śnijmy niedorzeczną śmiesznostkę o Morzu Balowym,
na środek którego, tuż przed północą, spływają się
drakkary, karawele, brzuchate galeony.
na pokładzie każdego – fioki, dystynkcje, tiurniury,
pośród nich – mości państwo śmiertelnie zakochani
we własnych odbiciach. i gra muzyka, w takt której ślepi
egoiści tańczą, wirują nierozważnie. wpadają do wody.
a gdzież my? tulimy się na ubożuchnej i stareńkiej krypie
ledwie widząc siebie nawzajem w porannych mgłach.
przepływamy bezszelestnie pomiędzy
ziejącymi pustką olbrzymami. niedługo zjawią się
odprowadzacze statków. kolejni ślepcy, baronessy
i lejtnanci, właśnie szykują się, zakładają stroje.
dziel też ze mną psi sen o strażniku komnat Pani,
który, gdy nikt nie widzi, zakrada się, by mieć choć
szczątkowy kontakt – z atłasem i jedwabiem, jaki
dotykał ciała Zakazanej Mu. o resztkach ciepła
przenikających na wargi,
o języku na zaschniętych kropelkach.
uśmiechnij się na wspomnienie snu o mężczyźnie
stojącym przy bryle soli. i jego usilnych próbach
odlizania z (przyznaj – nieprzyjemnej) przestrzeni
krągłych kształtów. o radości, jaka zwieńczyła dzieło.