Pierwotnie Wał Pomorski był systemem fortyfikacji wybudowanych na dawnej granicy niemiecko-polskiej na początku lat trzydziestych. Niemcy powrócili do jego rozbudowy w 1944 roku i wykorzystali w nim najnowsze zdobycze sztuki fortyfikacyjnej. Przede wszystkim stworzyli całą sieć bunkrów, rozproszonych w terenie, ale powiązanych ze sobą dokładnie przemyślanym systemem ognia i zapór saperskich. Wykorzystali przy tym naturalne adekwatności obronne tego obszaru. Liczne jeziora, rzeki i gęste lasy stanowiły już i tak poważną przeszkodę dla nacierających wojsk. Najważniejsze jednak było to, iż taki system pozwalał na prowadzenie obrony nie tylko przez oddziały forteczne, ale i bardziej mobilne jednostki liniowe. Dowództwo niemieckie i tutaj przygotowało szczególnie nieprzyjemną niespodziankę, gdyż oprócz żołnierzy Wehrmachtu skierowało do obrony Wału Pomorskiego słynące z fanatyzmu formacje Waffen-SS.
Kawaleryjski łącznik do dowództwa. Rekonstrukcja bitwy o Kołobrzeg, marzec 2024. Fot. Piotr Korczyński
Tak więc po mroźnych dniach i nocach marszu, zawiejach i zamieciach śnieżnych, które unieruchomiły prawie wszystkie pojazdy, polscy piechurzy dotarli w pobliże potężnej linii obronnej, ale w tym wszystkim najgorsze było to, iż dla ich dowódców istnienie Wału Pomorskiego było niemal całkowitym zaskoczeniem! 28 stycznia 1945 roku do sztabu 1 Armii pod Bydgoszczą dotarł rozkaz przejścia do ataku. Dowódca 1 Frontu Białoruskiego, marszałek Gieorgij Żukow, podkreślał w nim, iż siły niemieckie są już rozbite i pozbawione woli walki. Wobec tego polska armia miała w ciągu 10 dni (do 6 lutego) pokonać 249 km i wyjść nad Odrę. Czyli codziennie żołnierze musieli nacierać w tempie 24 km na dobę!
Maszynka do mięsa
To był rozkaz zupełnie nierealny, ale jak zauważył po latach weteran tych walk, Edward Flis – w 1945 roku świeżo promowany na porucznika kościuszkowiec z 3 Pułku Piechoty: „Chyba tylko my, sybiracy i Kresowiacy, mogliśmy to jakoś znosić”. A po forsownym marszu trzeba było niemal gołymi rękoma zdobywać niemieckie bunkry, słysząc okrzyki sowieckich oficerów, które stały się mantrą frontu wschodniego: „Wpieriod! Wpieriod na zapad!”. Kolega Flisa z 3 Pułku Piechoty, również Kresowiak, sybirak i porucznik – Eugeniusz Skrzypek podkreślał: „To najcięższe i najtrudniejsze boje, w jakich brałem udział. Bunkry Wału Pomorskiego były dla nas niemiłą niespodzianką. Do tego panowała ostra zima. Dostaliśmy rozkaz nacierania na nie bez wsparcia artyleryjskiego i bez zaopatrzenia, ba – choćby bez strojów maskujących! W ciemnozielonych płaszczach na ośnieżonych, odsłoniętych polach byliśmy dla niemieckich cekaemistów i moździerzystów celami jak na strzelnicy! Polscy żołnierze ginęli tu setkami, ale nie z okrzykiem »Za Stalina« czy »Za Związek Sowiecki« – jak twierdzą dziś niektórzy – ale zawsze »Za Polskę«, »Za wolną Polskę«”. Otóż to: za wolną Polskę”!
Żołnierze szli na bunkry i ginęli, a ci, którzy przeżyli, nie mieli czasu zajrzeć do ich środka. Skrzypek nie był we wnętrzu żadnego z nich. To, co mu się wtedy najbardziej utrwaliło w pamięci, to pulsujący mózg jednego ze śmiertelnie rannych żołnierzy, któremu odłamek wyrwał kawał czaszki…
Porucznik Flis walkę o Wał Pomorski podsumował krótko, a dobitnie: „Nie wiem, co robiły nasz wywiad i zwiad, skoro o istnieniu Wału Pomorskiego dowiedzieliśmy się dopiero po jego zdobyciu”. Symbolem męstwa i ofiarności polskiego żołnierza w walkach o Wał Pomorski stał się bój o liczący około 150 m przesmyk między jeziorami Smolno a Zdbiczno. Żołnierze 4 Dywizji Piechoty, którym przyszło go zdobywać, nazwali go „Przesmykiem Stu Diabłów”. W tym miejscu drogę nacierającym żołnierzom zagradzały dwa bunkry otoczone polami minowymi i zasiekami z drutu kolczastego. Przez trzy dni – od 5 do 8 lutego – w ogniu niemieckich karabinów maszynowych i na minach zginęło 300 szturmujących Polaków i Rosjan! Dopiero podciągnięcie haubicy kalibru 152 mm pozwoliło zniszczyć jeden z bunkrów, a drugi zdobyli polscy piechurzy.
Gen. bryg. Bolesław Kieniewicz, dowódca 4 DP, przed planem Kołobrzegu, obok płk Jan Żukowski, dowódca artylerii 4 DP. Fot. Józef Rybicki. Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu
W czasie tych krwawych bojów Józef Kwiatkowski rodem z Łucka nie miał jeszcze skończonych 18 lat… a już zdążył zostać bohaterem. Podczas boju pod Nadarzycami, gdzie było szczególnie gorąco od niemieckiego ołowiu, wyniósł rannego kolegę, a raczej wywlókł, bo Tadeusz Wesoły, jak Józek także Kresowiak z Łucka, to było chłopisko znacznie większe i cięższe od niego. „Niestety, z drugim Tadkiem już ta sztuka mi się nie udała” – wspominał po latach z żalem porucznik Kwiatkowski. Jak im przykazano, poszli wieczorem leśną przesieką wzdłuż rozciągniętej przez ich kompanię linii telefonicznej, by znaleźć jej przecięcie – ciągle ją rwały nieprzyjaciel albo eksplozje pocisków, jak to w walce. Sokół szedł pierwszy i nagle odchyliwszy jakąś gałąź, puścił ją niechcący prosto w twarz Kwiatkowskiego. Nieszczęśliwie dostał nią prosto w prawe oko.
„Poczułem – wspominał Józef Kwiatkowski – okropny ból. Ochrzaniłem go, iż nie uważa. Uszliśmy jeszcze kawałek i nagle słyszymy okrzyk »Hände hoch!«. Ja w tym momencie rzuciłem się za drzewo. Ten krzyczący Niemiec leżał na ziemi tak, iż nie mogłem w niego strzelić ze swojej pepeszy, nie trafiając jednocześnie Tadka. Wtem Niemiec otworzył ogień i dosłownie przeciął serią kolegę na pół. Kiedy nieprzyjaciel podniósł się – myśląc, iż już po wszystkim – ja z pepeszy posłałem go z powrotem na ziemię. Okazało się, iż za drzewami był jeszcze jeden esesman i on zaczął uciekać. Krzyknąłem za nim: »Halt! Hände hoch!« i pociągnąłem mu nad głową serię z automatu. Zatrzymał się i zakomenderowałem »Runter!« – padnij. Usłuchał – związałem mu ręce i nogi kablem. Zbiegiem okoliczności to wszystko rozegrało się w miejscu, w którym nasza linia była uszkodzona. Połączyłem kable i nawiązałem łączność ze swoimi, prosząc, by przysłali mi pomoc. Dotarł do mnie jeden żołnierz, wzięliśmy jeńca, zabitemu esesmanowi zabrałem dokumenty. W sztabie najpierw mieli do mnie pretensje, iż nie uratowałem Tadka Sokoła, ale gdy opowiedziałem ze szczegółami, iż nie miałem na to szans, dali mi Krzyż Walecznych. Nie chwaliłem się jednak tym, iż zabiłem człowieka. Wprawdzie był to esesman, ale już muszę żyć z tym ciężarem, chociaż oczywiście, gdyby on pierwszy otworzył ogień, mnie by tutaj nie było…”
Żołnierze 6 Dywizji Piechoty w natarciu. Rekonstrukcja bitwy o Kołobrzeg, marzec 2024. Fot. Piotr Korczyński
Artyleria ostatniej szansy
Straty dywizji piechoty 1 Armii sięgały wówczas setek zabitych, rannych i zaginionych, ale byłyby jeszcze większe, gdyby do rozbijania niemieckich bunkrów i umocnionych pozycji nie wykorzystano ciężkiej artylerii. W zmaganiach na Wale Pomorskim doszło do odwrócenia porządku rzeczy – oto artylerzyści ze swymi działami i haubicami wchodzili na pierwszą linię przed piechotą! Ryzykując utratę swego cennego sprzętu, podciągali go w śniegu i błocie jak najbliżej nieprzyjacielskich pozycji i ogniem na wprost rozbijali bunkry czy czołgi, dzięki czemu torowali piechocie drogę „wpieriod”. W ten sposób swój chrzest bojowy przechodził świeżo promowany na chorążego Józef Koleśnicki, niespełna 22-latek rodem z Tiutkowa pod Trembowlą, przed wojną zdążył skończyć seminarium nauczycielskie, a po jej wybuchu konspirował w Związku Walki Zbrojnej, a następnie Armii Krajowej. W czerwcu 1944 roku wcielono go do 1 Armii Polskiej w Związku Sowieckim i jako młodzieńca lepiej wykształconego od większości rekrutów od razu skierowano do szkoły podoficerskiej. Stąd trafił na kurs chorążych, który ukończył w styczniu 1945 roku. Jako świeżo mianowany oficer objął stanowisko dowódcy plutonu dowodzenia 4 baterii 5 Brygady Artylerii Ciężkiej. Pluton ten był „oczami i uszami” brygady, gdyż składał się z drużyny rozpoznawczej, drużyny topograficznej i drużyny łączności.
4 Pułk Czołgów Ciężkich w drodze na Kołobrzeg. Fot. Józef Rybicki. Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu
Koleśnicki rzucony więc został na naprawdę głęboką wodę. Najpierw był marsz przez mróz i śnieg, niejednokrotnie przez kilka dni bez gorącego posiłku lub bez jakiegokolwiek jedzenia. Żołnierze błogosławili zapobiegliwe niemieckie gospodynie, włamując się do ich opuszczonych domów i spiżarni pełnych słoików z peklowanym mięsem – weki ich ratowały. A kiedy dotarli do umocnień Wału Pomorskiego, stali się dla piechoty „strażą pożarną”. Potężnymi haubicoarmatami 152 mm wz. 1937 wyrąbywali drogę piechocie pomiędzy żelbetowymi bunkrami. I tak krok po kroku 1 Armia szła ku morzu, będąc częścią sowieckiego walca.
Do 8 marca 1945 roku prawie całe Pomorze Zachodnie zostało zdobyte, a Grupa Armii „Wisła”, na czele której stało wojskowe beztalencie – Heinrich Himmler, rozbita. ale do pełnego sukcesu brakowało jeszcze sporo. Niemcy bronili Trójmiasta, trwali też pod Trzebiatowem i Szczecinem, a przede wszystkim trzymali się w Kolbergu – Kołobrzegu zamienionym w twierdzę. Hitler pogrążony w historycznych analogiach i wyczekujący cudu, który odwróciłby losy wojny, od razu uchwycił się wydarzeń z 1807 roku, kiedy to twierdza Kolberg wytrzymała oblężenie 18-tysięcznego korpusu generała Édouarda Mortiera. Na zamówienie Goebbelsa powstała prawdziwa filmowa superprodukcja o tych wydarzeniach w reżyserii Veita Harlana. Po premierze 30 stycznia 1945 roku Hitler oglądał „Kolberg” przy każdej nadarzającej się okazji, zapominając zupełnie o tym, iż wprawdzie Mortier twierdzy nie zdobył, ale nie miało to wpływu na losy tamtej wojny… Rozkazał więc Kolberg zmienić w twierdzę i bronić do ostatniego żołnierza.
Stanowiska artylerii przeciwlotniczej w rejonie Kołobrzegu. Fot. Józef Rybicki. Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu
Do poruczników Flisa i Skrzypka, do ich całego 3 Pułku Piechoty w tym momencie uśmiechnął się los, bo 8 marca jednostka przesunięta została do drugiego rzutu nad Zalewem Szczecińskim, gdzie miała operować cała 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Wprawdzie tam też kościuszkowcy musieli uganiać się po lasach za niedobitkami nieprzyjaciela, dochodziło do potyczek i ginęli żołnierze, ale porównywać tego z hekatombą pozostałych dywizji 1 Armii Wojska Polskiego w Kołobrzegu niepodobna.
Twierdza we mgle
Bitwa o Kołobrzeg była największą batalią w warunkach miejskich, jak wspomniano – drugą po Powstaniu Warszawskim, jakiej przyszło doświadczyć żołnierzom polskim na froncie wschodnim. Dla wyższego dowództwa 1 Armii to, iż Kołobrzeg został przez Niemców zmieniony w twierdzę, było znowuż niemiłą niespodzianką. Zresztą w kwaterze Żukowa też o tym nie wiedziano. Wydał on rozkaz dowódcy 1 Armii, generałowi Stanisławowi Popławskiemu, iż ma to miasto zająć w ciągu doby. Ten 6 marca powtórzył identyczny rozkaz dowódcy 6 Dywizji Piechoty. Następnego dnia, kiedy pułki 6 Dywizji zostały na przedpolach Kołobrzegu zdziesiątkowane, zrozumiano, iż nic z tego. Zdenerwowany Popławski wysłał więc 8 marca 3 Dywizję Piechoty, a następnie dwie brygady artylerii, pułk moździerzy, dwa pułki artylerii przeciwlotniczej i w końcu 4 Pułk Czołgów Ciężkich. Już samo to zestawienie pokazuje, jak ciężkie walki uliczne przyszło toczyć w Kołobrzegu polskim żołnierzom i to przy minimalnym wsparciu Armii Czerwonej, o czym też warto pamiętać. Zdobywanie Kołobrzegu było praktycznie samodzielną operacją Wojska Polskiego.
Jedną z brygad artylerii, które zostały rzucone do walk ulicznych, była 5 Brygada Artylerii Ciężkiej. Znowu haubicoarmaty ogniem na wprost wyrąbywały tunele w barykadach i budynkach dla grup szturmowych piechoty. Zadaniem Józefa Koleśnickiego (już podporucznika) było namierzanie celów i przekazywanie danych do baterii ogniowej. Piekielnie niebezpieczna rola artyleryjskiego zwiadowcy. – W czasie walki – podkreślał po latach pułkownik Koleśnicki – żołnierz skupia się na podstawowym celu, jaki wytyczyło mu dowództwo. Dopiero po bitwie zaczyna się analizować jej przebieg i układać jej poszczególne etapy jak klocki. W tym sensie dla nas, oficerów niższego szczebla, podoficerów i szeregowych, szturm na Kołobrzeg nie był zaskoczeniem, tylko kolejnym etapem walki, a iż będzie ona krwawa, dobrze o tym wiedzieliśmy po wcześniejszych doświadczeniach.
Zaślubiny z Bałtykiem pocztu sztandarowego 10 Pułku Piechoty. Co ciekawe, pierwszy stoi ułan z 1 Samodzielnej Brygady Kawalerii Jan Słabysz, 18 marca 1945. Fot. archiwum Piotra Korczyńskiego
Ulice wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk. Niemieckie punkty oporu – jak zwykle – były znakomicie przygotowane. Wiele z nich znajdowało się w silnie umocnionych budynkach lub nowo wybudowanych żelbetowych bunkrach. Koleśnicki wraz ze swymi żołnierzami je wyszukiwał, a kiedy podał namiary przez radio, resztę załatwiały haubicoarmaty… Każdy kolejny dzień drużyny Koleśnickiego to igranie ze śmiercią – rosyjska ruletka. Jednego razu porucznik założył ze swymi żołnierzami punkt obserwacyjny w wysokim, kilkupiętrowym budynku. Kiedy namierzyli cele i zameldowali o nich przez radio, przypomnieli sobie, iż są potwornie głodni – od trzech dni nic nie mieli w ustach. Koleśnicki pozwolił więc, by żołnierze poszukali jedzenia. Znaleźli spore zapasy w piwnicy, wrócili z nimi uradowani na górę, a kiedy się najedli, zmorzył ich sen – nie dziwota, wszyscy byli niewyspani i przemęczeni. Jak się obudzili, usłyszeli, iż pod nimi są już Niemcy i wciągają działka na kolejne piętro. Jeden z żołnierzy – kapral Gruszka – w okamgnieniu odbezpieczył granat i rzucił w dół. Ci, którzy przeżyli eksplozję, uciekli, a drużyna Koleśnickiego pobiegła za nimi, gdyż jej artyleria zaczęła swym ogniem rujnować ten budynek.
Koleśnicki miał fuksa, ale największym jego szczęściem było, iż służył u niego kapral Gruszka – urodzony żołnierz o refleksie rewolwerowca. Do szczególnie niebezpiecznych wypadów należały te, gdy zwiadowcy musieli sprawdzić, który budynek zajęty jest przez Niemców. Wtedy zawsze Koleśnickiemu towarzyszyli Gruszka i radiotelegrafista, by od razu przesłać meldunek przez radiostację. W czasie jednej z takich akcji kapral swemu dowódcy ocalił życie. Kiedy przebiegali blisko ratusza, natknęli się na niemieckiego grenadiera gotowego do strzału. Nim Koleśnicki zdążył zareagować, Niemiec już zwalił się na ziemię, strzelając w śmiertelnych spazmach ze swego empi. To kapral Gruszka wystrzelił z pepeszy. Gdyby się spóźnił o sekundę, nie byłoby ich wśród żywych.
Takich epizodów miał Koleśnicki kilka, ale poważniej kontuzjowany został tylko raz. Gdy z trzema żołnierzami znalazł się nagle w polu rażenia nebelwerferów, starał się schronić w bazylice kołobrzeskiej. Już dobiegali do budynku, kiedy nagle pocisk uderzył w futrynę drzwi i wszyscy czterej żołnierze dostali cegłami po głowach. Stracili przytomność. Na szczęście odnaleźli ich swoi i odnieśli do sowieckiego szpitala polowego. Jak tylko odzyskali siły, wrócili do brygady. Walki o Kołobrzeg trwały blisko dwa tygodnie i kosztowały 1 Armię ponad 4 tys. poległych, zaginionych i rannych żołnierzy – straszna danina krwi przed ostatnim akordem wojny w tej kampanii – operacją berlińską.
Podobnie jak Koleśnicki, wspomniany Józef Kwiatkowski także w bitwie o Kołobrzeg został kontuzjowany w niemieckim ostrzale artyleryjskim. Prócz nich 80. rocznicy bitwy o Kołobrzeg doczekało jeszcze dwóch weteranów: Józef Nowak, przed wstąpieniem do wojska powstaniec warszawski, i Edward Róg rodem z wołyńskiego Równego, wywiadowca AK. Obaj w bitwie o Kołobrzeg służyli w łączności i obaj także odnieśli w niej rany – i podobnie jak porucznik Kwiatkowski, wchodzili dopiero w dorosłość. adekwatnie byli jeszcze dziećmi.
Tekst powstał na podstawie książek – zwłaszcza „15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim” – i wywiadów Piotra Korczyńskiego z weteranami 1 Armii WP.
Piotr Korczyński p.o. redaktor naczelny „Polski Zbrojnej. Historii”, historyk, grafik i publicysta; autor książek, m.in. „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, „Śladami Szeli, czyli diabły polskie”, „Wojownicy, żołnierze i śmierć nie zawsze pełna chwały”, „Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski”, „Zapomniani. Chłopi w Wojsku Polskim”, „15 sekund. Żołnierze polscy na froncie wschodnim”, Dzika dywizja. Historia czerwonych beretów”, współautor w tomie 2 i 3 „Europejskiego Kina Gatunków” oraz „1000 filmów, które tworzą historię kina”. W „Mówią Wieki” i w „Polsce Zbrojnej. Historii” prowadzi stałe cykle o kinie historycznym i wojennym.