Ćwierćfinał Pucharu Polski, w którym starły się warszawska Legia i białostocka Jagiellonia, był wyjątkowo niesmaczną potrawą, choćby jak na warunki standardów sędziowania w Polsce. Być może ze względu na personalia.
Zawód sędziego sportowego, choć dotyczy może mniej poważnych zagadnień życia publicznego, powinien podlegać tym samym prawidłom co sędziego sądowego. Niestety i tutaj następuje tabloidyzacja.
Jeśli ktoś słuchał tłumaczenia sędziego Szymona Marciniaka z podjętych we wspomnianym meczu decyzji, to pewnie miał wrażenie, iż oglądał inny mecz. Marciniak nie był sędzią głównym, tylko tzw. sędzią VAR, a więc odpowiadającym za wideoweryfikację decyzji podjętych na boisku przez Piotra Lasyka. Gdy rozpatrywano drugi anulowany rzut karny dla Jagiellonii, Lasyk podszedł do VAR i cała Polska widziała, iż przyglądał się domniemanemu faulowi w polu karnym. Tymczasem Marciniak próbował przekonać opinię publiczną, iż chodziło o zupełnie inną sytuację.
Ludzki błąd? Owszem, ale nie tylko. Zrobiliśmy bowiem Marciniakowi ogromną krzywdę przyznając mu status króla polskich sędziów. Słusznie zauważa Wojciech Kowalczyk, iż sama jego obecność, choćby na podrzędnym stanowisku, to wywieranie presji na kolegów z zawodu. To właśnie clou problemu. Personalizacja. Chodzi o to, iż finał mundialu sędziował „Szymon Marciniak”, a nie „polski sędzia”. I to Marciniak pojawiał się na różnego rodzaju spędach na cześć sukcesu, gdzie tzw. kołczowie dowiadywali się jak urabiać mózgi pogubionym ludziom za ich pieniądze.
Sukces PZPN, jakim było delegowanie polskiego sędziego do sędziowania najważniejszego meczu w światowej piłce raz na cztery lata, został spożytkowany i zdyskontowany przez jedną osobę, a nie instytucję. Zarówno w znaczeniu samego PZPN jak i „urzędu” sędziego.
Bo właśnie w tym tkwi sedno. Sędzia to urząd i autorytet ma stanowić właśnie z racji pełnionej funkcji, a nie nazwiska. Nie możemy robić gwiazd z sędziów, bo wtedy tworzymy im… zbyt sprzyjające warunki pracy. Praca sędziego – w sądzie i na boisku – jest trudna. I musi trudną być. Gdyby miało być łatwo, to nikt by nie szedł do sądu. Na boisko też nie trzeba by było wychodzić tylko ustalić wynik meczu w ramach negocjacji. Paradoksalnie więc mocno szkodzi całe to zamieszanie samemu Marciniakowi. Owszem, zasłużenie FIFA powierzyła mu finał mistrzostw świata, ale to nie znaczy, iż z automatu będzie teraz podejmował „lepsze” decyzje niż inni sędziowie. choćby o ile on sam tak nie myśli, to jednak w ten sposób działa aura medialna, która go otacza.
Dokładnie zresztą tak samo jest z sądami, wokół których przecież też jest głośno. Jakim sędzią może być dzisiaj Igor Tuleya, po tym gdy zrobiono z niego bohatera? Czy na pewno nie ulegnie pokusie łatwości w podejmowaniu decyzji, skoro chroni go autorytet przyznany przez „Gazetę Wyborczą” i otoczenie? Czy czasem właśnie przez to nie przestanie być teraz dobrym sędzią, którym być przecież niewątpliwie mógł?
Wracając jednak do sportu, wszystko to stało się w najgorszym miejscu o najgorszej porze, bo w meczu Legii Warszawa, która według wielu obserwatorów jest przez sędziów po prostu faworyzowana i co budzi do niej po prostu niechęć. Takie afery na pewno „Wojskowym” nie pomagają.
Co więc teraz zrobić z rozlanym mlekiem? Czy Marciniak może jeszcze być sędzią, który buduje autorytet funkcji, jaką pełni, a nie własnemu nazwisku? No i wreszcie, ostatnia rzecz: jak to jest, iż dysponując taką technologią, przez cały czas mamy pomyłki, i to może choćby bardziej kontrowersyjne niż kiedyś?
Tomasz Jankowski
Myśl Polska, nr 11-12 (16-23.03.2025)