Niechęć. Polskie ustawienie fabryczne?

liberte.pl 2 дни назад

Jesteśmy już na takim etapie, iż w dniu wizyty w Polsce prezydenta walczącej z rosyjskim imperializmem Ukrainy zastanawiamy się, czy rozmowy z nim obecny prezydent Polski nie przekształci w awanturę w Trumpowym stylu, aby dostarczyć satysfakcji swoim skrajnie prawicowym wyborcom. Reprezentujący demokratyczną koalicję marszałek Sejmu i marszałkini Senatu umawiają do harmonogramu wizyty Zełenskiego dodatkowe spotkania, gdyby trzeba było zacierać wrażenie po jakiejś tyradzie Karola Nawrockiego. Premier Donald Tusk spieszy się ze szczytu UE w Brukseli, aby także w programie wizyty się pojawić. Wszyscy zastanawiamy się nie już, jak wspólnymi siłami powstrzymywać agresora, ale jak ratować ruiny relacji polsko-ukraińskich przed dalszym uszczerbkiem.

Gdy Rosja napadła bestialsko na Ukrainę, w polskiej rzeczywistości społecznej zapanował „karnawał” przyjaznych emocji wobec narodu wschodniego sąsiada. Był on skazany na krótkotrwałość i gwałtowne przerodzenie się w ocean negatywnych emocji. Można powiedzieć, iż był na to skazany, ponieważ popłynięcie na fali na nowo rozbudzonej niechęci wobec Ukraińców było dla prawicy oczywistym „politycznym złotem”. Można skonstatować, iż był na to skazany, ponieważ obecność w Polsce licznej diaspory ukraińskich uchodźców i imigrantów miała potencjał budzić negatywne odczucia ze strony społeczeństwa i narodu od trzech-czterech pokoleń przyzwyczajonego do życia w homogenicznym etnicznie państwie, a w 2015 r. w dodatku skutecznie nauczonego obcych przybyszy się lękać, nienawidzić ich i nimi pogardzać. Ale – i to najbardziej smutny z nasuwający się tutaj wniosków – ów „karnawał” był skazany na rychły koniec także dlatego, iż żywienie przez Polaków niechęci wobec wszystkich okolicznych narodów jest być może niestety „fabrycznym ustawieniem” dla większości z nas.

W każdym razie, pomimo niezmiennych okoliczności geopolitycznych i rosnącego rosyjskiego zagrożenia wojną – choćby w postaci akcji hybrydowych, państwowego terroryzmu i naruszeń przestrzeni powietrznej – antyukraińskie nastroje w Polsce eksplodują. Rzecz niespotykana od wielu lat: więcej Polaków deklaruje już niechęć wobec Ukraińców aniżeli sympatię (38 do 30 proc.), poziom sympatii ukraińskich od 2023 r. spadł o ponad 20 pkt. proc. To przypomina tempo pożaru, jakim była erupcja postaw wrogich uchodźcom w 2015 r.

Połowa ankietowanych ocenia pomoc udzielaną Ukrainie za „zbyt dużą”. W stylu wiceprezydenta USA, J.D. Vance’a, Karol Nawrocki i za nim wielu innych prawicowych krzykaczy z polityki i mediów domaga się od Ukrainy „wdzięczności”. To chyba żart. Po pierwsze dlatego, iż prezydent Ukrainy oraz niezliczeni jej formalni i nieformalni reprezentanci od prawie czterech lat niezliczoną ilość razy publicznie dziękowali i niekiedy choćby ze łzami w oczach wyrażali Polsce i jej obywatelom wdzięczność za pomoc militarną i międzyludzkie wsparcie, zwłaszcza w postaci uratowania życia milionom uchodźców.

Po drugie dlatego, iż może warto zadać sobie pytanie, ile razy my dziękowaliśmy Ukraińcom? Mamy za co. Wszyscy, którzy tkwią w głębokim śnie ograniczonej świadomości i uznają, iż nasza pomoc dla Ukrainy jest bezinteresowna lub choćby odbywa się ze stratą dla nas samych, zasługują na siarczyste spoliczkowanie otrzeźwiającą ręką rzeczywistości. Ukraina walczy z mordercami i bandytami z Rosji, którzy równie chętnie zabijaliby nas, jak i zabijają Ukraińców. Równie chętnie bombardowaliby Gdańsk, Łomżę czy Mielec, jak bombardują Lwów, Odessę czy Słowiańsk. Biorąc pod uwagę zerowy animusz do wypełniania zobowiązań z traktatu o NATO przez obecnego prezydenta USA, warto w końcu dorosnąć do wniosku, iż ofiara krwi składana przez Ukrainę jest od 2022 r. głównym powodem tego, iż Polska i inne kraje regionu krwią (jeszcze) płacić nie muszą. Ukraina walczy i ginie po to także, aby Polska nie musiała. Zatem w kontekście okazywania wdzięczności choćby śladowe ilości zdrowego rozsądku oraz podstawowy zmysł moralny kazałyby odwrócić aktualne wektory.

To ma, po trzecie, wymiar także ekonomiczny. Obojętnie, ile kłamstw polskiej prawicy na ten temat ktoś zdążył już sobie przyswoić, nasz kraj ma tylko dwie możliwe przyszłości. Pierwsza, będziemy dalej (jak przez ostatnie 35 lat) doświadczać fantastycznego rozwoju gospodarczego, trwale osadzimy się pośród już absolutnie najbogatszych państw świata i równocześnie staniemy się państwem imigracyjnym, albo pozostaniemy na imigrację zamknięci, etnicznie „czyści” jak chciał Dmowski, ale równocześnie przekształcimy się w produkujący ziemniaki i drób skansen widokowy, bez perspektyw na rozwój nowoczesnych gałęzi gospodarki, za to zmagający się z niemożliwymi do spłacenia długami zaciągniętymi na poczet potrzeb naszych systemów socjalnych.

Taka jest prawda o polskiej perspektywie imigracyjnej – prawda, której znakiem jest pokątne otwieranie granic Polski na kolosalną migrację choćby przez rząd PiS, wbrew wszelkim jego deklaracjom. Imigranci są potrzebni i przybędą. I teraz uwaga: dla Polski nie ma lepszych imigrantów aniżeli Ukraińcy (i Białorusini). Nie ma. Są nam kulturowo najbliżsi, mamy kilkaset lat doświadczenia w życiu w jednym kraju, są niesłychanie pracowici i napędzani zdrowym pragnieniem budowy swojego osobistego dobrobytu pracą własnych rąk. Nasze członkostwo w NATO i w UE jest dla nich znakiem szansy na bezpieczeństwo i dobrobyt równocześnie. Już teraz ciężko tutaj pracują: założyli 90.000 firm, ich wysiłek zaowocował dodatkowym wzrostem polskiego PKB o niemal 2,7 proc., do systemu NFZ wpłacili w składkach 3,8 mld zł, wybierając z niego świadczenia na zaledwie 2,3 mld, co daje półtora miliarda zysku per saldo. jeżeli ich teraz naszą głupią, infantylną, wręcz bachorską niechęcią odepchniemy, to w ich miejsce w najbliższych już latach przyjmiemy Arabów, Afrykanów oraz Azjatów. Ja nie mam nic przeciwko i takim imigrantom, ale niech prawica to przeanalizuje w świetle swoich przekonań i preferencji. Taka prognoza bazuje bowiem na najprostszej matematyce makroekonomii i ma arcy-wysokie prawdopodobieństwo ziszczenia.

Zamiast za obronę naszych granic przed zbrodniarzem z Kremla oraz za ciężką pracę na rzecz naszego PKB i NFZ wyrazić Ukraińcom wdzięczność, deklarujemy ustami polskich polityków prawicy, iż nie dopuścimy do integracji ich kraju ani z NATO, ani choćby z Unią Europejską. Jerzy Giedroyć w grobie się przewraca! Oto nadszedł moment, w którym – za cenę krwi i strasznej wojny – pojawiła się szansa, aby nasz największy wschodni sąsiad stał się członkiem zachodniego systemu instytucjonalnego bezpieczeństwa zbiorowego, a nasze pokolenie jest gotowe wyrzucić tą szansę na śmietnik. Niemcy wspierali polską akcesję do NATO i Ukrainy całymi siłami politycznymi przez całe lata 90-te. Czy myślicie, iż robili to dlatego, iż nas pokochali za Wałęsę i upadek muru, iż chcieli nam wynagrodzić zbrodnie Hitlera, iż nasza mizeria i nieustanne historyczne niepowodzenia obudziły w nich litość i sentyment do Polski? Skądże! To był prosty rachunek geopolityczny. Przyjmując Polskę i Czechy do NATO i UE, Niemcy przestały być krajem granicznym (frontowym?) świata Zachodu. Dziś nie martwią się tak o wejście Rosjan do Rostoku czy Drezna, jak my drżymy o Suwałki. Wykazali się abecadłem politycznego racjonalizmu, nie sentymentami albo miłością do Polski. jeżeli Polska zablokuje Ukrainie drogę do Unii, to wykaże się rozbrajającą głupotą tam, gdzie Niemcy przed 30 laty wykazali się zdroworozsądkowym oglądem świata.

Nie okazujemy więc Ukrainie wdzięczności za walkę, a sami żądamy wdzięczności, choć w tym samym czasie deklarujemy wrogość wobec jej marzeń o integracji europejskiej, za które Ukraińcy pod niebieską flagą z żółtymi gwiazdami ginęli już na obu Majdanach. Żądamy wdzięczności, choć zawracamy im głowę rozliczeniami zbrodni wołyńskiej sprzed 80 lat, gdy ich kraj stoi nad przepaścią, a życie ich dzieci wisi na włosku. Co więcej, gdy także nasz kraj coraz bardziej osuwa się nad tą samą przepaść. Teoretycznie dla wszystkich winno być jasne, iż to czas na rozmowę i na działania zorientowane na teraźniejszość i przyszłość, iż historia może poczekać. Niestety tak wielu Polakom demon nacjonalizmu przesłonił rozum. Podziwiam szczerze Ukraińców, iż są zdolni Polsce jeszcze jakąś wdzięczność wyrażać…

Co chcemy uzyskać taką postawą? Chcemy wyjazdu Ukraińców z Polski do np. Niemiec, gdzie rynek pracy także świeci pustkami i łaknie pracowników, a płace są przez cały czas dużo lepsze? Czy chcemy może, aby Ukraina wyszła z tej wojny tak osłabiona i tak bardzo pozbawiona realnych perspektyw sojuszu z Zachodem, iż w perspektywie 5-7 lat polityczną kontrolę w Kijowie przejmie prorosyjski rząd? Nie chcemy Ukrainy w UE, ale czy rozumiemy, iż jedyną długofalowo możliwą alternatywą jest kraj w stylu białoruskim, formalnie tylko niepodległy? Czy, w końcu, chcemy Ukraińców tak bardzo zantagonizować, iż gdy kiedyś jakiś ukraiński Łukaszenko „zgodzi się” na udział sił zbrojnych Ukrainy w rosyjskiej operacji przeciwko Polsce, to ukraiński żołnierz wręcz chętnie chwyci za karabin? Wasza niechęć dziś otwiera taki scenariusz. Czy to w ogóle rozumiecie?

Jeśli nie rozumiecie, to na koniec spójrzcie za zachodnią granicę Polski. Polska prawica i miliony jej zwolenników od wielu lat (w zasadzie od 1989 r. z małymi przerwami) gustowały w dewastowaniu relacji polsko-niemieckich. Ostatecznie doprowadziło to do punktu, o którym prof. Leszek Żyliński mówi, iż jest to „rumowisko w stosunkach”. Polscy biskupi, autorzy słynnego listu do niemieckich braci w Chrystusie z 1965 r., zetknęli się z agresywną reakcją ówczesnej, gomułkowskiej władzy. Przez kolejne 60 lat ich gest był lepiej oceniany. Mam wrażenie, iż dzisiaj – po raz pierwszy od ich czasów – spadłaby na nich niechęć porównywalna z tą, której doznali. Nie tylko oni, ale także wszystkie ważne postaci pojednania i ich dorobek są dzisiaj unicestwiane, degradowane oraz poddawane drwinie, formułuje się zarzuty o hańbę i zdradę.

W relacjach polsko-niemieckich „Wołyniem” są reparacje wojenne. Tak samo, jak w przypadku Wołynia, racja jest po stronie polskiej. Tak samo jednak: w czasach, gdy na szali leży bezpieczeństwo narodowe, gdy agresja na nasz region świata staje się prawdopodobna, a Waszyngton publikuje strategie mówiące dość czytelnie, iż ma nas w nosie i uważa wręcz za wrogów, historia musi pójść na boczny tor. Rozliczenie krzywd zadanych naszym pradziadom nie jest nieważne, ale jest bez porównania mniej ważne od zapobieżenia krzywdom naszych dzieci i wnuków.

Inaczej niż narracje antyukraińskie, wybuchy naszych antyniemieckich nastrojów były przez te wszystkie lata w zasadzie niegroźne. To w sumie nie za dobrze, iż ona istniała, ale jednak w kontekście naszej publicznie i nieustannie przeżywanej germanofobii przydatna dla załagodzenia nastrojów była niemiecka obojętność wobec Polski. Większość opinii publicznej w tym kraju przed trzy dekady była choćby nieświadoma tego, jak bardzo jest obiektem polskiej niechęci. Ci, którzy świadomi byli, w tym kręgi polityczne, starali się podchodzić do tej niechęci z wyrozumiałością i akceptować do pewnego stopnia jej istnienie, rozumiejąc iż jest to cena, którą jeszcze jedno pokolenie Niemców powinno zapłacić za nazizm, a potem może jeszcze jedno pokolenie.

W końcu jednak dotarliśmy do punktu, w którym może poza garstką stulatków, w Niemczech nie ma już ludzi, którzy w jakikolwiek sposób przyłożyli rękę do zbrodni narodowego socjalizmu. choćby pokolenie dzieci sprawców, siłą rzeczy dość silnie odczuwające ciężar odpowiedzialności, powoli odchodzi. Pozycje władzy zajmuje dziś pokolenie wnuków, a opinię publiczną w tzw. mediach społecznościowych kształtuje pokolenie prawnuków. Dodatkowo około 1/4 mieszkańców kraju ma pochodzenie imigracyjne, nie jest etnicznie niemiecka i często wcale nie przyjmuje dziedzictwa winy. To dość zrozumiałe, bo w końcu, czy któryś z polskich imigrantów do Anglii czuje skruchę za zbrodnie brytyjskiego imperializmu np. w wojnach burskich? Niemiecka pokuta w końcu się musi wyczerpywać, kończyć…

Otóż pierwszym, co się właśnie kończy, jest cierpliwe i pokorne znoszenie antyniemieckich postaw w Polsce. Gdy Donald Tusk odwiedził niedawno Berlin w ramach konsultacji międzyrządowych i na konferencji mówił o reparacjach, bodaj po raz pierwszy w taki sposób niemiecka netosfera nie wytrzymała. Pojawiły się komentarze o braku winy współczesnych pokoleń Niemców za wojnę, o współwinie Polski za wybuch wojny i winie za „powojenne zbrodnie” w rodzaju „wypędzeń”, o tym, iż Polska powinna się zadowolić niemieckimi miastami i ziemiami, które przejęła (lub alternatywnie je zwrócić przy wypłacie reparacji), o „żebraczej” postawie Polski i polskich polityków, o – uwaga! – braku wdzięczności Polski za niemieckie wpłaty za pośrednictwem funduszy europejskich, o tym, iż – znów uwaga! – rozszerzenie UE na wschód było błędem. Horrendalne, prawda? Tego się miło nie słucha. Dwa ostatnie punkty antypolskiej krytyki przynoszą dość ciekawą zbieżność tych komentarzy ze słowami, które od polskiej prawicy słyszą Ukraińcy… To powinno dawać do zastanowienia. Ale tylko jeżeli jest się osobnikiem zdolnym do refleksji…

Antyniemieckie narracje spotykają się więc teraz z silnymi negatywnymi, antypolskimi reakcjami z drugiej strony. Taryfa ulgowa dobiegła końca. Polska niechęć budzi niechęć antypolską w Niemczech i na pewno obudzi i w Ukrainie. Bardzo niedługo.

Nie potrafimy inaczej? Zawsze musimy za priorytet przyjmować trzeciorzędne cele? Nasza potrzeba, aby „dać świadectwo prawdzie”, zawsze musi przesłonić realne, palące i przyszłościowe interesy? Historia jest ważniejsza od losów naszych dzieci? Niechęć to oznaka narodowej dumy i siły, a sympatia – narodowej zdrady, zaprzaństwa i słabości? Naprawdę, Polsko?

Читать всю статью