„Matki należą do tytanów innego rzędu, a na końcu ich prac nie stoi wolność. Matka nie może bezkarnie oddawać się fantazjom o ludzkości. Matka ma poczucie winy. W macierzyństwie zaprzężonym do wózka martwiło mnie zawsze oddanie jednej osobie, wąskość perspektywy. Martwiło, niż sama weszłam w tę rolę.
A może dorosłość to właśnie zdolność skupienia się na jednym? Może mały prorok biorący na siebie lęki wszystkich, o których może pomyśleć, jest właśnie figurą naiwnie niemożliwą? Prowincjonalną utopią zbawiciela, kto wie…”
W dniu matki skończyłam czytać memuar Elizy Kąckiej. Wbiło mnie w hamak. „Wczoraj byłaś zła na zielono” (Wydawnictwo Karakter) to książka o dorastaniu oraz o niestandardowym doświadczeniu macierzyńskim, mistrzowska i diabelnie precyzyjna autoanaliza, w której za powidokami wspólnych doświadczeń matki i córki gna język, wywieszony z utrudzenia, ale też przekazujący dosadny komunikat zwolennikom „racjonalnego macierzyństwa” i społecznych rytuałów (auto)tresury. Pokazać ozór to tak, jakby wystawić środkowy palec. I dobrze, należy im się!
Bohaterkami „Wczoraj byłaś zła na zielono” są Ruda i Pingwin – dwuosobowe plemię od osiemnastu lat ćwiczące się w trudnej sztuce wspólnoty.
Miłka, mała kapłanka, samurajka, Masajka, Ciekawość – Ruda ma wiele imion. Eliza jest nie tylko Pingwinem, również Strażniczką: „ciągle na czujce, z obrotowym okiem”. W „Agencji ochroniarskiej Matka” robi na dwóch etatach, bo nie chodzi tylko o amortyzowanie spotkań ze światem. Gorsze od stłuczonego kolana i upiaszczonego lizaka są sytuacje, gdy świat „podchodzi za blisko”. W książce diagnoza została przemilczana, ale między wierszami (a także wprost, w internecie) można przeczytać: autyzm. Pierwsze słowo wypowiedziane przez Rudą brzmiało „tam”, „słowo rzucone z innej orbity w kosmos”.
Obie wpadły w króliczą norę. Z jednej strony – rutyna, powtarzalne zachowania i strach przed zmianą (matka będzie skakać z córką po białych polach przejścia dla pieszych). Z drugiej – życie z gotową do eksplozji bombą, codzienne ćwiczenia z interwencji kryzysowej i interpretacji (komiks: dwoje dzieci, szczur w kapocie i drzewa walczą na miny), niekończące się (auto)analizy. Metafizyczne zagadki, bo co zrobić ze zdaniem „Wczoraj byłaś zła na zielono”, konstatacją „Niebo jest śmieszne, udaje zwierzę” czy pytaniem „Czy twój klucz otwiera, czy tylko zamyka?”? To perypatetyzm, „mądrość wychodzona, wydreptana”, „zygzakowate, leśne dywagacje”. Filozofia codzienna: „[K]to tu jest jeńcem siedzącym w półmroku i śledzącym przemykające po ścianie jaskimi cienie? Jeńcem przykutym do swojej perspektywy i tego nieświadomym?”.
Kącka ustawia się w pozycji wyrzutka – i nie chodzi tylko o to, iż jest matką „innego” dziecka (rozbity na kilka fragmentów spis „rzeczy, które usłyszała jako matka” podnosi ciśnienie: „stara panna z dzieckiem, jeszcze z problemami”, „Jakbyś miała faceta, to by dziecko nie miało problemów”, „Gdzie pani była, kiedy miała rok? Wtedy trzeba było diagnozować”, „Niech pani nas nie terroryzuje nadwrażliwością”, „Ogólnie popieram integrację, ale z ludźmi na tym samym poziomie”). Chodzi o coś więcej: w przeżyciach i niektórych zachowaniach córki odnajduje siebie, jakby ich perspektywy się na siebie nakładały. Osadza zdarzenia z życia Rudej we własnym dzieciństwie. Tak jest w tym fragmencie:
„Główkę widzianą pod światło okalał rudy obłok, delikatny jak rozbity na chmurę wyosobnionych włókien kordonek. Pamiętam, jak bawiłam się rozplątywaniem nitki kordonka czy muliny na pojedyncze włókna. Rozcierałam je w palcach, by stały się niemal przezroczystym puchem, watą cukrową włosia. Miedziana korona z powietrza i dziecięcego puchu przypominała mi zdobienie szmacianych lalek rozburzoną czupryną z włóczki na lekcjach ZPT”.
„Mój umysł bardzo zmienił się pod władzą Rudej” – pisze Kącka. Może też dlatego opowiadanie o córce to „ćwiczenie z pamięci poprzecznej, niechronologicznej”. Narracja meandruje wokół scen: niespodziewanego sojuszu z uśmiechającym się psem, spaceru po balkonie, przytuleniu do drzewa, spotkania z nadpobudliwym chłopcem, przeprowadzki do Warszawy. Uwodzi sensualność opisów, nietypowość skojarzeń. Zawsze irytowało mnie protekcyjne przedstawianie ciężaru jako daru, ale w przypadku Kąckiej chyba tak właśnie jest.
„Wczoraj byłaś zła na zielono” to książka napisana z potrzeby matki i dla córki.
„Do dziś nie wiem, skąd ta wyostrzona pamięć sytuacyjnego detalu, ale może stąd, iż każdy jej spokój, każdą przedłużającą się zgodę na istnienie brałam za święto, a więc pożywkę pamięci. Trudne przeżycia wycierasz lub pogrubiasz. Co się dało, pogrubiałam. A w każdym razie starałam się utrwalić wszystko, by mogła kiedyś sięgnąć we mnie po mapę świata, przez który szła po omacku. Może kiedyś rozwinie ją sobie i zobaczy, iż ma przyszłość – mając przeszłość” – pisze autorka.
To wspaniały memuar. Na mojej półce będzie sąsiadować z „Łebkami od szpilki” Agnieszki Szpili i „Synu, jesteś kotem” Katarzyny Michalczak.