Charakter działań wojennych ciągle ulega zmianie, a tymczasem generałowie, tak jak inżynier Mamoń z filmu Rejs, lubią tylko takie piosenki, które już znają. Skutkiem tego jest sytuacja, iż generałowie są zawsze przygotowani do tych wojen, które już były, a wszystkie nowe niezmiennie ich zaskakują. Jednak obecny konflikt na Ukrainie, pod względem ogromu przewartościowanych elementów doktryn wojennych i powszechnie przyjętych poglądów, przewyższa zdecydowanie wszystko, co wydarzyło się po II wojnie światowej.
Po pierwsze, działania na Ukrainie zakwestionowały przewagę ataku nad obroną. Jest to szczególnie dotkliwe dla rosyjskich generałów, którzy uważali, praktycznie od zawsze, iż najlepszą formą obrony jest atak. A tu okazało się, iż w obecnych warunkach, koszty ludzkie i materialne prowadzenia ataków są zbyt wielkie by je zaakceptować.
Trzeba też przyznać, iż taka konstatacja nie jest całkiem nowa, gdyż z konkretnymi przejawami coraz większej przewagi obrony nad atakiem można było się spotkać już od wielu lat.
Takim, chyba pierwszym, w XXI wieku, przykładem narastania tej tendencji, była tzw. II wojna libańska w 2006 roku, gdzie armia izraelska skonfrontowała się z bojownikami Hezbollahu. Pomimo ogromnej przewagi, ilościowej i ogniowej, armii izraelskiej nie udało się pokonać przeciwnika.
Najbardziej wymownym tego przykładem jest obrona miasta Aita Szab, położonego trzy kilometry od izraelskiej granicy. Zostało ono okrzyknięte Stalingradem Hezbollahu, ponieważ Izraelczycy, mimo wielkich wysiłków, nie potrafili go zdobyć. Dla społeczeństwa Izraela to był szok. Były minister obrony, Mosze Arens, powiedział 12 września 2006 dla stacji Israel Radio: ”Przede wszystkim przegraliśmy i zostaliśmy pokonani przez 5 tysięcy bojowników Hezbollahu, którzy nie powinni być żadnym przeciwnikiem dla izraelskiej armii”.
Nie powinni być, a jednak byli, gdyż walkę prowadzili w oparciu o wcześniejsze inżynieryjne przygotowanie terenu do obrony, dzięki licznych bunkrów i podziemnych kryjówek, gdzie były ukryte stanowiska ogniowe.
Następnym przykładem niezwykłej skuteczności stałej obrony, prowadzonej w oparciu o przygotowane pozycje, była epopeja obrony miasta Dajr az-Zaur w Syrii, która trwała 3 lata i dwa miesiąca i skończyła się odblokowaniem garnizonu przez siły rządowe.
Z tych doświadczeń, jedni wyciągnęli wnioski, a inni nie. Już od początku walk rosyjsko-ukraińskich w Donbasie okazało się, iż ukraińska obrona portu lotniczego w Doniecku okazała się wyjątkowo skuteczna i rosyjskim separatystom zajęło prawie cztery miesiące by zdobyć całkowicie zniszczone budynki portu lotniczego.
To pokazało, iż obrona w oparciu o różne budynki i instalacje przemysłowe jest bardzo trudna do przełamania. Oczywiście nie wszędzie były warunki do szybkiego przygotowania takiej obrony, dlatego władze ukraińskie postanowiły gwałtownie je uzupełnić poprzez budowę stałych żelbetowych umocnień wzdłuż całego frontu walki w Donbasie.
Rosjanie nazywali potem te fortyfikacje, co było wielką przesadą, nową Linią Mannerheima, a niektórzy mówili choćby o Linii Maginota, i wskazywali siłę tych umocnień jako główną przyczynę braku postępów ich armii na kierunku donieckim.
Według fragmentarycznych danych miało się na nie składać trzy linie umocnień na przestrzeni około 600 kilometrów i 4 tysiące schronów bojowych. Część z nich powstało, na przykład, poprzez wkopanie w ziemię i zalanie betonem kolejowych wagonów pasażerskich, przez co, bardzo tanio i szybko, uzyskano wartościowe schrony.
Te fortyfikacje okazały się wyjątkowo skuteczną zaporą dla rosyjskiej armii i już ponad rok uniemożliwiają jej zdobycie obwodu donieckiego. Ciągłe szturmy na umocnienia powodują tylko wielkie straty wśród atakujących żołnierzy, a zdobycze terenowe są bardzo nikłe.
Militarne znaczenie fortyfikacji przyznał także sam Putin, kiedy stwierdził, iż ich ciągła rozbudowa była przyczyną przyspieszenia ataku na Ukrainę, gdyż oni obawiali się, iż jeszcze trochę czasu a „te ufortyfikowane obszary nie tylko leżałyby dziś wzdłuż linii styku w Donbasie, ale byłyby wszędzie”.
Skoro tak to się przedstawia, to warto się zastanowić, czy, także w polskich warunkach, budowa fortyfikacji wzdłuż granicy z Rosją i Białorusią nie byłaby najskuteczniejszym i w sumie najtańszym sposobem zabezpieczenia terytorium Polski przed próbą agresji.
Obecnie minister Błaszczak polecił rozpoczęcie rozmieszczania stalowych i betonowych zapór na granicy. Jednak warto przeanalizować, czy adekwatnym dopełnieniem tego pomysłu nie jest budowa pełnowartościowych fortyfikacji, skoro na Ukrainie okazały się one tak skuteczne w powstrzymywaniu postępów rosyjskiej armii.
W Polsce nie ma dużych tradycji budowania twierdz i fortyfikacji. W zasadzie, ostatni raz na dużą skalę to takie prace prowadzono za czasów króla Kazimierza Wielkiego, prawie 700 lat temu, a potem już nie było kontynuacji, poza pojedynczymi i nielicznymi twierdzami w rodzaju Kamieńca Podolskiego, Krakowa, czy Zamościa.
Większość zabytków fortyfikacji na ziemiach polskich to pamiątki po działalności zaborców. Być może trzeba dziś odkryć na nowo wartość dzieła Kazimierza Wielkiego?
Ta siła fortyfikacji jest tylko jednym widocznym aspektem obecnych zmian w działaniach wojennych. Inne są jeszcze bardziej zaskakujące. Takim, wprost szokującym, jest małe znaczenie działań lotnictwa, które jeszcze niedawno wprost przeceniano.
Za przykład tego można podać ataki lotnicze NATO na Jugosławię w 1999 roku, w wyniku których jej rząd, po 72 dniach powietrznych ataków, przyjął narzucone warunki.
Poniektórzy wpadli wtedy w euforię i twierdzili, iż siły lotnicze są w stanie samodzielnie wygrać wojnę. Jednak już wtedy wskazywano na duże niedostatki takiego myślenia. choćby Zbigniew Brzeziński przyznał, iż straty, jakie poniosła Jugosławia podczas tych 72 dni bombardowań, nie były na tyle wielkie by wymusić uległość i on nie rozumie dlaczego Slobodan Milošević wtedy ustąpił.
Na Ukrainie sytuacja za to była już jasna. Lotnictwo nie miało tam prawie żadnego znaczenia. Rosjanie usiłowali na początku atakować samolotami, ale na skutek dużych strat, zadanych przez silną ukraińską obronę przeciwlotniczą, gwałtownie tego zaprzestali i potem ich samoloty służyły głównie do odpalania rakiet, ale z obszarów poza terytorium Ukrainy.
Mogli większość tych rakiet odpalać także z wyrzutni lądowych, nie potrzebowali do tego samolotów. Także próby wspierania lotnictwem działań własnych wojsk lądowych przyniosły Rosjanom jedynie duże straty. Ocena tych działań skłoniła niektórych analityków do stwierdzenia, iż czasy lotnictwa taktycznego są zakończone i teraz ich rolę całkowicie przejmą drony.
Podobnym szokiem okazały się działania sił morskich. Ukraina, która posiadała jedynie szczątkową flotę, potrafiła zatopić flagowy okręt rosyjskiej Floty Czarnomorskiej i to rakietami odpalanymi z wybrzeża. Po tej stracie rosyjskie okręty nadwodne zamknęły się w bazach i przestały praktycznie wychodzić w morze.
Elitarna rosyjska piechota morska, która miała, przy pomocy desantów morskich, zdobyć Odessę, nie była choćby w stanie utrzymać maleńkiej skalistej Wyspy Żmijowej.
Podobnie rzecz się ma z działaniami innych elitarnych wojsk, mianowicie słynnych wojsko powietrzno- desantowych – WDW.
Siły te, bardzo rozbudowane, składające się aż z czterech dywizji i trzech brygad, całkowicie się nie wykazały się na tej wojnie. Przeprowadzony, małymi siłami, desant na port lotniczy w Hostomelu, który miał prowadzić do zdobycia Kijowa, zakończył się całkowitą klęską i potem Rosjanie już czegoś podobnego choćby nie próbowali.
Elitarne siły WDW i piechoty morskiej były potem wykorzystywane jak zwykła piechota, do szturmowania umocnień, do czego te formacje nie były przygotowane, nie miały odpowiedniego uzbrojenia i wyposażenia, przez co ponosiły wyjątkowo duże straty.
Militarne doświadczenie tej wojny są koszmarem dla rosyjskich generałów i admirałów, którzy pewnie dotąd nie mogą pojąć, co się stało i dlaczego.
Ale ta wojenna próba może też stanowić przyczynę zaniepokojenia dla dowódców amerykańskich i NATO, którzy także na sile lotnictwa i floty, z pewnym lekceważeniem sił lądowych, opierali swoje plany militarnych działań. Wyniki ukraińskiej wojny mogą mocno podważyć prawidłowość ich kalkulacji.
Stanisław Lewicki