Upadek warchoła

niepoprawni.pl 2 часы назад

Jesteśmy świadkami spektakularnego upadku Michała Kołodziejczaka, wiceministra rolnictwa i warchoła, który jeszcze do niedawna siał niemały zamęt na krajowej scenie politycznej. I trzeba przyznać, iż przeszedł on dość długą drogę od 2014 roku, gdy wybrano go radnym z listy PiS-u, aż do momentu, gdy stał się Muppetem w cyrku Donalda Tuska.

W 2018 roku Kołodziejczaka wyrzucono z partii Kaczyńskiego za organizowanie lokalnych protestów przeciwko polityce rolnej rządu Morawieckiego, co zaowocowało utworzeniem przez niego stowarzyszenia o nazwie Unia Warzywno-Ziemniaczana. Stał się od tej pory jeszcze bardziej aktywny i nawiązał współpracę z innymi środowiskami rolniczymi, z którymi organizował blokady dróg i demonstracje, gdzie wysypywano płody rolne i obornik, a nielubianym politykom podrzucano świńskie łby. W przerwach między większymi akcjami robił naloty na markety, ujawniając różne patologie występujące w sieciach handlowych. Kołodziejczak był przebojowy, krzykliwy i chamski, czym zaskarbił sobie uznanie wśród sfrustrowanych rolników i różnej maści antysystemowców. Jego popularność nieustannie rosła, bo uderzając w rządy PiS-u, mógł liczyć na stałe nagłośnienie w mediach lewicowo-liberalnych, które kreowały go na trybuna ludowego i „następcę Leppera”. Agresywne hasła i zaciśnięte szczęki stały się jego znakiem firmowym, co jednym ludziom kojarzyło się z niepohamowanym populizmem, a innym z buntem przeciwko skorumpowanym elitom. Tak, czy siak, wyrósł na „gwiazdę” rolniczych i antysystemowych protestów. Jak wdzierał się do Ministerstwa Rolnictwa i wrzeszczał na wiceministra Kowalskiego lub gdy gonił po polach za premierem Morawieckim, któremu popsuł uroczystość otwarcia obwodnicy Wrześni, to budził respekt u rządzących i zyskiwał szacunek u rolniczej braci. Nic więc dziwnego, iż uderzyła mu woda sodowa do głowy i uroił sobie, iż to on będzie rozdawał karty na antysystemowej scenie.

Kołodziejczak wielokrotnie zapewniał, iż nie ma ambicji politycznych i chce być jedynie „wyrazicielem woli ludu pracującego miast i wsi”. Jednak dość gwałtownie zmienił zdanie i zaczął przekształcać zgromadzone wokół niego środowiska w partię polityczną. Pomimo sporego potencjału nie szło mu zbyt dobrze, zapraszał więc do współpracy różnych działaczy politycznych, próbując tworzyć z nimi wspólne ugrupowania. Przed kolejnymi wyborami pojawiły się takie projekty partyjne, jak: Prawda, Zgoda, Agrounia, Polska Praworządna, Ruch Społeczny, a w końcu Ruch Społeczny Agrounia Tak. Były to zwykle efemerydy, które gwałtownie znikały i najczęściej powstawały w drodze zmiany nazwy poprzedniego ugrupowania. Kołodziejczak błądził też nieustannie po manowcach ideowych, prezentując program, który był zlepkiem sprzecznych postulatów, od skrajnie lewicowych po ultraliberalne, a jedynym stałym wątkiem był zjadliwy antykaczyzm, okraszony fałszywą troską o przyszłość polskiego rolnika. Podobnie wyglądała galeria postaci próbujących nawiązać współpracę z nową „gwiazdą” antysystemu, a było to zaiste zdumiewające towarzystwo – „od Sasa do Lasa”… W castingu wzięli udział między innymi: Stanisław Żółtek z PolExit-u, Magdalena Sroka – sierota po partii Gowina i „intelektualne” objawienie sejmowej komisji śledczej ds. Pegasusa, a także Piotr Ikonowicz, epatujący czerwoną koszulą paryskiego komunarda.

Jednak, pomimo zaangażowania wielu ludzi oraz sporego kapitału zaufania społecznego, nie powstała żadna formacja polityczna, która mogłaby w wyborach skutecznie konkurować z partiami systemowymi, jak to dawniej robiła Samoobrona. Przyglądałem się uważnie poczynaniom Kołodziejczaka i podzielałem opinię tych ludzi, którzy dawali mu spore szanse na zbudowanie poważnej siły politycznej, bo sprzyjała mu sytuacja społeczna, nagłośnienie miał zapewnione, a duży potencjał buntu, okraszony sporą dawką populizmu, podbijał jego notowania w rankingu popularności polityków. Miał więc wszystko, co było potrzebne, by wedrzeć się przebojem na salony władzy i namieszać w krajowej polityce. Ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, bowiem za każdym razem tak się jakoś dziwnie składało, iż w niedługi czas po ogłoszeniu jakiegoś porozumienia, Kołodziejczak zrywał je pod byle pretekstem. Kolejne wybory odbywały się bez jego udziału, likwidowano z mozołem tworzone struktury i rozpuszczano zmobilizowanych działaczy. Rosła więc frustracja w środowiskach z nim współpracujących, a z jego bierności korzystała konkurencja zagospodarowująca rozbudzone emocje wściekłego tłumu. Mało kto rozumiał motywacje i ciągłe hamletyzowanie Michałka. Jedni widzieli w tym słabość charakteru, inni doszukiwali się braku talentu politycznego lub pospolitej głupoty, ale byli też tacy, którzy wyczuwali pismo nosem…

Sytuacja wyjaśniła się latem 2023 roku, gdy w obliczu zbliżających się wyborów parlamentarnych, Kołodziejczak wystawił do wiatru ludzi, z którymi utworzył komitet RS Agrounia Tak i potajemnie dogadał się z Tuskiem, w sprawie startu z listy Koalicji (anty)Obywatelskiej. Zadbał też o to, żeby oszukani przez niego działacze nie mogli wystawić nowego komitetu wyborczego, który mógłby zmniejszyć szanse centrolewu na zwycięstwo z PiS-em. Kołodziejczak pierwotnie chciał się przytulić do Trzeciej Drogi, ale nie zgodził się na to Hołownia. Dlatego przyjął propozycję Tuska i wystartował z jego ugrupowania, z pierwszego miejsca w okręgu konińskim, bo w rodzinnym Sieradzu był już zbyt skompromitowany. Od tej pory rzucił się w wir agitacji wyborczej na rzecz nowego pryncypała, któremu towarzyszył na licznych wiecach i konferencjach. Podczas jednej z konferencji prasowych doszło do groteskowej sytuacji, gdy Kołodziejczak własnym ciałem zasłaniał Tuska przed dziennikarzem TVP Michałem Rachoniem, który próbował liderowi PO zadać kilka kłopotliwych pytań. Warczał wtedy na niego niczym owczarek niemiecki i zarzucał mu głoszenie kłamstw. W rezultacie pozowanie z emerytowanym „królem” Europy opłaciło się Michałkowi, bo platformiane lemingi zagłosowały na niego i otrzymał upragniony mandat poselski, ale zyskał też na tym jego nowy patron. Tusk pozbył się bowiem kłopotliwej konkurencji, która mogła urwać trochę głosów PSL-owi, a przy okazji przytulając wiejskiego oszołoma ocieplił swój wizerunek i pokazał, iż jest gotów współpracować z każdym, kto szczerze nienawidzi PiS-u.

W tej opowieści pozostało drugie dno, o czym świadczy cała historia zaangażowania Kołodziejczaka w politykę, bo jeżeli się jej dokładnie przyjrzymy, to dojdziemy do wniosku, iż coś w niej śmierdzi. Przypomina to mechanizm opisany przez Jerzego Karwelisa w książce pt. „Elity – Krótki przewodnik po polskich elitach. Skąd się wzięły, jak działają i jak skończą”, w której autor odsłonił kulisy prokurowania przez panującą klikę „rewolucji kontrolowanej”. Sprowadza się ten zabieg do upuszczenia nagromadzonego ciśnienia społecznego, którego nagła i niekontrolowana erupcja mogłaby rozsadzić „układ zamknięty”. Przypadek Kołodziejczaka wpisuje się w ten scenariusz, jednak z tą różnicą, iż reżyserem nie był ówczesny rząd, tylko „totalna opozycja”, która wykorzystała narastający bunt wśród rolników do osłabienia „reżimu” Kaczyńskiego, tak jak to miało miejsce z KOD-em, czy Strajkiem Kobiet. Kołodziejczak, co prawda, nie spełnił roli Gieorgija Gapona wiodącego swoich zwolenników na rzeź, wprost pod lufy carskich kulomiotów, ale wyprowadził sporą grupę sfrustrowanych rolników i wpatrzonych w niego antysystemowców na polityczne manowce. Wywołując u wielu z nich zniechęcenie i wmawiając ludowi, iż nie ma się co szarpać, bo i tak mu się nie uda obalić systemu, a jak się nie da władzy zastraszyć, to ostatecznie można się z nią zaprzyjaźnić, czego on stał się najlepszym przykładem…

I nie ma dla mnie znaczenia, czy Kołodziejczak świadomie stał się prowokatorem rozbijającym organizujący się ruch antysystemowy, bo mając wybór między pozycją prawdziwego trybuna ludowego, za którym poszłyby tłumy, to ostatecznie wybrał rolę lokaja u najpodlejszego z antypolskich polityków. Tusk nagrodził go za wierną służbę stanowiskiem sekretarza stanu w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi, ale niczym szczególnym się tam nie wykazał. Próbował jeszcze użyć resztek swojego „autorytetu” do spacyfikowania protestów rolniczych na granicy z Ukrainą, jednak gwałtownie zrejterował pod naciskiem ostrej krytyki demonstrantów. Od tej pory korzystał już tylko z przyjemności życia jakich dostarczały mu rządowe salony, przechadzając się po nich w butach za kilkanaście tysięcy złotych, co przykuwało uwagę brukowych mediów i bulwersowało publikę, mniej obytą z luksusem. No cóż, widocznie, gdy jedni politycy mają pierdolca na punkcie drogich zegarków lub torebek, to on postanowił się wyróżnić eksponowaniem drogocennych butów, z których i tak wystaje mu słoma…

Kołodziejczak ewidentnie cierpi na chroniczną przypadłość zwaną manią grandiosa, ale też odczuwa silny kompleks niższości wobec „elity”, do której chce się przytulić. Przypomina w tym względzie bohatera pewnej znanej powieści – Nikodema Dyzmę, który usilnie starał się ukryć swoje braki w wykształceniu, jednocześnie w skrytości douczając się z poradnika savoir-vivre'u. Jednak jego współczesny naśladowca poszedł dalej w swojej determinacji, bo postanowił sobie kupić dyplom studiów wyższych w niesławnym Collegium Humanum, a jak aresztowano rektora tej „kuźni kadr”, to spróbował zrobić ten sam numer w dwóch innych podejrzanych „uczelniach”. Jego wielki pęd do „wykształcenia” został ostatecznie powstrzymany przez prokuraturę, która podjęła śledztwo w tej sprawie i media, które ujawniły niewygodne dla niego fakty, co wywołało niemały skandal i zrujnowało mu „błyskotliwą” karierę. Można więc rzec, iż taki jest właśnie „los rozdętych wielkości. Pcha się bestia nachalnie, póki jej kto jasną cholerą w oczy nie zaświeci…” – jak to celnie skwitował minister Jaszuński, w powieści „Kariera Nikodema Dyzmy”.

Kołodziejczaka i prezesa Banku Zbożowego łączy coś więcej niż tylko żądza kariery i braki w elementarnym wykształceniu oraz branża rolnicza, którą się zajmowali. Jest to modus operandi, jakim się obaj posługiwali w uciszaniu niewygodnych świadków swoich niecnych uczynków. Dyzma zlecił bowiem warszawskim oprychom danie nauczki Józefowi Boczkowi, swojemu przełożonemu z czasów, gdy pracował na poczcie w Łyskowie, który go szantażował i groził ujawnieniem jego prawdziwej przeszłości. Kołodziejczak natomiast próbował zastraszyć aktywistkę rolniczą z Podlasia, która umieściła w internecie niewygodne dla niego nagranie. Nasłał więc na nią podejrzanych osiłków, którzy odwiedzili ją w domu i groźbami próbowali zmusić do usunięcia kompromitującego materiału. Sprawa trafiła choćby do prokuratury i została nagłośniona przez media, ale pod rządami „demokracji walczącej” obowiązuje przecież doktryna Neumanna, która głosi, że: „Jak będziesz w Platformie, to będziemy cię bronili, k***a, jak niepodległości”. Dlatego na razie trudno oczekiwać, żeby wobec krewkiego i podupadłego dygnitarza wyciągnięto stosowne konsekwencje. Zachowanie Kołodziejczaka jest zresztą typowe dla środowiska, w którym się obraca, bowiem w styczniu 2025 roku wybuchł kolejny skandal, gdy jego doradca w ministerstwie groził byłej współpracownicy, iż ją „wypatroszy”, jak będzie się skarżyć na niego do szefa, czyli (nie)świętego Michałka, co w słowach też nigdy nie przebierał…

W czerwcu 2025 roku Kołodziejczak podał się do dymisji, co tłumaczył rzekomym sporem z ministrem Siekierskim oraz brakiem akceptacji dla rozlicznych patologii w resorcie rolnictwa, których ma się dopuszczać nomenklatura z PSL-u. Jednak jego zagranie jest niewiarygodne, ponieważ pełniąc funkcję wiceministra nie zrobił nic dla polskich rolników i nie przeciwstawił się szkodliwej polityce swojego resortu. Jego dymisja była już podobno przesądzona i miał być „spuszczony” przy okazji lipcowej rekonstrukcji rządu. Dlatego postanowił wcześniej „odejść z honorem”, a atak na kamratów z PSL-u miał prawdopodobnie odwrócić uwagę opinii publicznej od afery z kupowaniem lewych dyplomów. „Ludowcy” poczuli się urażeni jego „nielojalnym” zachowaniem, ale przecież „widziały gały co brały”, gdy wiejskiego oszołoma zapraszali do kooperacji. Warto więc na otrzeźwienie zadedykować im słowa hrabiego Ponimirskiego, który swego czasu zdemaskował Nikodema Dyzmę, mówiąc: „Otóż oświadczam wam, iż wasz mąż stanu […] to zwykły oszust, co was za nos wodzi, to sprytny łajdak, fałszerz i jednocześnie kompletny kretyn! […] To cham, bez cienia kindersztuby, bez najmniejszego okrzesania! Przyjrzyjcie się jego mużyckiej gębie i jego prostackim manierom! Skończony tuman, kompletne zero! […] Wulgarna figura spod ciemnej gwiazdy, o moralności rzezimieszka. […] To wy sami wywindowaliście to bydlę na piedestał!”.

I cóż teraz pocznie upadła „gwiazda” rządowego salonu? Być może doczłapie do końca kadencji w swoich luksusowych trampkach, a potem wróci na kapuściane pole, czyli tam, gdzie go odnalazła polityka. Możliwe też, iż przycupnie w platformianej dziurze i Tusk włączy go na stałe do swojej galerii osobliwości. Ja jednak nie wierzę już w świetlaną przyszłość tej skompromitowanej figury i myślę, iż jego dalsze losy polityczne w trafny sposób zdefiniuje cytat z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego, który głosi: „Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór. Czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci się ino sznur…”

Читать всю статью