Przejmujące losy afrykańskich krajów, w których po dekolonizacji do władzy doszli chciwi i bezlitośni despoci. Za tymi niesłychanymi historiami pełnymi pychy, przemocy i ekstrawagancji kryją się mroczne sekrety międzynarodowych koncernów i szemrane interesy zachodnich rządów. Nienasycony apetyt na czekoladę, ropę naftową, diamenty i złoto sprawia, iż świat przymyka oczy na łamanie praw człowieka przez nieprzygotowanych do sprawowania władzy dyktatorów, którzy od lat rządzą Afryką żelazną ręką kradnąc cenne zasoby swoich krajów. To historia grabienia całego kontynentu, która trwa do dzisiaj (z materiałów wydawcy).
Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego dziękujemy za udostępnienia fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Prawie każda tabliczka czekolady, którą zjadamy, wzięła początek w lasach kakaowych Ghany i Wybrzeża Kości Słoniowej, dwóch największych producentów na świecie. Każdy, kto ma wpływ na uprawy kakao w Afryce Zachodniej, dysponuje wielką władzą.
Książka ta zajmuje się głównie okresem, który nastąpił po dekolonizacji Afryki, choć dyktatorskie zapędy można adekwatnie zrozumieć tylko w kontekście tego, co się działo wcześniej. Rozpad kolonii nastąpił w wyniku rozwoju ruchów narodowych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku oraz dzięki wzrostowi świadomości, iż postawy wobec imperializmu zmieniły się na zawsze. Miejscowi przywódcy nagle otrzymali zarząd nad cennymi zasobami, które dotąd znajdowały się w rękach Londynu, Madrytu, Lizbony i Paryża. Większość z nich była nieprzygotowana do sprawowania władzy. Państwa, którymi przyszło im rządzić, to sztuczne europejskie twory o niedbale wytyczonych granicach, nieuwzględniających odwiecznych waśni plemiennych. Czasami rozdzielano rodziny jednym nieprzemyślanym pociągnięciem ołówka. Wrogie ludy dzieliły wspólne terytorium, a konflikty między nimi miały zostać rozwiązane dzięki urny wyborczej. Nowi przywódcy byli skłonni popierać interesy własnego plemienia kosztem pozostałych. Cenne minerały i metale szlachetne wykorzystywano do nagradzania posłusznych i uciszania nieprzyjaciół. Przywódcy kurczowo trzymali się władzy z obawy, iż ich konkurenci zawładną bogactwami Afryki i narzucą własny sposób życia. Zachowanie dominacji jednego klanu czy rodu znaczyło więcej niż wszystko. W maleńkiej, bogatej w ropę naftową Gwinei Równikowej rodzina Nguema zapoczątkowała dynastię, która rządzi do dziś od czasu, gdy Hiszpanie oddali władzę w 1968 roku.
Niektóre państwa europejskie zwlekały z wycofaniem swojej administracji, z niepodległych państw afrykańskich, aby nie wypuścić z rąk tamtejszych dóbr naturalnych. Belgia zachowała w Kongu siły militarne nie tylko dla powstrzymania domniemanego zagrożenia ze strony komunistów, ale również po to, by zyski z diamentów i miedzi bezwstydnie kierować do Brukseli.
Wielonarodowe koncerny ubijały interesy z autorytarnymi władcami Afryki, zamykając oczy na łamanie praw człowieka i zabezpieczając sobie prawa do cennych minerałów. Spółka BP rozkwitała w Nigerii, podczas gdy kolejni dyktatorzy torturowali i masakrowali ludność regionów wydobycia ropy naftowej, protestującą przeciwko dewastowaniu ich ziemi. Spółka De Beers czerpała zyski z diamentów przez większość okresu rządów Mobutu w Kongu. Nie inaczej zachowywały się zachodnie rządy, podtrzymujące kilku najbardziej brutalnych dyktatorów afrykańskich w Libii, Nigerii i Sudanie, aby dostać w swoje ręce tamtejszą ropę.
Książka opowiada o tym, jak w biały dzień ograbiono cały kontynent. I jak to się dzieje do dziś. Jest to opowieść o ludziach, którzy ukradli Afrykę.
[…]
Na swoje nieszczęście jestem Nigeryjczykiem. Wolałbym nim nie być, ale robię wszystko, aby jednak nim być i to dobrym. Ken Saro-Wiwa
Sto sześćdziesiąt kilometrów od nigeryjskiego wybrzeża dno oceanu opada do poziomu będącego podwodnym odpowiednikiem przestrzeni kosmicznej. Niewielu ludzi do tej pory dotarło aż tak daleko. Wszystkie informacje są zbierane przez ramiona robotów, które drążą szare dno oceanu i przekazują nam ziarniste, mocno naświetlone obrazy. Każdy metr tego obszaru ma jednak swojego właściciela. Strefa wód okalająca półksiężycem wybrzeże Nigerii tworzy mozaikę, na którą składają się setki wydzielonych działek roponośnych: mniejsze, bardziej pożądane znajdują się bliżej ujścia delty; większe, niektóre o powierzchni Luksemburga sięgają granic wód terytorialnych.
Gdzieś pośrodku wytyczono prostokąt, będący jednym z najbogatszych pól naftowych na świecie. Jego zasoby sięgają przypuszczalnie 9 miliardów baryłek. Wystarczyłoby to na zaspokojenie potrzeb Nigerii przez prawie stulecie, a całej Afryki przez następne siedem lat. To afrykański Black Giant, nazwany po prostu OPL 245, Oil Prospecting License 245.
Wybór prywatnej firmy, która zajęłaby się eksploatacją OPL 245, był doniosłą sprawą narodową. Ze względu na to, iż pole miało status „ultragłębokie”, koszty stanowiły barierę dla potencjalnych oferentów. O koncesję mogły się starać tylko „naftowe giganty”, a więc zaledwie kilka potężnych korporacji. Nabywcy pola za uzyskanie koncesji musieliby zapłacić nigeryjskiemu państwu co najmniej 1,1 miliarda dolarów. Gdy ropa zaczęłaby płynąć, rząd zyskałby następne miliardy z podatków. To mogło przeobrazić całą nigeryjską gospodarkę.
W latach dziewięćdziesiątych trwały intensywne zabiegi o dostęp do OPL 245, przy czym na czoło wyścigu wysunęło się dwóch konkurentów: Shell i włoski megakoncern Eni. Osobą decydującą o przydziale koncesji był nigeryjski minister przemysłu naftowego. W kraju, w którym ludzie żartują, iż ich przywódcy to „zawodowi oszuści udający polityków”, przemysł naftowy jak żaden inny nadawał się do popełniania nadużyć. Ministerstwo Środowiska czy Ministerstwo Transportu zadowalało się zagarnięciem konwencjonalnych dziesięciu procent, ale Ministerstwo Przemysłu Naftowego miało potencjał, by wynieść swoich szefów na wyżyny bajecznego bogactwa. Już pośrednikom płacono po kilkadziesiąt milionów dolarów, minister zaś mógł liczyć na setki milionów.
[…]
Atramentowe niebo przedświtu rozdzierał huk wystrzałów, gdy Ken Saro-Wiwa i jego młoda żona ubierali się pospiesznie w ciasnej sypialni domu w centrum Biafry, w którym mieszkali wraz z jego rodzicami. Miażdżący dźwięk pocisków moździerzowych dobiegał od rzeki Bonny. Oddziały federalne strzelały w ciemności w kierunku śpiących wiosek. Saro-Wiwa przerzucił pudła z butami i ubrania w zachodnim stylu, które nosił jako doktorant w Ibadanie, ale zamiast nich wybrał parę wyświechtanych szortów i T-shirt – strój, w jaki na co dzień ubierali się rybacy. Możemy sobie wyobrazić cicho grające radio, z którego płyną zagrzewające do boju pieśni Igbów, podczas gdy małżonkowie czynią ostatnie przygotowania przy nikłym blasku lampy naftowej, aby nie ściągnąć na siebie uwagi obserwatorów z lornetkami wojskowymi. Drogi wodne delty tonęły we mgle o tej wczesnej godzinie, ale Saro-Wiwa dobrze znał okolicę. To była jego rodzinna ziemia. Znał tu bieg wszystkich strumieni i rzeki roztokowej, każdą rybacką wioskę przytuloną do śliskich brzegów, z polami ignamów i manioku na cennej urodzajnej glebie. To była ziemia ludu Ogoni, do którego należał Saro-Wiwa, mało znanej mikromniejszości mającej z Brytyjczykami zaledwie znikomy kontakt, niewykraczający na ogół poza poszukiwania bogactw naturalnych ukrytych na tym terenie. Biali ludzie przemierzali tutejsze drogi wodne, wypatrując ropy naftowej i wywiercili wokół tyle otworów, iż wyglądało to, jakby otwarły się niebiosa i monsun spuścił na ziemię kule armatnie.
W krainie Ogoni skoncentrowało się najwięcej nigeryskiej ropy. Ponieważ jednak na tym terenie dominowali Igbowie, reszta kraju była przekonana, iż odkryć dokonano na ziemiach Igbów. Niewielu słyszało o ubogim plemieniu Ogoni.
To Igbowie krzyczeli najgłośniej. Igbowie wymyślili państwowość Biafry, a ich politycy wykorzystywali ropę dla dobra Igbów. Kiedy Igbowie oderwali się od reszty Nigerii, zabrali ze sobą ludzi z plemienia Ogoni, ale Saro-Wiwa i jego rodzina nie chcieli mieć z tym nic wspólnego.
Teraz z żoną przedzierał się przez chaszcze do łodzi. Rzeka była wąska, woda czysta. Żyły tu pobrzeżki i małże, rosły lecznicze zioła i mangrowce z ukrytymi w korzeniach krabami. Niebawem jednak płynęli wśród plam ropy, tworzących wokół łodzi lepką falę. Strzelanina uszkodziła rury ropociągu i teraz ciecz wylewała się do rzeki. Źródło wody pitnej i pożywienia zostało zatrute już po kilku latach od czasu, gdy koncern Shell-BP dokonał pierwszego odkrycia.
Saro-Wiwa wiosłował w dół rzeki w kierunku frontu walki. Wiele wiosek zostało porzuconych, ale kilku odważnych rolników pozostało, by zebrać z pól, co się da. Pracowali przeważnie nocami, aby nie dosięgnęły ich pociski. Rząd federalny wprowadził blokadę Biafry, odcinając ją od dostaw żywności, paliwa i leków. Ludzie zamknięci w tej pułapce umierali z głodu.
Żona Saro-Wiwy przysiadła na rufie, podczas gdy on przeciskał się pomiędzy rybackimi sieciami i kluczył w labiryncie kanałów, zmierzając w stronę, skąd słychać było wystrzały. Gdyby wartownicy z oddziałów federalnych mieli podejrzenia, iż jest żołnierzem Biafry, zostałby rozstrzelany. Jednak wyjaśnienia Saro-Wiwy, iż jest po prostu rybakiem wyruszającym na poranny połów, wydały im się przekonujące i pozwolili mu popłynąć dalej. Małżonkowie wysiedli z łodzi i wdrapali się na nadbrzeże portowe w Bonny. Będąc w mieście kontrolowanym przez władze federalne, mogli łatwo wmieszać się w tłum. Z portu popłynęli statkiem do Lagos, by tam przeczekać wojnę.
Minęło dwa i pół roku, zanim Saro-Wiwa wrócił do domu w styczniu 1970 roku. Do tego czasu Biafra została pokonana, a jej ludność zdziesiątkowano. Około miliona ludzi ze wschodu straciło życie wskutek chorób i wojny – to więcej niż wynosiła ogółem liczba ofiar wśród Brytyjczyków w każdej z wojen światowych.
Jako zwycięzca Gowon okazał się ugodowy. Nie było medali dla żołnierzy federalnych ani żądań reparacji, a byłych bojowników Biafry objęła amnestia. Starał się zjednoczyć kraj, ogłosiwszy szeroki program „pojednania, odbudowy i uzdrowienia”, z którego większość funduszów płynęła do zrujnowanych miast i miasteczek regionu wschodniego, gdzie Ken Saro-Wiwa otrzymał wysokie stanowisko państwowe. Ten działacz społeczny, a zarazem poeta, został ministrem regionalnego rządu w stanie Rivers, który obejmował ziemie Ogoni. Trudno jednak byłoby znaleźć kogoś, kto mniej nadawałby się do kariery, polegającej na kompromisach i cichej dyplomacji. Miał nadzieję stworzyć ze swoich biur w Port Harcourt przeciwwagę dla niekontrolowanej działalności koncernu Shell-BP, który podczas wojny kontynuował wydobycie ropy z okrojoną załogą, a teraz wznowił prace pełną parą. Nigeria stawała się jednak tym, co naukowcy nazywają „państwem rentierskim”, czyli całkowicie uzależnionym od rent i podatków wypłacanych przez obcy kapitał – w tym wypadku przedsiębiorstwa naftowe. Przywódcy wojskowi Nigerii nie potrzebowali rozwijania własnej gospodarki. Nie musieli też liczyć się z elektoratem. Zresztą nie było elektoratu. Junta nie miała umowy ze społeczeństwem, jedynie mętne porozumienia z wielkim przemysłem naftowym. Ta idąca do głowy i odurzająca mieszanka ma zatruwać przywódców kraju przez następne pięćdziesiąt lat.
List, który trafił na biurko w klimatyzowanym gabinecie głównej siedziby Shell-BP w Port Harcourt, był zaadresowany do dyrektora regionalnego. Ten od razu przekazał go prawnikom.
Był marzec 1970 roku, trzy miesiące po zakończeniu wojny domowej, a już niektórzy z plemienia Ogoni mieli poważne pretensje o to, jak wykorzystuje się ich ziemie. List zawierał nie tylko jedną czy dwie skargi na Shell-BP, ale szczegółowy i poparty dowodami wykaz dwudziestu jeden spraw.
W pierwszym odruchu koncern postanowił nie reagować. Firma Shell-BP była gościem rządu federalnego, którego Ogoni kilka obchodzili. o ile ludzie chcą ponarzekać, niech swoje żale przedstawią generałom, a nie obcym przedsiębiorcom. W tym liście było jednak coś prowokującego. Przydałoby się trochę poćwiczyć umysł. Ogoni próbowali wypowiadać się w stylu prawniczym: oględny język, numerowane punkty i odnośniki, sztuczna uprzejmość. Koncern Shell-BP postanowił pokazać autorowi, jak prawdziwi prawnicy rozgrywają takie sprawy.
Jeżeli Ogoni uważają, iż ich drogi niszczą się pod ciężarem sprzętu potrzebnego do eksploatacji ropy, muszą to uzasadnić – odpisali doradcy koncernu. Przedstawić dowody, iż straty powstały „wyłącznie wskutek transportów wykonywanych przez spółkę”. jeżeli twierdzą, iż ich ziemię zatruwają wycieki ropy, to znów potrzeba dowodów. Czy Ogoni czasem nie „przesadzają”, chcąc wyłudzić od koncernu nowe źródło wody pitnej, co nieuchronnie wymagałoby kosztownego wiercenia studni? Skoro koncern Shell-BP zapłacił zbyt niską cenę za ziemię, to dlaczego sami rolnicy nie napiszą skargi?
Ogoni byli w większości niepiśmienni. Nie mieli pojęcia o przepisach ochrony środowiska, ani o środkach dowodowych, ani o działalności wielonarodowych koncernów. Kiedy dotykała ich katastrofa, przypisywali to woli bożej. Powodzie, choroby, nieurodzaje, wycieki ropy, to wszystko traktowali jednakowo. W takich wypadkach można było tylko się modlić.
Dwa tygodnie po tym, jak koncern Shell-BP udzielił odpowiedzi, doszło do katastrofy w samym centrum krainy Ogoni. Było to 19 lipca 1970 roku w miejscu wydobycia ropy o nazwie Bomu II.
Źródło eksplodowało, wyrzucając w niebo strumienie ognia i gorącej ropy. Jeden ze świadków opisywał „ocean ropy […] rozlewający się błyskawicznie jak wielka rzeka podczas powodzi i systematycznie pochłaniający wszystko, co znalazło się na jego drodze”. Wyły uszkodzone maszyny. Ropa spłynęła do strumieni i zatruła wodę. Ludziom zakazano wstępu do własnych gospodarstw, aby czasem nie rozniecili ognia. Ci, którym udało się dotrzeć na swoje pola, brodzili po kolana w ropie. Niektórzy zanurzali się w czarnej mazi i próbowali wyrywać z ziemi gnijący maniok i ignamy. Gryzący czarny dym kłębił się nad ziemią, a ludzie gromadzili się w oparach, aby śpiewać.
Piekielne płomienie Shella
Grzejemy się w ich blasku
Nikogo nie oszczędzi plaga
Pogardy przeklętego Shella.
Ropa wypływała z Bomu II przez trzy tygodnie, a ziemie uprawne i wody zanieczyszczała jeszcze dwadzieścia lat później. Liczba wybuchów i wycieków gwałtownie się zwiększała. Do lat dziewięćdziesiątych zdarzyło się kilka tysięcy takich wypadków, w wyniku których 2,5 miliona baryłek ropy spłynęło do gleby i wód. Ken Saro-Wiwa monitorował wycieki za pośrednictwem swoich biur w Port Hartcourt przy ruchliwej ulicy Aggrey w dzielnicy Old Township. Do tej pory porzucił swoje stanowisko państwowe, aby zająć się pisaniem książek i biznesem, a większość czasu poświęcał kampaniom na rzecz swojego plemienia. Czytał ciągle na nowo pierwszy list od Shell-BP, rozgoryczony zwłaszcza jednym zdaniem. „Nie ulega wątpliwości – pisali przedstawiciele koncernu – iż uboczne korzyści, jakie czerpią Ogoni […] z obecności Shell-BP znacznie przewyższają wszelkie niedogodności”.
Wydawało się, iż cała delta Nigru opływa w ropę. Społeczności rolnicze porzucały swoje pola i migrowały do miast, takich jak Port Harcourt, w nadziei wzbogacenia się dzięki sprzyjającej koniunkturze. To, co się zaczęło jako obiecująca, ale niepewna, uboczna gałąź gospodarki, stało się teraz jej oszałamiającym sukcesem. Boom naftowy lat siedemdziesiątych spowodował wzrost cen o 400 procent w ciągu zaledwie paru miesięcy. Nigeria jako nowicjusz w tym biznesie została przytłoczona. Wszystkie inne sektory jej gospodarki zmiażdżył naftowy walec. niedługo ropa stanowiła dziewięćdziesiąt procent krajowego eksportu. Do budżetu federalnego wpływały miliardy dolarów. Junta brała z tego, ile jej się podobało, a korzystając z państwowych funduszów, przekupywała oponentów i nagradzała popleczników. Zapewniała im prace z ogromnymi pensjami, bonusy, pałace, kontrakty budowlane, wszystko, co było możliwe. Nadchodziła era nigeryjskiego klientyzmu.
[…]
Za kulisami wojsko zachowa kontrolę nad kontraktami naftowymi, które w 1993 roku pozwoliły Nigerii zająć szóstą pozycję w świecie pod względem wielkości wydobycia. W jednym z badań wykazano, iż w ostatnim okresie panowania Babangida ze swoją ekipą w ciągu sześciu lat wypompował 12,2 miliarda dolarów. Do domów popleczników i wpływowych przedsiębiorców paczki banknotów zwożono ciężarówkami. Płacenie za przysługi walizkami dolarów nie było rzadkością. Elita władzy Nigerii prowadziła prywatną gospodarkę, w której kwoty w najprostszych transakcjach zaokrąglało się do miliona, podczas gdy reszcie obywateli musiało wystarczyć 300 dolarów rocznie.
„Wyluzuj – miał powiedzieć Babangida swojemu chalifie. – Może nigdy nie zdobędziesz najwyższego stanowiska, ale to ty będziesz pociągać za sznurki. Pieniądze z ropy znajdą się pod twoją kontrolą”. Abacha nie był przekonany.
Najpopularniejszy telewizyjny sitcom z tamtego okresu przedstawiał historię drobnego oszusta zwanego Pan B, mieszkańca Lagos, który marzy, by zostać bogaczem, ale nie zajmuje się adekwatnie żadną pracą. Intryga koncentruje się wokół niedorzecznych planów Pana B, jak wyłudzić od ludzi pieniądze i przekonać przyjaciół, iż status milionera jest na wyciągnięcie ręki. Basi and Company to zamierzona satyra na postawy nigeryjskiej elity politycznej, dążącej do szybkiego wzbogacenia się, w szczególności przez bezczelne kradzieże pieniędzy z ropy naftowej. Serial nadawano przez pięć lat jako stały punkt programu w piątkowe wieczory, a Nigeryjczycy nosili koszulki z nadrukiem ulubionego powiedzenia Pana B: „Chcąc być milionerem, myśl jak milioner”. Nazwisko autora i producenta pamiętali nie tylko telewidzowie, ale i junta wojskowa. Był to Ken Saro-Wiwa.
Saro-Wiwa w ciągu ostatniej dekady pracowicie budował swoją literacką karierę, tworząc powieści, poezję i krytyczne artykuły prasowe. W okresie, gdy pisał scenariusze dla telewizji, stał się również głosem plemienia Ogoni.
Jego zaangażowanie w tę sprawę rosło wraz z nasilaniem się dominacji koncernu Shell-BP w delcie Nigru. Saro-Wiwa obudził poczucie tożsamości etnicznej swojego plemienia. Paradoksalnie, to obecność Shell-BP umacniała wspólnotę rdzennych mieszkańców.
Był koniec 1990 roku, kiedy Saro-Wiwa w swoim pastelowym domu Port Harcourt siedział za biurkiem i spisywał listę podstawowych praw dla nowo powstałej grupy nacisku o nazwie Ruch na rzecz Przetrwania Ludu Ogoni (Movement for the Survival of the Ogoni People, MOSOP). Dokument został sformułowany w stylu angielskiej deklaracji praw, powstałej w XVII wieku po chwalebnej rewolucji. Określała ona prawa i wolności ludu, aby chronić go przed nadużyciami własnego rządu. Lud Saro-Wiwy żył jednak w pewnym sensie pod podwójną władzą. Junta wojskowa scedowała w dużym stopniu swoje kompetencje na koncern Shell-BP i to przed jego nieuczciwością chciał się zabezpieczyć Saro-Wiwa. Jak pisał, koncern naftowy zarobił na ropie z krainy Ogoni 30 miliardów dolarów, a z tej sumy Ogoni nie otrzymali „NIC”. Kopię deklaracji praw wysłał do generała Babangidy.
Na telewizyjnym serialu zarobił dość pieniędzy, by wysłać swoje dzieci do prywatnych szkół w Anglii. Kiedy wracały do domu na wakacje, był poruszony, widząc, jak wydelikatniały, i wytrwale hartował je przez dwa tygodnie. Jego program wychowawczy zakładał pobyt u ciotek i wujów, niemających prądu, bieżącej wody i telewizji. Dzieci podobno wylegiwały się do późna, aby uniknąć domowych obowiązków, a później snuły się w lepkim upale i modliły, aby wreszcie dano im spokój. Czasami obwoził je samochodem po terenach wydobycia ropy i oburzony wskazywał na jaskrawopomarańczowe płomienie, podczas gdy dzieci siedziały na tylnym siedzeniu, jeszcze za małe, by pojąć, o co chodzi, i bardziej zainteresowane znalezieniem butelki prawdziwej lodowato zimnej coli. Rodzina mieszkała w skromnym domu z trzema sypialniami i laskiem palmowym na tyłach. Urządzono go w nieodżałowanym stylu lat siedemdziesiątych, z feerią najróżniejszych barw. Maleńki gabinet Saro-Wiwy na piętrze był cały zastawiony regałami na książki, a pomiędzy nimi walały się rękopisy i unosił wytrawny zapach tytoniu fajkowego. To właśnie tego lata dzieci wyczuły u ojca jakąś zmianę. Jego życie zostało całkowicie zdominowane przez walkę ludu Ogoni i ostrzeganie świata przed wyciekami ropy, które teraz zdarzały się już co tydzień. Słyszały, jak wścieka się, rozmawiając przez telefon w swoim gabinecie albo wybucha śmiechem z jakiegoś kawału, który wymyślił, by nadać rozgłos swojej sprawie.
Możemy go sobie wyobrazić, jak pyka fajkę i uśmiecha się szeroko, kiedy w grudniu 1993 roku wystukuje na maszynie pismo z żądaniem do przedsiębiorstw naftowych, co jest działaniem zarazem niedorzecznym, jak i racjonalnym. Niedorzecznym, ponieważ z jednej strony nie można liczyć na to, iż firmy ustąpią, a z drugiej strony racjonalnym, bo tak śmiałym, iż wywoła burzę w światowych mediach. Saro-Wiwa zażądał 4 miliardów dolarów odszkodowania dla ludu Ogni oraz kolejnych 6 miliardów z tytułu rent i licencji, które Shell, Chevron i nigeryjska spółka naftowa skarbu państwa powinny opłacić w ciąga trzydziestu dni. A jeżeli spółki naftowe odmówią, co wtedy? Na tym polegał problem. Oni wszyscy trzymali karty w rękach, a Saro-Wiwa nie miał nic.
Obudził się wcześnie w wilgotny ranek 3 stycznia 1993 roku i wyruszył do miasteczka na ziemiach Ogoni, aby przemówi do tłumu. Kiedy zbliżył się do rozwidlenia dróg, odniósł wrażenie, iż po zboczu wzgórza spływa fala roślinności. Liście palmowe, gałązki mango, paproci, trzymane wysoko w dłoniach, kołysały się w rytm bębnów i niskich dźwięków plemiennej pieśni. Pod tą zielenią chłopcy dmuchali w gwizdki, mężczyźni walili w beczki na ropę, kobiety w prastarych drewnianych maskach wirowały w kręgach. Na poły biegnąc, na poły tańcząc, wszyscy wysypali się na drogę przed Saro-Wiwą. „Kto wybawi nas z kłopotu?” – skandowali. „Ken i MOSOP wybawią nas z kłopotu”.
Wojownicza przemowa Saro-Wiwy tego dnia stała się definiującym wydarzeniem ruchu. Z trudem powstrzymywał łzy, widząc reakcję tłumów. Przybyło trzysta tysięcy ludzi, jedna trzecia ludu Ogoni. Gałązki i pędy były pomysłem Saro-Wiwy i miały symbolizować pokojowy protest.
Niebawem gromada kobiet ze wsi Biafra wystąpiła przeciwko nigeryjskim żołnierzom. Jeden z kontrahentów Shella, Willbros, zaczął bez zapowiedzi przekopywać ziemie uprawne pod rurociąg, wyrywał świeżo zasadzone rośliny i drążył głębokie rowy w glebie. Od nigeryjskich władz zażądał zbrojnej ochrony – ten rodzaj partnerstwa stał się zjawiskiem powszechnym – a potem przekupstwem i zastraszaniem torował sobie drogę od wsi do wsi. Kobiety wymachiwały w powietrzu gałęziami i skandowały hasła wzywające do przerwania prac. Żołnierze zaczęli strzelać na oślep. To niemal cud, iż tylko jedenaście osób zostało rannych. Jednej kobiecie pocisk rozerwał rękę, którą trzeba było amputować. Tłum jednak nie odstępował ani nie rozpierzchał się, ale gęstniał. Następnego dnia jeden z demonstrantów został zabity. Przybyło jeszcze więcej ludzi, żeby go zastąpić. Wtedy nagle i nieoczekiwanie urządzenia wiertnicze przestawiono na działanie automatyczne. Personel Shella z komputerami pod pachą załadował się do minibusów i wycofał do Port Harcourt.
Koncern naftowy opuścił ziemię Ogoni. Stało się to w kwietniu 1993 roku, zaledwie dwa miesiące przed planowanymi wyborami prezydenckimi. Junta wojskowa wpadła we wściekłość.
Nie dość, iż nie miała pewności, kto wygra wybory, a w dodatku MOSOP przegnał Shella i strumień jej dochodów był zagrożony. Generał Babangida obawiał się rozszerzenia protestu, wybuchu na wschodzie innego konfliktu w stylu Biafry. Niezwłocznie kazał zatem wprowadzić niesławny Dekret nr 29 – o zdradzie stanu i przestępstwach przeciwko bezpieczeństwu państwa. Przewidywał on karę śmierci dla wszystkich, kto „wypowiadał słowa”, wieszał flagę lub publikował materiały, które mogły przyczyniać się do aktów przemocy, zwłaszcza przez nakłanianie do upominania się o autonomię grup etnicznych. Szerokie, uogólnione sformułowania dekretu miały służyć wyeliminowaniu z kampanii wyborczej wszystkich protestujących przeciwko polom naftowym. Shell wykorzystał tę okazję i wystosował pismo do rządu, w którym oskarżał Saro-Wiwę o „emocjonalne i niewspółmierne do okoliczności ataki […] w celu wywierania presji na rząd Nigerii”. Spółka naftowa zamieszała w kotle nigeryjskiej polityki i zajęła mocną pozycję po stronie dyktatury wojskowej. W tym samym dokumencie posunęła się jeszcze dalej, oskarżając Saro-Wiwę o dążenie do „politycznego samostanowienia”, nakłanianie do secesji. W zaistniałych warunkach było to równoznaczne z prośbą władz Shella, by jej sprzymierzeńcy w juncie pozbyli się buntownika.
[…]
Saro-Wiwę i jego ośmiu rzekomych wspólników skazano na śmierć za zabójstwa.
Saro-Wiwa siedział na długiej drewnianej ławie, czekając aż mu przygotują nowa celę. Właśnie przyjechał do więzienia podpułkownik Komo, odbiorca poufnego raportu o „niszczeniu”. Był ostatnio bardzo zajęty, musiał polecieć do Abudży, aby przed generałem Abachą złożyć sprawozdanie z wyniku procesu i wrócić z niezbędnym dokumentem. Nie mogło się obyć bez podpisu Abachy. Od czasu uzyskania niepodległości nie zdarzyło się nic podobnego i urzędnikom państwowym bardzo zależało, aby wszystko odbyło się zgodnie z przepisami.
Zza zamkniętych drzwi wywołano nazwisko Saro-Wiwy. Wstał z drewnianej ławy i wszedł do środka. Nigeryjskie prawo przewidywało trzydzieści dni na apelację; wprawdzie proces toczył się przed Trybunałem Specjalnym usytuowanym poza normalną strukturą prawną, ale od wyroku upłynęło zaledwie dziesięć dni. Na świecie trwały protesty. Wspólnota Brytyjska, Stany Zjednoczone, Unia Europejska i niektórzy przywódcy afrykańscy wzywali generała Abachę, by nie wykonywał wyroku. Wszyscy, łącznie z Saro-Wiwą, wierzyli, iż pozostało trochę czasu.
Gdy wszedł za próg, zobaczył księdza z Biblią. Obok niego stali funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, państwowy kamerzysta, jeden z sędziów orzekających w sprawie i podpułkownik Komo. Szubienice ustawiono pospiesznie w ciągu nocy, cieśle według własnego rozeznania ustalali wysokość spadku i rodzaj bloczków do liny.
Trzeba było pięciu prób, żeby powiesić Kena Saro-Wiwę.