukraińskich mężczyzn trafia na front. Przekonanie, iż wszyscy powinni walczyć, bo trwa wojna, jakkolwiek powszechne, nie znajduje odzwierciedlenia w rzeczywistości współczesnych konfliktów zbrojnych. Tak naprawdę walczy niewielki odsetek społeczeństwa. Duża część, owszem, wspiera, ale większość po prostu stara się przeżyć. W tej ostatniej grupie wachlarz postaw jest szeroki – znajdziemy tu i obojętność, i kolaborację. Mężczyzn, którzy dobrowolnie idą do wojska z przyczyn ideologicznych, patriotycznych, jest kilka, bywa iż kilkanaście procent. Resztę armii stanowią chłopcy z poboru. A ci, którzy go uniknęli, wcale nie muszą być „tymi złymi”.
Ukraina, 27 stycznia 2025 r. Fot. AA/ABACA/Abaca/East News
Państwo w stanie wojny to ogromny i skomplikowany organizm, który nie składa się wyłącznie z pięści. pozostało cała reszta niezbędna do jego funkcjonowania. Za żołnierzami na froncie powinna stać odpowiednio wydolna gospodarka, ktoś musi przecież pracować. Załogi zakładów zbrojeniowych to oczywisty element tej układanki, ale spróbujmy wyobrazić sobie ukraiński wysiłek wojenny bez energetyków (dzielnie odtwarzających infrastrukturę krytyczną po każdym rosyjskim ataku). Zastanówmy się, czy Ukraina przez cały czas byłaby wolna bez sprawnie działającej kolei. Bez tysięcy mniejszych i większych firm transportowych wspierających wojskową logistykę. Bez gigantycznego ruchu wolontariuszy, który zajmuje się organizowaniem pomocy dla sił zbrojnych, ściągając, na przykład, z całej Europy używane auta terenowe nadające się do użytku na froncie. Ba, choćby „wyklęci” uciekinierzy mają tu swój wkład. Ci pracujący w Polsce wysyłają na wschód – do rodzin, które pozostały na miejscu – choćby 5 mld dol. rocznie. Dla zarżniętej wojną ukraińskiej gospodarki to solidne wsparcie, nie do wypracowania w kraju.
Wybuch pełnoskalowego konfliktu wypełnił koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, ale pod koniec trzeciego roku wojny nie ma już śladu po takim zaangażowaniu. 20–30-latkowie służą w armii, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też nastolatków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, iż w tej chwili przeciętny żołnierz Sił Zbrojnych Ukrainy liczy sobie 43 lata. Trzymanie młodzieży z dala od frontu nie każdemu odpowiada. Obiektywnie rzecz biorąc, jest nieuczciwe, a zarazem zupełnie racjonalne. 20-, 30- i 40-latkowie zwykle mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję już się dokonał. Natomiast pełnoletni nastolatkowie wybory i decyzje w tej dziedzinie mają najczęściej przed sobą. Zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować jak najliczniejszy i w jak najlepszej kondycji, to kwestia biologicznego przetrwania danej wspólnoty. I podstawowa przesłanka, którą kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” sprawia, iż dolny próg mobilizacji ustawiony jest względnie wysoko – dziś wyznacza go 25. rok życia. Jeszcze niedawno było to 27 lat.
I wreszcie argument natury technicznej. Siły Zbrojne Ukrainy liczą dziś niespełna 900 tys. żołnierzy. Tajemnicą poliszynela jest to, iż sprzętu przyzwoitej jakości wystarczy dla połowy personelu SZU. Reszta służy w „gołych” brygadach o nikłej wartości. Jak wylicza Ołeksandr Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z każdych stu tysięcy nowo powołanych żołnierzy udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu? Ano właśnie…