Ukraińska lekarka zdradza, jak zachowywali się rosyjscy żołnierze. „Armia narkomanów. Byli jak zombie”

news.5v.pl 4 часы назад
  • — Wie pani, byliśmy tam ponad 20 dni i z dnia na dzień było coraz gorzej. Gorzej, bo nie mogliśmy pomagać, często po prostu czekaliśmy na śmierć rannych — wspomina rozmówczyni Onetu
  • — Któregoś dnia zauważyliśmy, iż nasi żołnierze zaczęli więcej ze sobą rozmawiać. Czuliśmy, iż coś poszło nie tak, iż coś złego się dzieje. W pewnym momencie po prostu zaczęli znikać — mówi
  • — Rozkładające się rany, fekalia, my wszyscy brudni i śmierdzący. Ale tak, gnijące rany to jest największy smród. Czuję ten smród, kiedy to mówię — zapewnia
  • — Po kilkunastu dniach oblężenia i bezradności zaczęliśmy się zastanawiać, jak się wydostać z tego miasta śmierci. Uratowało nas to, iż pierwszego dnia wojny zatankowaliśmy samochód — wyjaśnia lekarka
  • Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Magdalena Rigamonti: Składała panie przysięgę Hipokratesa?

Składałam. Ale kiedy się zaczęła wojna, zdałam sobie sprawę, iż w tej przysiędze jest jedna wada.

Że musi pani też ratować Rosjan?

Że muszę ratować tych, którzy nas zabijają. Na szczęście, kiedy do Mariupula, do naszego szpitala weszli Rosjanie, nie mieliśmy już żadnych narkotyków, żadnej morfiny, żadnych opioidów. Nic, żadnych leków nie mieliśmy.

Szukali narkotyków?

Oczywiście, przecież ta ich armia, to jest zbieranina narkomanów, alkoholików, przestępców kryminalnych, więźniów, których wcielono do wojska. Pierwsi do szpitala weszli narkomani w rosyjskich mundurach. choćby nie próbowali ukryć, iż są ćpunami. Byli jak zombie. Podchodzili do nas, ludzi w białych, brudnych kitlach i prosili, żeby im coś wkłuć. Pokazywali swoje zniszczone żyły. Na ich rękach już nie było miejsca na wbicie igły.

Mieliście jeszcze jakieś zapasy leków?

Nie, nic, choćby tabletek przeciwbólowych. Weszli do gabinetu, szukali narkotycznych leków, wyłamywali drzwi do pomieszczeń, w których w normalnych sytuacjach są przechowywane leki. Krzyczeli na nas, grozili śmiercią. Moich kolegów lekarzy pobili. Mówiliśmy im: możecie nas wszystkich zabić, ale jak coś się wam przydarzy, to kto wam pomoże. I o dziwo działało. Przestali bić, przestali grozić.

Pani mąż jest lekarzem, był wtedy w szpitalu.

Byliśmy razem, ale pracowaliśmy z reguły oddzielnie. Bałam się, iż go pobiją, iż będą chcieli zabić.

O siebie też się pani bała?

Też, bo dla Rosjan nie ma znaczenia, czy jestem kobietą, czy mężczyzną. Bili też kobiety, również w twarz. Wszystkich nas chcieli upokorzyć. Staraliśmy się nie mieć z nimi żadnego kontaktu, nie patrzeć im w oczy, tylko robić swoje. Najstraszniejsze moralnie jest dla mnie to, iż niektórzy nasi koledzy lekarze zaczynali współpracować z Rosjanami i wieszać w swoich gabinetach rosyjskie flagi. Byli też tacy, którzy zaraz na początku oblężenia Mariupola zniknęli, nie pracowali, nie ratowali Ukraińców, a kiedy Rosjanie przejęli miasto, objawili się na nowo, już jako prorosyjscy medycy.

„Kiedy weszli Rosjanie, pierwsze co, to kazali się chorym mężczyznom rozbierać”

Jak robić swoje, kiedy nie ma się leków, nie ma prądu, wody, jak leczyć?

Byliśmy jako lekarze pozbawieni wszystkiego. Nie mieliśmy nic, co mogłoby pomóc chorym. W pewnym momencie mieliśmy tylko siebie. Pamiętam, jak były już tylko jakieś bandaże. Można było zmienić opatrunek, ale nie było co do tego opatrunku włożyć, jak obmyć ranę, zdezynfekować. Poza tym, takie zdejmowanie poprzyklejanych do ran bandaży to jest straszne cierpienie dla rannego…

Wie pani, byliśmy tam ponad 20 dni i z dnia na dzień było coraz gorzej. Gorzej, bo nie mogliśmy pomagać, często po prostu czekaliśmy na śmierć rannych. Chorym, rannym ludziom potrzebne jest świeże powietrze, światło dzienne, a my choćby tego nie mogliśmy im dać. Najczęściej ci ciężko ranni leżeli w piwnicy, więc nasza praca głównie polegała na tym, iż schodziliśmy do podziemi i sprawdzaliśmy, czy ten człowiek jeszcze żyje, czy już umarł. Z latarką trzeba było iść, bo prądu przecież też nie było.

Przed tą wielką wojną nigdy nie pomyślałam, iż tak mnie życie sprawdzi, iż ja lekarka nie będę miała nic, żeby leczyć ludzi.

Nie tak dawno rozmawiałam z Anną Trzeciakowską, która była sanitariuszką w Powstaniu Warszawskim. Mówiła, iż w szpitalu nie było leków, wiec wystawiali rannych ludzi przy otwartych oknach i czekali aż muchy obsiądą ropiejące miejsca na ciele i wyżrą chore elementy.

Znam tę metodę. Z tego powodu żałowaliśmy, iż Rosjanie nie zaatakowali latem, bo przecież zimą i wczesną wiosną nie ma much.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Najpierw w szpitalu było ukraińskie wojsko, potem weszło rosyjskie.

Tak, któregoś dnia zauważyliśmy, iż nasi żołnierze zaczęli więcej ze sobą rozmawiać. Czuliśmy, iż coś poszło nie tak, iż coś złego się dzieje. Jednak nam nic nie mówili. W pewnym momencie po prostu zaczęli znikać. Ci, którzy zostali, przebrali się w cywilne ubrania.

Co z rannymi żołnierzami?

Część udało im się wywieźć. Wtedy już byliśmy pewni, iż może być po nas, iż zaraz wejdą ruscy. Ukraińcy wiedzieli, iż muszą wydostać się z Mariupola. Uciekać, bo inaczej zginą.

Protestowaliście, żeby nie zabierali rannych?

Nie. Wiedzieliśmy, iż jak zostaną, to Rosjanie będą ich rozstrzeliwać na miejscu. Przecież łatwo było poznać naszych. Mieli patriotyczne tatuaże z mapami ukraińskimi, flagami. Kiedy weszli Rosjanie, pierwsze co, to kazali się chorym mężczyznom rozbierać. Sprawdzali, czy mają tatuaże, siniaki na ramieniu od odbicia karabinu.

„Lekarz rannych nie zostawia”

Powstańcy mówią, iż dwa miesiące powstania to dla nich najważniejszy czas w życiu. Dla pani praca w szpitalu w oblężonym Mariupolu to też najistotniejsze dni?

Ten Mariupol cały czas trwa, cały czas giną ludzie. Putin dopuścił się w naszym mieście zbrodni wojennych i one są prawie wszystkie zdokumentowane. Ale ile mamy takich miast, miasteczek, miejscowości, wiosek, gdzie Rosjanie robią dokładnie to samo i nikt tego nie dokumentuje i nie zostają żadne ślady.

W Mariupolu był też drugi szpital, który został zbombardowany przez Rosjan.

Nie mieliśmy z nim żadnej łączności. Dowiedzieliśmy, co tam się stało dopiero wtedy, kiedy zaczęto zwozić chorych, którzy tam leżeli i rannych poszkodowanych w wyniku ataku. Wszystko pod ostrzałem. Przecież nie działała komunikacja miejska, nie było zasięgu telefonicznego. Ludzie albo pielgrzymowali do szpitala, albo przywozili swoich bliskich, albo sami byli chorzy, ranni i próbowali do nas dotrzeć. Za wszelką cenę. I kiedy już byli na miejscu, to mieli nadzieję, iż im pomożemy.

24 lutego 2022 r., kiedy zaczęła się wojna pani była na dyżurze w szpitalu?

Tak, na 24-godzinnym. Zaczęłam wieczorem 23 lutego i miałam być do wieczora 24 lutego. Rano do szpitala przyjechał mój mąż. Mówi: na wszelki wypadek wziąłem z domu wszystkie nasze dokumenty, trzeba zatankować samochód, może trzeba będzie uciekać…

Mieliście spakowaną tak zwaną triewożną walizkę, torbę ewakuacyjną?

Nie. Pochodzę z Doniecka. Tam Rosjanie zaatakowali nas już w 2014 r. Rodzice uciekli stamtąd, jako tzw. wewnętrzni uchodźcy przenieśli się do Charkowa. To był akurat czas, kiedy na uniwersytecie medycznym kończyłam medycynę. Świadectwo ukończenia studiów już nie było ukraińskie, więc kiedy w 2015 r. przyjechałam do Mariupola, to musiałam jeszcze iść na ukraiński uniwersytet i przez rok się uczyć, by mieć legalny ukraiński dyplom. W lutym 2022 r. już nie chciałam uciekać z Mariupola. Wiedziałam, iż jak się coś się zacznie dziać, to najważniejszą rzeczą jest ratowanie ludzi.

Nie myśląc o swoim życiu?

Do ostatniej chwili nie wierzyłam, iż Rosjanie to zrobią. A jak już, to wszystko to będzie krótkotrwałe. Okazało się, iż zniszczyli całe miasto, zabili i poranili cywilów. Ani ja, ani mąż nie chcieliśmy tych ludzi zostawiać. Lekarz rannych nie zostawia.

Pani koledzy też tak myśleli?

Większość tak. Pracowaliśmy jak maszyny, bez konfliktów, ale w wielkim napięciu. Przecież co chwilę ktoś nam umierał. Również na naszych rękach.

„Czuję ten smród, kiedy to mówię”

Pękła pani?

Tylko raz. Nie, nie płakałam. Po prostu nie wytrzymałam. Pozwoliłam sobie na słabość, kiedy zobaczyłam ojca płaczącego nad ciałem swojego nieżyjącego synka, którego nie udało nam się uratować. Powtarzałam sobie, iż nie mam prawa na żadne emocje, bo rozwalę system. Przecież, o ile jedna osoba wypada z zespołu, to praca się zatrzymuje. A praca była w zasadzie bez przerwy. Nikt nie sprawdzał, czy już się skończyła doba, czy nie.

W pierwsze dni wojny jeszcze udawało się trochę spać, bo nie było aż tylu ostrzałów. A potem zaczęła się prawdziwa masakra. Powylatywały szyby z okien, było bardzo zimno. Mieliśmy taki cieniutki jednoosobowy materac. Leżał przy ścianie i zdarzało się, iż spaliśmy na nim we trójkę. Co najwyżej po dwie, trzy godziny. Zresztą, trudno to nazwać snem, raczej przymykaniem oczu. Nie wiem, jak to nazwać, ale nam nie chciało się aż tak bardzo spać, skądś braliśmy siły. Nie wiem, może z adrenaliny, może z patriotyzmu, a może z nienawiści. W każdym razie nie chciałabym już nigdy tego sprawdzać.

Woda w szpitalu była tylko przez pierwsze trzy dni wojny.

Potem służby komunalne przywoziły wodę w beczkach. Później robili to żołnierze, a potem nie było już nic.

Śmierdziało?

Bardzo. Straszny smród. Rozkładające się rany, fekalia, my wszyscy brudni i śmierdzący. Ale tak, gnijące rany to jest największy smród. Czuję ten smród, kiedy to mówię. Pamiętam, iż jak już wyjechaliśmy z Mariupola i zatrzymaliśmy się w Zaporożu, w którym była woda w kranie… Boże, jak ja się cieszyłam, iż ona leci, iż można się napić, umyć. To było dla mnie jak cud. Od tamtej pory doceniam szczegóły, na które wcześniej nie zwracałam uwagi.

W szpitalu mieliście co jeść?

Na początku jedzenia było sporo. W szpitalu było przecież 800 łóżek, przed wojną działała kuchnia, a więc były i zapasy. Nie na długo starczyły, bo przecież my mieliśmy pod opieką ponad dwa i pół tysiąca chorych i rannych. Poza tym w szpitalu mieszkali nie tylko chorzy, ale także ci, którzy chcieli się schronić albo nie mieli się gdzie podziać. Rosjanie wysadzili w powietrze blok, więc ci, którzy przeżyli, przyszli mieszkać do szpitala. Oni często wychodzili na łowy do miasta, zdobyć coś dla siebie i innych do jedzenia. Włamywali się do sklepów i zawsze coś przynosili. Zawsze też się dzielili. Z nami też. Przy bloku operacyjnym mieliśmy generator. Czasami przychodziły kobiety i mówiły, iż będą gotować i gotowały coś dla jak największej liczby ludzi. Zdarzało się, iż ludzie rozpalali ognisko przed szpitalem i też gotowali.

„Teraz mamy zawsze auto zatankowane do pełna”

Co się stało z pani domem w Mariupolu?

Stoi. Wiem, iż ma uszkodzony balkon. Rosjanie przejmują wszystkie mieszkania. Cały czas opłacamy czynsz, sąsiedzi nam tego mieszkania pilnują. Mam nadzieję, iż je kiedyś odzyskamy. Tak, jak odzyskamy Mariupol.

Pani chciałaby tam wrócić?

Nie, nigdy. Po tym wszystkim, co tam się wydarzyło już nigdy. Mój mąż pochodzi z Mariupola, on zna tam każdą ulicę, ma, miał tam przyjaciół. Tęskni nie tyle za miastem, ile za życiem, które było przed wojną. Na pewno chciałby tam pojechać, ale dopiero wtedy, kiedy Ukraina wygra wojnę. Też już nie chciałby mieszkać w Mariupolu.

Teraz mieszkacie i pracujecie w Kijowie.

Tak, nasz Mariupol jest w Kijowie. Naszemu dyrektorowi udało się zebrać w jednym miejscu ludzi, lekarzy, cały personel medyczny, który wyjechał z Mariupola. W Kijowie pracujemy razem w małym szpitalu nazywanym Mariupolem. Tu trafiają ranni z frontu. Mamy dwie sale operacyjne i siedem sal z łóżkami. Robimy, co możemy.

Po kilkunastu dniach oblężenia i bezradności zaczęliśmy się zastanawiać, jak się wydostać z tego miasta śmierci. Uratowało nas to, iż pierwszego dnia wojny zatankowaliśmy samochód, iż ten samochód nie został ostrzelany, spalony. Teraz, w Kijowie mamy zawsze auto zatankowane do pełna.

Читать всю статью