Donald Trump nie traci dobrego humoru. Wciąż uważa, iż uda mu się zakończyć wojnę w Ukrainie i nie szczędzi superlatyw członkom swojej administracji, którzy prowadzą rozmowy z Ukraińcami i Rosjanami. I tak wysłannicy z Waszyngtonu wykonują „świetną robotę”, a „rezultaty są obiecujące”. W tej erupcji samozachwytu nie ma miejsca na krytyczną refleksję i przyznanie, iż wynegocjowany rozejm (a adekwatnie rozejmy…), to fikcja – na kilku płaszczyznach.
Przyjrzyjmy się pierwszemu porozumieniu, przewidującemu 30-dniowe zawieszenie ataków na obiekty infrastruktury energetycznej. Miało być ono skutkiem rozmowy telefonicznej Trumpa z Władimirem Putinem, do której doszło 18 marca br. Panowie ledwie zdołali odłożyć słuchawki, a rosyjskie drony zaatakowały m.in. elektrownię w Słowiańsku. „Wysłaliśmy je zanim prezydenci się umówili, potem nie zdołaliśmy zestrzelić”, żartował w niewybredny sposób jeden z czołowych rosyjskich milblogerów.
„Dobra wola” Moskwy…
Oczywiście, oficjalne źródła w Moskwie utrzymywały – i przez cały czas utrzymują – iż siły zbrojne Federacji przestrzegają rozejmu. Jako tych złych Kreml maluje Ukraińców, którzy jeszcze tej samej nocy przypuścili nalot na jedną z rosyjskich rafinerii. Fakt, iż była to riposta na rosyjski atak, skrzętnie został przemilczany.
Zarazem wciąż mamy do czynienia z kolejnymi rosyjskimi nalotami rakietowo-dronowymi na ukraińskie miasta. Rzekomym celem mają być obiekty militarne, ale Rosjanie uderzają w zamieszkane kwartały. 26 marca wyprowadzili ciężki nalot na Charków i Dnipro, dwa dni wcześniej bezpardonowo zaatakowali Odessę. Nieco wcześniej drony i rakiety spadły również na Sumy, trafiając w szkołę, w której trwały zajęcia. Na szczęście lekcje odbywały się w schronie, nikt zatem nie zginął, skończyło się „tylko” na konieczności uwolnienia uczniów spod gruzów. Pociski raziły też inne cywilne obiekty w Sumach, łącznie poszkodowanych zostało prawie 80 osób, w tym trzynastu najmłodszych mieszkańców miasta.
„Realista” lubujący się w cynizmie (a sporo takich komentatorów objawiło się przy okazji wojny na Wschodzie), mógłby „trzeźwo” zauważyć, iż przecież na zawieszenie nalotów „tak w ogóle” nikt się nie umawiał; Rosjanie więc nie łamią porozumienia. Rzecz w tym, iż Moskwa nieustannie podkreśla dobrą wolę, zapewniając, iż nie będzie atakować cywilów. No więc nie atakuje – tak jak przestrzega reguły dotyczącej nieuderzania w infrastrukturę energetyczną.
Kreml chciałby uniknąć „odgryzania”
Pod warstwą zakłamania mamy jeszcze jedną odsłonę rozejmowej fikcji. Na skutek rosyjskich ataków z przełomu 2022–2023 roku i uderzeń z wiosny 2024 roku, ukraińska energetyka utraciła dwie trzecie przedwojennych mocy. w tej chwili produkowana energia w ponad 60 proc. pochodzi z siłowni jądrowych. A tych Rosjanie zniszczyć nie mogą, sprowadziliby bowiem, także na siebie, gigantyczny ekologiczny kataklizm. I kataklizm geopolityczny, wszak po czymś takim od Moskwy odwróciliby się jej sojusznicy, zwłaszcza Chiny. Owa nietykalność elektrowni jądrowych ma jeszcze inny aspekt. Bez wchodzenia w zbędne techniczne szczegóły – siłownia musi gdzieś wysyłać wyprodukowaną energię, w przeciwnym razie dojdzie do katastrofy. Co oznacza, iż Rosjanie mają ograniczone możliwości niszczenia sieci przesyłowych. Konkludując, istotną część ukraińskiej energetyki Rosja już zniszczyła, a z tego, co zostało, zniszczyć może niewiele. Trudno zatem mówić o wielkim ustępstwie ze strony Moskwy.
Za to do ocalenia Rosjanie mają całkiem sporo. Ukraina już od kilku miesięcy „grilluje” rosyjskie rafinerie i składy paliw, każdy taki atak – a tylko od września ub.r. do końca lutego 2025 roku było ich dwadzieścia pięć – przynosi szkody idące w dziesiątki milionów dolarów. Z wyliczeń niezależnych analityków OSINT wynika, iż rosyjska gospodarka straciła na tych uderzeniach przeszło 650 mln dolarów. A licznik bije dalej. Nie dziwi więc, iż na opublikowanej przez Kreml liście obiektów, które powinny zostać objęte energetycznym rozejmem, na pierwszym miejscu znalazły się rafinerie, a dalej rurociągi naftowe i gazowe oraz magazyny paliw.
Ukraińcy znają wartość tej infrastruktury, więc gdy się „odgryzają”, na cel biorą takie właśnie obiekty. Kreml chciałby tego „odgryzania” uniknąć, w zamian nie oferując nic. Licząc przy tym, iż Waszyngton powściągnie Kijów – co byłoby naiwnym założeniem, gdyby nie wyraźna słabość do Putina i Rosji, jaką żywią amerykańscy negocjatorzy z Donaldem Trumpem na czele.
Dowód nieefektywności dyplomacji
Obok nieobowiązującego rozejmu energetycznego mamy jeszcze inny „sukces” amerykańskiej dyplomacji – zawieszenie broni na Morzu Czarnym.
Załóżmy na chwilę, iż to rzeczywiste i respektowane ustalenie – i spójrzmy na nie z ukraińskiej perspektywy. Morski rozejm jawi się tu niczym niepotrzebny i niechciany prezent, takie „piąte koło u wozu”. Inicjatywa strategiczna na czarnomorskim akwenie należy bowiem do Ukraińców. Wyeliminowali oni ryzyko desantu na Odessę, zerwali blokadę portów i zmusili Flotę Czarnomorską do przesunięcia większości jednostek z Krymu do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg. Uczynili to, mimo iż nie posiadają floty, zręcznie wykorzystując kombinacje dostępnych rodzajów broni, przede wszystkim dronów morskich i powietrznych, ale też pocisków przeciwokrętowych i lotniczych pocisków manewrujących.
Inaczej mówiąc, Ukraińcy zaszachowali agresorów – poza jednym wyjątkiem. Rosjanie, nie tak często jak kiedyś, ale przez cały czas wykorzystują okręty do ostrzałów rakietowych ukraińskich miast. Robią to przede wszystkim przy użyciu okrętów podwodnych, wyposażonych w rakiety Kalibr. Cechy tych jednostek sprawiają, iż Ukraińcom trudno je namierzyć i trafić w ruchu. Ale Kalibry da się zestrzelić, a ukraińska obrona przeciwlotnicza radzi sobie z tym całkiem nieźle, nade wszystko zaś ostrzał z morza stał się rzadkością. Po raz ostatni doszło do niego 7 marca br. i był to pierwszy od wielu tygodni atak z udziałem okrętów. Nie wiadomo, czy Rosjanom brakuje Kalibrów czy problemem jest dostępność sprawnych okrętów. Za tym drugim przemawia fakt, iż opuszczając krymski Sewastopol, rosyjska flota pozbawiła się dostępu do zaplecza naprawczo-remontowego (baza w Noworosyjsku jest w tym zakresie znacznie skromniej wyposażona).
A więc rozejm na Morzu Czarnym byłby korzystny przede wszystkim dla Rosjan, których flota mogłaby wrócić na Krym. Byłby, gdyby był – bo w istocie mówimy o medialnym i politycznym artefakcie, istniejącym w głowie Trumpa, jego negocjatorów, przychylnych mediów i zwolenników. Realnie nie ma żadnego rozejmu, choć jest ukraińska gotowość do powstrzymania się od operacji zbrojnych na morzu. Ale są też rosyjskie warunki wprowadzenia moratorium – zaporowe, Moskwa chciałaby bowiem w zamian zniesienia dużej części sankcji. Dopiero wtedy zgodziłaby się nie walczyć na morzu. Ale de facto i tak nie walczy, więc mamy co mamy – niby-rozejm, będący miażdżącym dowodem nieefektywności amerykańskiej dyplomacji pod wodzą Trumpa…