Polityka Trumpa to wyrzucenie na śmietnik amerykańskiej wizji globalnego ładu, sojuszy opartych na wspólnych wartościach (w tym samych tych wartości – wolności, demokracji i praw człowieka) oraz idei wspierania państw i ruchów demokratycznych na świecie m.in. poprzez interweniowanie przeciwko autorom zbrodni. Trump się od świata nie izoluje. Pozostaje w jego centrum jako najważniejsza postać globu, łaknący uwagi i względów punkt odniesienia we wszystkich kwestiach i dla wszystkich innych aktorów.
Najważniejszym wydarzeniem upływającego 2025 r. jest porzucenie przez Stany Zjednoczone roli lidera wolnego świata. Jeszcze niedawno, słysząc taki wniosek, założylibyśmy, iż USA wróciły do izolacjonistycznych wątków swojej tradycji politycznej i zdecydowały się zrezygnować z aktywnej polityki zagranicznej czy z angażowania się w problemy innych regionów globu. Rzeczywiście, w znajdującej się od stycznia tego roku u władzy administracji Donalda Trumpa nie brakuje dogmatyków izolacjonizmu i wątki nim inspirowane dość często pojawiały się także w wystąpieniach prezydenta, szczególnie gdy dopiero kandydował na urząd. Deklaratywnie Trump sugerował swoje America First jako odwrócenie się plecami od wojen i innych problemów dalekich do Waszyngtonu miejsc na świecie i zajęcie się interesami własnego kraju.
Praktyka sprawowania władzy przez te 10 miesięcy pokazała jednak, iż strategia Trumpa jest czymś o wiele gorszym od izolacjonizmu w sensie désintéressement. Trump w przestrzeni stosunków międzynarodowych pozostaje prezydentem wręcz hiperaktywnym. Jego izolacjonizm nie jest zminimalizowaniem kontaktów z innymi krajami. Jest to izolacjonizm wobec wartości, celów, strategii i doktryny amerykańskiej polityki globalnej, które były jednomyślnie realizowane i podtrzymywane przez jego poprzedników w okresie ośmiu ostatnich dekad. Polityka Trumpa to wyrzucenie na śmietnik amerykańskiej wizji globalnego ładu, sojuszy opartych na wspólnych wartościach (w tym samych tych wartości – wolności, demokracji i praw człowieka) oraz idei wspierania państw i ruchów demokratycznych na świecie m.in. poprzez interweniowanie przeciwko autorom zbrodni. Trump się od świata nie izoluje. Pozostaje w jego centrum jako najważniejsza postać globu, łaknący uwagi i względów punkt odniesienia we wszystkich kwestiach i dla wszystkich innych aktorów. Jest w polityce międzynarodowej prezydentem wręcz nadaktywnym, ale zorientowanym na zburzenie całego dorobku amerykańskiej dyplomacji z trzech-czterech ostatnich pokoleń.
Wychodzenie poza opłotki
Nurt izolacjonistyczny długo dominował w amerykańskiej polityce, zwłaszcza w wykonaniu prezydentów z Partii Republikańskiej. Pierwszy większy wyłom w tej mentalności był dziełem demokraty Woodrowa Wilsona, a zepchnięcie jej do defensywy udało się kolejnemu prezydentowi z Partii Demokratycznej, Franklinowi Delano Rooseveltowi, w dramatycznych realiach II wojny światowej i ataku na Pearl Harbour. Lekcja historii, jaką była wojna z państwami Osi, a następnie także realia rodzącej się „zimnej wojny”, skompromitowała izolacjonizm, który przez długie lata mógł funkcjonować już tylko na egzotycznych marginesach amerykańskiej polityki. Do centrum myślenia amerykańskich elit obu partii weszła idea Ameryki jako lidera tzw. wolnego świata, rozumianego z jednej strony jako wspólnota losu państw o ustrojach liberalno-demokratycznych, opartych o konstytucjonalizm i mechanizmy państwa prawa, broniących (oczywiście nieraz ułomnie) praw człowieka i wolności indywidualnych, a także stosujących w sferze ekonomicznej modele wolnej lub społecznej gospodarki rynkowej; zaś z drugiej strony jako sojusz przeciwników światowego komunizmu i bloku komunistycznych reżimów oscylujących wokół ZSRR (to drugie ujęcie obejmowało niekiedy także państwa niedemokratyczne).
Pierwszym aktem i naczelnym fundamentem konstruowania tak rozumianego wolnego świata była Karta Atlantycka, deklaracja Roosevelta i brytyjskiego premiera Winstona Churchilla z 1941 r. Według jej postanowień, warunkami uzyskania stabilnego pokoju po II wojnie światowej miały być system bezpieczeństwa zbiorowego (w miejsce stale zagrożonego załamaniem systemu ulotnej równowagi sił mocarstw) oraz ścisła kooperacja ekonomiczna, wyrażająca się licznymi wzajemnymi powiązaniami handlowymi i inwestycyjnymi. Już pierwszy rzut oka na te priorytety z jednej i na posunięcia Trumpa z drugiej strony pozwala na sformułowanie wniosku, iż obecny prezydent USA cofa zegar geopolityczny do 1940 r. i lat poprzednich, a więc do czasów, w których wojna na skalę światową była scenariuszem najbardziej prawdopodobnym (a za chwilę już realizowanym). Na poziomie konkretów Karta Atlantycka ustanawiała zasady, które także warto ponownie odczytać w kontekście aktualnych wydarzeń i polityki Trumpa. Były to m.in.: wyrzeczenie się używania przemocy w stosunkach międzynarodowych i rozbrojenie agresorów, rezygnacja państw z dążenia do ekspansji terytorialnej, całkowity zakaz zaprowadzania zmian terytorialnych przy użyciu siły i bez zgody zainteresowanych stron oraz prawo narodów do samostanowienia.
Drugi akt powołania systemu wolnego świata pod przywództwem USA podążył za pierwszym w 1944 r., gdy na konferencji w Bretton Woods państwa ustaliły ramy powojennego ładu ekonomicznego, czyniąc w nim – zgodnie ze wskazówkami z Karty Atlantyckiej – bliską i intensywną współpracę gospodarczą nadrzędną zasadą. Wbrew polityce amerykańskich prezydentów epoki izolacjonizmu (szczególnie do końca XIX w. oraz w latach 20. XX w.) oraz wbrew polityce obecnego prezydenta, który jako pierwszy po 1933 r. nawiązał do praktyk ówczesnych republikańskich administracji, konferencja w Bretton Woods wzywała do maksymalnego obniżenia, a następnie likwidacji wszelkich barier handlowych pomiędzy wolnorynkowymi gospodarkami, w tym oczywiście przede wszystkim barier celnych. Powiązania handlowe słusznie wskazano jako antidotum na wojnę.
Pokłosiem obu tych wydarzeń było powołanie do życia infrastruktury instytucjonalnej. Zarówno NATO, ONZ, jak i – nieco później – Europejskie Wspólnoty na czele z EWG (poprzedniczki Unii Europejskiej), a także Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy zostały zrodzone ostatecznie z ducha Karty Atlantyckiej, a więc z polityki, która jest teraz przedmiotem brutalnego ataku i próby demontażu czy choćby unieważnienia przez administrację Trumpa. Należy klarownie sformułować następującą tezę: zniszczenie instytucji oraz idei stojących u podstaw konstrukcji wolnego świata jest powrotem do wcześniejszych realiów polityki międzynarodowej – zarówno w zakresie nawrotu „melodii” tzw. koncertu mocarstw i presji na odbudowę stref wpływów z pominięciem wszelkich głosów sprzeciwu ze strony słabszych państw, jak i wojen celnych radykalnie zatruwających atmosferę wzajemnych relacji, jak i także w zakresie zabezpieczenia praw i wolności indywidualnych obywateli państw demokratycznych, którym łatwiej będzie degenerować w kierunku półautorytaryzmów.
Jaka to melodia?
Donald Trump zerwał z polityką sześciu swoich republikańskich poprzedników na urzędzie prezydenta USA – obu prezydentów Bush, Regana, Forda, Nixona i Eisenhowera – którzy nie tylko wspierali wizję amerykańskiego zaangażowania w rolę lidera wolnego świata i obrońcy jego instytucji, ale byli w tą politykę zaangażowani z pełnym przekonaniem, wręcz w sposób emocjonalny, na podstawie przesłanek wypływających wprost z ich konserwatywnych wartości. Choć motywacje niekiedy bywały odmienne, to w praktyce powstał szeroki konsensus co do filarów zagranicznej polityki USA pomiędzy nimi a ich liberalnymi poprzednikami/następcami – Trumanem, Kennedym, Johnsonem, Carterem, Clintonem, Obamą i Bidenem. Gdy dzisiaj Trump odrzuca więc politykę (licząc jeszcze razem z Rooseveltem) łącznie 14 poprzednich prezydentów, to nie jest to pokłosie jego konserwatywnego światopoglądu. Amerykański konserwatyzm ewidentnie współtworzył bowiem politykę przewodzenia wolnemu światu, choćby jeżeli to amerykański liberalizm ją zrodził. Impulsem do odrzucenia przez tą administrację tego 80-letniego konsensusu jest fakt, iż pod Trumpem Partia Republikańska odchodzi od w jakikolwiek sposób rozumianego konserwatyzmu na rzecz jeszcze nie do końca wyklarowanej ścieżki ideologicznej. Jednak czy pójdzie ona ostatecznie szlakiem wytyczonym przez Curtisa Yarvina (technokratyczny i totalitarny wręcz „libertarianizm”, kopiujący dla władzy politycznej model nieograniczonej i totalnej władzy naczelnego menadżera w wielkiej korporacji, dopuszczający skrajne nierówności społeczne w imię jedynego celu, jakim jest maksymalizacja zysków nowej elity plutokratów big tech) czy może Nicka Fuentesa (ludowy populizm oparty o tradycjonalistyczny zwrot ku przeszłości w relacjach społecznych, silnie upstrzony seksizmem, rasizmem, antysemityzmem, ale domagający się wsparcia państwa dla borykającej się z trudnościami życia klasy ludowej i prekariatu), to stanowi zagadnienie odrębne. Żadna z tych dróg w każdym razie nie przypomina klasycznego konserwatyzmu, którego może ostatnim bohaterem był John McCain, i żadna z nich nie przywróci wiary amerykańskiej prawicy w misje związane z przetrwaniem wolnego świata.
Donald Trump ma złe intencje, ale także deficyty odwagi, które skrywa pod rzekomo radykalnie pewną siebie powierzchownością, butą, arogancją i bezczelnością. Deficyty te widać jednak dobrze, gdy zachodzi jedno z „praw trumpizmu”, któremu w mediach algorytmicznych nadano skrót TACO, od Trump Always Chickens Out (czyli „Trump zawsze dostaje pietra i się wycofuje”). Ponieważ TACO, to dalsze uwagi o tzw. planie pokojowym dla Ukrainy przedstawionym 20 listopada jako plan prezydenta USA, być może będą już nieaktualne, gdy niniejszy tekst trafi do druku 12 grudnia… Już w dniu jego pisania mamy pierwsze sygnały, iż „plan”, zgodę na który Ukraina miała – według żądania Trumpa – udzielić w kilka dni, nie stanowi wcale „ostatecznej oferty”, nie jest wcale „projektem prezydenta”, tylko bardziej stanowiskiem negocjacyjnym zawierającym rosyjskie postulaty itd. Trump wystraszył się gwałtownej reakcji opinii międzynarodowej, niektórych członków własnego zespołu, tak samo jak wpadł w panikę, widząc reakcję rynków finansowych na jego horrendalne cła. Więc wygląda to na kolejne wycofywanie się rakiem.
Pokój przez kapitulację
Jednak na treść „planu” warto i tak spojrzeć bliżej, ponieważ – obojętnie jaka będzie w grudniu waszyngtońska bajka wokół niego – został on pierwotnie przyjęty przez prezydenta USA jako podstawa do wymuszenia pokoju poprzez spacyfikowanie Ukrainy i doprowadzenie jej do całkowitej kapitulacji niezbyt sprawnie zawoalowanej wordingiem „planu”. Warto też na ten tekst spojrzeć w kontekście pogwałcenia wspomnianych wcześniej postanowień Karty Atlantyckiej.
Gdy w „planie” pojawiają się jakiekolwiek aspekty pozytywne dla Ukrainy, jak potwierdzenie jej suwerenności czy deklaracja o przyznaniu gwarancji bezpieczeństwa, dokument ucieka od formułowania jakichkolwiek konkretów. Cała dalsza jego treść zresztą nie pozwala uznać, iż ktokolwiek traktuje tutaj Ukrainę niczym suwerenny podmiot albo naród posiadający prawo do samostanowienia. Zresztą ten dokument pozbawia cząstki suwerenności także inne państwa oraz stanowi odejście od idei bezpieczeństwa zbiorowego na rzecz modelu stref wpływów i równowagi sił mocarstw. Stawia niejako na jednym poziomie prawo NATO do przyjmowania nowych członków oraz suwerenne prawo państw, aby o członkostwo w NATO się ubiegać, z „prawem” Rosji do aktów agresji na inne kraje, gdy proponuje, iż w zamian za powstrzymanie się Rosji od wszczynania kolejnych wojen, NATO powstrzyma się od dalszego poszerzania. „Plan” stanowi więc nie tylko dyktat względem Ukrainy, ale także państw takich jak Mołdawia czy kraje zachodnich Bałkanów, którym zamyka drogę do Sojuszu i oddaje je w efekcie do strefy wpływów Moskwy.
Dalej czytamy o zawarciu „kompleksowego porozumienia” pomiędzy Rosją, Ukrainą i krajami Europy, w którym wyjaśnione zostaną wszystkie „niejasności” z okresu ostatnich 30 lat, a więc zasadniczo obejmującego przyjęcie m.in. Polski do NATO. Jedną z „niejasności” jest więc prawdopodobnie obecność wojsk NATO na obszarze wszystkich państw, które przystąpiły do NATO po zakończeniu „zimnej wojny” (wbrew pozorom ten kierunek rewizji geopolitycznej wzmacnia punkt mówiący, iż „europejskie myśliwce będą stacjonować w Polsce”, jako iż może być on rozumiany jako zakaz stacjonowania w Polsce innych formacji zbrojnych NATO oraz państw sojuszniczych, a także jako zakaz stacjonowania choćby myśliwców w innych państwach Europy Środkowej). Uzyskując bardzo umiarkowane „sukcesy” na polu walki z Ukrainą, Rosja miałaby więc uzyskać realizację swojego postulatu co do obniżenia statusu bezpieczeństwa wszystkich państw Europy środkowej. Trump pokazuje gotowość wyrzucenia lekką ręką do kosza postępów przy rozbudowie i wzmacnianiu wolnego świata w ostatnich 35 latach, w gruncie rzeczy zgadza się na podważenie wszelkich zdobyczy, jakie USA uzyskały za sprawą zwycięstwa w „zimnej wojnie”, zaś Rosji otwiera drogę do załagodzenia niemal wszelkich konsekwencji klęski ZSRR w tym starciu. Dodatkowo USA ustanawiają siebie jako pośrednika NATO w dalszych rozmowach z Rosją o „deeskalacji”, co oznacza, iż państwa europejskie zostają odsunięte od stołu, zaś USA obejmują nad nimi kuratelę i przyznają sobie prawo dalej obniżać ich poziom bezpieczeństwa w ramach kompleksowego rozwoju relacji USA-Rosja (czyli np. dalsze osłabienie sił NATO w zamian za lukratywny kontrakt biznesowy dla amerykańskich firm w Rosji).
Co do Ukrainy: pozbawiona prawa wejścia do NATO (rezygnację z tego musi zapisać w swojej konstytucji) oraz realnych gwarancji bezpieczeństwa („plan” ustanawia zakaz stacjonowania w Ukrainie wojsk NATO), musi ograniczyć liczebność wojska do 600.000 i pogodzić się ze stratami terytorialnymi – całością Donbasu (w tym obszarami, których Rosji nie udało się zająć mimo 11 lat walki) oraz częścią innych regionów według aktualnej linii frontu. Tym samym postanowienia Karty Atlantyckiej o karaniu agresorów (rosyjskich zbrodniarzy ma objąć amnestia) i braku uznania zmian terytorialnych wymuszonych przemocą, lądują w śmietniku przy Trumpa biurku. Dodatkowo Ukraina – obojętnie co na ten temat postanawia jej konstytucja – zostaje zmuszona do przeprowadzenia wyborów w ciągu 100 dni. Wcześniej w tym kraju zostaną usankcjonowanie wszelkie ośrodki rosyjskiej propagandy, na czele z moskiewską cerkwią oraz przymusowym wprowadzeniem wątków „tolerancji” wobec Rosji i jej kultury do ukraińskich szkół i mediów. Rosja zostanie zwolniona ze wszystkich sankcji, wróci do społeczności międzynarodowej, a także będzie mogła uznać postanowienia „planu” za niebyłe w przypadku jakiegokolwiek ataku na siebie ze strony Ukrainy (który oczywiście może spreparować pod obcą flagą). Pozostałe postanowienia dotyczą kwestii szczegółowych – tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, plan przewiduje znaczące gratyfikacje oraz perspektywy zarobku dla podmiotów amerykańskich.
„Plan pokojowy”, który można nazwać „paktem Trump-Putin”, stanowi więc kompleksowe, punkt po punkcie, zanegowanie Karty Atlantyckiej oraz zrzeczenie się przez USA pozycji lidera wolnego świata. W to miejsce Waszyngton zgłasza aspiracje do przejęcia roli kuratora państw Europy Zachodniej i Środkowej (aczkolwiek to ostatnie być może tylko przejściowo, do czasu nowych polityczno-biznesowych ustaleń z Moskwą) i objęcia ich relacjami według logiki „mocarstwo i jego strefa wpływów”.
„Plan” prawdopodobnie ujawnia epokową zmianę geopolityczną w sposób najbardziej jaskrawy, ale administracja Trumpa już w poprzednich miesiącach okazywała swoją pogardę dla fundamentów i zasad funkcjonowania wolnego świata. Wyrażało się to usunięciem oceny ładu ustrojowego innych państw spośród zestawu czynników decydujących o postępowaniu Waszyngtonu wobec tych państw. Trump jest daleki od potępiania dyktatur za zbrodnie czy pogwałcenia praw człowieka (jedna z najświeższych wypowiedzi sugeruje, iż nie dostrzega większego problemu z zamordowaniem i poćwiartowaniem dziennikarza Jamala Khashoggiego przez saudyjski reżim na terytorium Turcji). On dyktatury potępiać jest gotów tylko za działania niezgodne z oczekiwaniami i interesami USA, tak jak je rozumie sam Donald Trump. A prezydent, jak już widzimy, nie rozumuje w sposób zgodny z ideami wolnego świata. Zresztą za wchodzenie w zderzenia z amerykańskimi interesami Trump dyktatury i demokracje jest gotów potępiać i sankcjonować w równy sposób.
Poprzez cła ku wojnie
Obok polityki wobec Rosji i Ukrainy najbardziej jaskrawym przejawem odejścia Trumpa od idei wolnego świata jest jego polityka celna, która stanowi oczywiste zaprzeczenie wnioskom z Bretton Woods. Obok zupełnie arbitralnego, często zmienianego i nierzadko horrendalnego poziomu ceł narzuconych na różne państwa (analiza ich wysokości nie pozwala dostrzec tutaj klucza preferencji dla państw wolnego świata), ogniwem odrzucenia zasad funkcjonowania wolnego świata w ekonomicznym wymiarze jest wroga postawa Trumpa wobec Światowej Organizacji Handlu (WTO), a więc instytucji, której misją jest podejmowanie wysiłków na rzecz obniżania barier handlowych i zwiększania wolumenu międzynarodowej wymiany. Już w pierwszej kadencji Trump usiłował sparaliżować WTO, blokując najważniejsze nominacje do jej instytucji arbitrażowych. Trump odrzuca całkowicie ideę opierania handlu zagranicznego o zasady międzynarodowego prawa. Eksport i import winien być więc całkowicie uzależniony od jednostronnych decyzji Waszyngtonu, podporządkowany wyłącznie amerykańskim interesom i oparty o politykę siły. Taką siłę natomiast łatwiej jest USA stosować w dwustronnych umowach handlowych z o wiele słabszymi ekonomicznie i politycznie partnerami, gdzie można dowolnie stosować wymuszenia, presje i szantaże. System takich bilateralnych traktatów umożliwia ponadto nierówne traktowanie partnerów i dyskryminowanie ich w zależności od pozaekonomicznych czynników.
W ten sposób zagraniczna polityka handlowa, ale i inwestycyjna, przestaje stanowić element polityki gospodarczej w czystym znaczeniu tego słowa. Zagraniczna gospodarcza polityka państwa o gospodarce wolnorynkowej zakłada bowiem zasadniczo wspieranie przez rząd i jego agendy prywatnych przedsiębiorstw w rozwoju przedsięwzięć handlowych czy inwestycyjnych za granicą w celu wzrostu ich zysków i ekspansji, która posiada także aspekt wizerunkowy w postaci globalnej popularyzacji marek made in the USA (oraz na ściąganiu inwestycji zagranicznych na własne terytorium np. w celu generowania miejsc pracy i wzrostu PKB). Celem tych działań ostatecznie jest wzrost zysków, a prywatne podmioty pozostają autonomiczne co do wyboru swojej strategii i geograficznych kierunków aktywności. Rządy tylko w wyjątkowych sytuacjach narzucają pewne ograniczenia, gdy może powstać bezpośrednie ryzyko dla bezpieczeństwa narodowego.
Współczesne realia (także ze względu na postęp technologiczny, coraz bardziej kompleksowo wpływający na aspekty bezpieczeństwa) charakteryzują się stopniowym przesuwaniem polityki handlowej i zagranicznej polityki inwestycyjnej ze strefy polityki gospodarczej do strefy polityki bezpieczeństwa narodowego. Autonomia prywatnych podmiotów ulega zawężeniu, a praktyka konsultowania czy wręcz uzyskiwania zezwoleń rządów na poszczególne projekty zagraniczne staje się standardem. W przypadku praktyki administracji Trumpa obserwujemy wysiłki na rzecz ścisłego powiązania właścicieli i menadżerów najważniejszych koncernów z rządem. W zamian za bezpardonowe angażowanie się rządu i jego dyplomacji w obronę interesów tych koncernów, zobowiązują się one do przystania na objęcie rządową kuratelą przy projektowaniu nowych strategii. W wydaniu Trumpa nie chodzi już jednak wyłącznie o kwestie bezpieczeństwa narodowego jako czynnik ograniczający swobodę prywatnych firm. Trump wykorzystuje aktywa i potencjał amerykańskich korporacji, aby wywierać na inne państwa polityczną presję. Z jednej strony grozi wyższymi cłami w przypadku uchwalenia przez dane państwo ustaw uderzających w modele biznesowe amerykańskich inwestorów, a z drugiej strony ma w ręku atut w postaci uzależnienia wpłynięcia pożądanych amerykańskich inwestycji do danego kraju od jego zachowań politycznych. To narzędzie presji oczywiście pozostaje w sprzeczności z systemem z Bretton Woods, który sugerował maksymalne wykorzystywanie wszelkich okoliczności do zacieśniania więzów gospodarczych pomiędzy państwami.
Upadek wolności wewnątrz USA
Liderem wolnego świata może być tylko państwo, które podtrzymuje i broni fundamentalnych pryncypiów ładu wolności na arenie międzynarodowej, wspiera inne wolne kraje, a w surowy sposób traktuje kraje zamordystyczne. Tak w sferze politycznej i bezpieczeństwa międzynarodowego, jak i w sferze gospodarki i wymiany. Jednak warunkiem jeszcze bardziej pierwotnym jest naturalnie spełnianie kryteriów państwa wolnego w swojej polityce wewnętrznej – lider musi świecić przykładem. Tymczasem Ameryka Trumpa jest miejscem, w którym ład wolnościowy i ustrój liberalno-demokratyczny ulegają szybkiemu i dramatycznemu rozkładowi.
W rozmowie ze mną dla „Przeglądu politycznego” na samym początku obecnej prezydentury, publicysta „New Yorkera” Adam Gopnik, zaproponował uznać dalsze losy programów komików z pasma late night za probierz tego, w jakim kierunku i jak gwałtownie będą zmieniać się Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa w odniesieniu do wolności osobistych, w tym zwłaszcza wolności słowa i mediów. Od tego czasu Stephen Colbert stracił swój program, a Jimmy Kimmel był o krok od podzielenia tego losu, aż silne protesty w jego obronie skłoniły nadawcę do zmiany decyzji. Trump i jego ludzie stale wywierają presję na koncerny medialne, aby Kimmel, a także Seth Myers czy Jon Stewart zniknęli z anten.
Presja na media jest zresztą wszechobecna. Wszyscy dziennikarze, poza tymi reprezentującymi skrajnie prawicowe media tożsamościowe (w rodzaju np. Newsmax), są bez przerwy przedmiotem drwin i oskarżeń o kłamstwa i manipulacje ze strony prezydenta i jego ludzi, w tym zwłaszcza wyszczekanej i rekordowo bezczelnej rzeczniczki Białego Domu, Karoline Leavitt. Trump ryczałtowo określa ABC, CBS, NBC i CNN jako fake news, podnosi, iż sytuacja, w której 97% wiadomości o nim ma negatywny wydźwięk, powinna być „nielegalna”, a licencje tych mediów odebrane.
Obok mediów, drugi główny front ataku na wolność słowa Trump otworzył na linii administracja – uniwersytety. W pierwszych dniach nowej administracji powstała długa lista „zakazanych słów”, których nie mogą zawierać projekty naukowo-badawcze, jeżeli mają ubiegać się o federalne granty. Potem groźbą pozbawienia dofinansowania objęto nie tylko granty, ale całe uczelnie, które dopuszczają, aby na ich katedrach takie badania realizowano. Trump zwalcza programy DEI, a także podciąga pod pojęcie „antysemityzmu” każdą krytykę obecnego rządu Izraela np. w kontekście operacji w Strefie Gazy. Okazuje się więc, iż krytyka zabijania cywilów, w tym dzieci, zostaje przez rząd USA uznana za „antysemityzm”, co jest podobnie groteskowe, jak uznawanie Wołodymyra Zełenskiego i rządu w Kijowie przez Kreml za „nazistów”. Uderzenie w DEI oraz lista słów zakazanych znalazły wygodne uzasadnienie w rzeczywiście istniejącym przeroście ideologii woke na amerykańskich uczelniach w ostatnich latach. Jednak walkę z cenzurą opartą o skrajnie lewicową wrażliwość i polityczną poprawność Trump prowadzi, wprowadzając cenzurę opartą o światopogląd i polityczną poprawność skrajnej prawicy. W tle majaczy natomiast oczywiście renesans rasizmu w USA, który po raz pierwszy od lat 60. XX w. znajduje tak czytelne i silne oparcie w polityce rządu USA (jako iż rasistowskie elementy polityk, niewątpliwie obecne zarówno w działaniach administracji Nixona, jak i Reagana, były, nie bez powodu, wstydliwie „opakowywane” w hasła polityki law and order lub „walki z narkotykami”). Ta administracja rasizmu się nie wstydzi.
Jest on zresztą czytelny w podejściu do obcokrajowców przebywających w USA, legalnie i nielegalnie. Legalnie mieszkający i pracujący lub studiujący obcokrajowcy zostali przez Trumpa całkowicie pozbawieni wolności słowa. Za udział w propalestyńskiej demonstracji lub napisanie artykułu w obronie Gazy grozi aresztowanie, przewiezienie do nieznanego miejsca oraz deportacja. Osoby, które na swoich profilach w mediach algorytmicznych posiadają treści krytyczne wobec USA czy Donalda Trumpa, nie są wpuszczane do USA. Ostatnio pojawił się choćby projekt odmawiania wjazdu do kraju obcokrajowcom otyłym, chorującym na nowotwory czy choroby przewlekłe. Wszystko to stanowi dyskryminację o eugenicznym wręcz wydźwięku. Oczywiście na tym tle nie dziwi brutalność działań rządu Trumpa wobec nielegalnie przebywających w USA obcokrajowców. Stają się oni przedmiotem „polowań” agendy rządowej ICE, które przynoszą skojarzenia z łapankami okresu okupacji w Polsce. Zwłaszcza iż część schwytanych była kierowana do owianego szczególnie złą sławą więzienia w Salwadorze (swoistej „umieralni”). Protesty przeciwko niehumanitarnym działaniom ICE ze strony niektórych władz lokalnych w miastach rządzonych przez Partię Demokratyczną skłoniły Trumpa do uznania tych metropolii za „miasta upadłe” i skierowania do nich Gwardii Narodowej z federalnym mandatem celem zastąpienia lokalnej policji w działaniach porządkowych.
Histeria wobec głoszenia poglądów niezgodnych z gustami administracji z całą mocą ujawniła się w dniach po zabójstwie skrajnie prawicowego hejtera Charliego Kirka, który zginął od kuli zamachowca po tym, jak wielokrotnie bronił prawa do noszenia broni i lekceważył liczbę ofiar broni palnej w USA. Ogłoszono, iż każda negatywna ocena życiowego dorobku Kirka będzie podstawą do deportacji obcokrajowca z USA, a także usiłowano tworzyć listy przebywających poza USA osób, które rząd miałby ścigać choćby za granicą. Upadek wolności słowa w USA zyskał więc wymiar w zasadzie globalny. Do godnych pożałowania przejawów degeneracji wolności w USA należy dodać: arbitralne odrzucanie i niepodporządkowywanie się niektórym wyrokom sądowym, zwłaszcza w sprawach migracyjnych, szczucie na sędziów wydających „złe” wyroki, stosowanie pozwów tylu SLAPP przeciwko mediom oraz kancelariom prawniczym (np. za to, iż w przeszłości reprezentowały drugie strony procesów z udziałem Trumpa) oraz wykorzystywanie Departamentu Sprawiedliwości oraz FBI – kierowanych przez absolutnych lojalistów Trumpa, odpowiednio Pam Bondi i Kasha Patela – do realizowania dochodzeń i stawiania zarzutów osobistym wrogom Donalda Trumpa, takim jak np. James Comey czy John Bolton.
***
To tylko niektóre z opowieści z krainy, która do niedawna była liderem wolnego świata, krajem podziwianym przez wielu przyjaciół wolności i nienawidzonym przez wielu zamordystów, obiektem zazdrości. Był taki czas, w którym wszyscy chcieli żyć „jak w Ameryce”. Teraz trzeba byłoby być niespełna rozumu, aby tego sobie życzyć.
Niezależnie od tego, czy w USA uda się ustanowić jakąś formę niedemokratycznego modelu władzy, czy jednak kraj ten obroni się przed tymi trendami i przywróci praworządność jak po wyborach 2020 r., stopień zdewastowania międzynarodowego ładu wolnego świata, zrodzonego z Karty Atlantyckiej i wniosków konferencji w Bretton Woods, będzie najpewniej tak wielki, iż prosta restytucja nie będzie możliwa. Rosja zdąży się rozepchnąć w Europie wschodniej i sformułować nową listę ultimatów, także pod adresem Polski. W krajach zachodniej Europy, w tym we Francji i w Wielkiej Brytanii, siły co do natury trumpistowskie prawdopodobnie przejmą władzę i podadzą w wątpliwość przynależność tych państw do wolnego świata. Polska i inne kraje Europy środkowej podążą tą samą drogą albo staną się liberalno-demokratycznymi niedobitkami bez dostatecznie silnych sojuszników na zachodzie.
Trump demontuje ład wolnego świata w imię opacznie pojmowanych interesów politycznych i biznesowych wąskiej kliki ludzi, których można dzisiaj już nazywać amerykańskimi oligarchami. Ich przywiązanie do demokracji jest równie nikłe, jak ich rosyjskich odpowiedników sprzed dwóch dekad, którzy stali się nośnikiem i narzędziem putinizmu. Trumpowi w dodatku zupełnie obca jest etyczna refleksja nad losem państw, ludzi i narodów w jakiejkolwiek formie. To człowiek zdemoralizowany do szpiku kości. Dla niego ta nieobliczalna brawura, którą od stycznia prezentuje światu, wydaje się li tylko dobrą rozrywką, pomysłem na interesujące spędzenie ostatnich lat życia, zabawą losem maluczkich.














