Kuba nie ptica czyli Objawione Przeznaczenie

polska-zbrojna.pl 6 часы назад

Dlaczego akurat Wenezuela? Dla sformułowania poprawnej odpowiedzi musimy wrócić do początków. A zaczęło się od wojny meksykańskiej (1846–1848), po której na łono ojczyzny wróciła Arizona, Kalifornia, Teksas, Nevada i Utah oraz brakujące fragmenty Nowego Meksyku, Kolorado, Kansas i Wyoming. Dzięki temu w Los Angeles mógł rozwinąć się przemysł filmowy, w Los Alamos – arsenał nuklearny, a w Las Vegas – Instytut Badań Uzależnień Behawioralnych. Koszt: 27 tysięcy meksykańskich pogrzebów. Rezultat: latynoska trauma i antyamerykanizm, amerykańska pycha, strach i wrogość (podniecane dziś hiperbolą przez czynniki oficjalne).

Dlaczego nie przyłączono całego Meksyku? Bo Waszyngton musiałby przyznać obywatelstwo dziesięciu milionom przodkom dzisiejszych nielegalnych imigrantów, którzy bez wiz mogliby osiedlać się w odebranych im orężem stanach, co tamtą „nice little war” bezpowrotnie pozbawiłoby jakiegokolwiek sensu. A przecież Marines do dziś śpiewają „From the Halls of Montezuma…” na pamiątkę zdobycia fortecy Chapultepec. Generał Winfield Scott podbił w 1847 roku stolicę kraju, desantując uprzednio 10 tysięcy żołnierzy na południe od Veracruz w brawurowej, niezwykle innowacyjnej i skomplikowanej logistycznie operacji. Największej operacji desantowej aż do czasu inwazji w Normandii w 1944 roku. Mieli Meksyk na kolanach, ale cała krew poszła w piach.

Po dłuższej przerwie na wojnę secesyjną i ostateczne rozwiązanie kwestii indiańskiej, w 1898 roku rozpoczęła się runda „Banana Wars”, które trwały aż do 1934 roku. Na pierwszy ogień poszła w 1898 roku Kuba, a adekwatnie – Hiszpania, której Kuba była kolonią. Po raz pierwszy w historii „yellow press” należąca do dwóch potentatów gazetowych Hearsta i Pulitzera dokonała monstrualnej eskalacji napięcia doprowadzającego do wybuchu. To z ich spuścizny czerpał „Der Stürmer” Joachima Ribbentropa 40 lat później.

Dzięki pobiciu imperialistów z Madrytu USA przejęły także opiekę nad Portoryko oraz zbudowały bazę w Guantánamo. Kontrolę polityczno-ekonomiczną nad Kubą trzeba było wielokrotnie umacniać interwencjami dla „utrzymania porządku i niepodległości”, czyli produkcji cukru przez North American Sugar Industries oraz bezpieczeństwa szybów naftowych Texaco i Esso. Zakończyło się groteskową inwazją w Zatoce Świń (ostatnią wyprawą filibusterską) z 1961 roku, skutkującą przyspieszeniem sojuszu Hawany z Moskwą i kryzysem rakietowym w 1962 roku.

REKLAMA

W 1903 roku Stany Zjednoczone rozpoczęły (od wojny o secesję Panamy od Kolumbii) liczne interwencje zbrojne dla kontroli Kanału Panamskiego, trwające do 1930 roku. A jeszcze w 1989 roku George H.W. Bush zarządził operację „Just Cause” („W słusznej sprawie”) dla wykurzenia generała Manuela Noriegi z Nuncjatury Apostolskiej. Dziś Biały Dom głosi pragnienie powrotu do tamtej tradycji. Z kolei Nikaragua cieszyła się amerykańską okupacją w latach 1912–1933. I choć triumf nad partyzantką Augusto Sandino zdawał się ostateczny, hydra odrodziła się w 1979 roku. Po nacjonalizacji bananowych plantacji Standard Fruit Company Waszyngton zerwał z Managuą stosunki dyplomatyczne i obłożył ją sankcjami. Tymczasem finansowanie prawicowej partyzantki skończyło się aferą Iran-Contras.

Haiti pozostawało pod kuratelą Waszyngtonu w latach 1914–1934, a po zakończeniu konkwisty pogrążyło się w trwałej destabilizacji; aż do anarchii, której dziś jesteśmy świadkami. Sąsiednia Dominikana doświadczyła amerykańskiego patronatu w latach 1916–1924. 22 tysiące żołnierzy amerykańskich musiało wrócić na wyspę w 1965 roku, w związku z Rewolucją Kwietniową, którą uznano za komunistyczne zagrożenie (cztery tysiące anielskich orszaków). W ramach gorących epizodów zimnej wojny stu agentów CIA zawitało w 1954 roku do Gwatemali, bo prezydent Jacobo Árbenza Guzmán
ubzdurał sobie reformę rolną kosztem United Fruit Company i zainstalował wojskową dyktaturę. Skutek: domowa wojna trzydziestosześcioletnia (200 tysięcy grobów). Z kolei w 1983 roku trzeba było interweniować w Grenadzie dla przywróceniu amerykańskich ideałów wolności.

Do Salwadoru w czasie wojny domowej (1980–1992) marines nie zawitali osobiście. Prezydent Ronald Reagan wspólnie z Kongresem wysłał do San Salvador ponad miliard dolarów pomocy wojskowej i gospodarczej oraz doradców militarnych i „trenerów” z CIA. Przeciw lewicowym partyzantom Frontu Wyzwolenia Narodowego (Frente Farabundo Martí de Liberación Nacional – FMLN) wysyłano profesjonalnie wytrenowane szwadrony śmierci, jak choćby batalion Atlacatl odpowiedzialny za masakrę w El Mozote. Natomiast w Hondurasie sześciokrotnie broniono zbrojnie amerykańskich bananów w latach: 1903, 1907, 1911, 1912, 1919 i 1924. Tegucigalpa także musiała się odnaleźć w amerykańskim uniwersum, gwarantującym polityczny, moralny, militarny i handlowy leadership Waszyngtonu.

Stany Zjednoczone gromadzą w pobliżu wybrzeża Wenezueli coraz większe siły. Na zdjęciu lotniskowiec USS Gerald R. Ford

Kogo w tym zacnym gronie brakuje? Ależ tak! Wenezueli! Casus belli? Handel narkotykami, zwalczany dotychczas przez formacje typu policyjnego okazał się chyba zbyt mizernej wagi dla uzasadnienia delegacji lotniskowca Gerard Ford i monstrualnego orszaku bojowego, jakim się otoczył, skoro prezydent Donald Trump wrócił do starego motywu zwrotu USA „całej ropy, ziemi i innych aktywów, które nam skradli”.

Kto czeka na zagrabione mienie? Lista jest długa: ExxonMobil & ConocoPhillips, General Motors i Ford, Kellogg’s i Kimberly-Clark, Bridgestone i Goodyear, Mondelez i Colgate-Palmolive, Pepsico i Mattel. Tylko Chevronowi udało się dzięki specjalnym licencjom Departamentu Skarbu. Koncern ma zgodę na utrzymanie minimalnej produkcji i konserwację sprzętu, ale eksport wydobytej w Wenezueli ropy jest możliwy tylko do USA. Operacje Chevronu są oficjalnie wyłączone z blokady. A kto jest głównym, choć skrytym za pośrednikami, odbiorcą (zablokowanej) wenezuelskiej ropy wyssanej z ziemi przez państwowy koncern PDVSA? Zgadliście. Chiny.

To charakterystyczne, iż Waszyngton zrezygnował z uzasadniania agresji aktami strzelistymi, jak ochrona praw człowieka choćby. Oficjalnym celem nie jest już krzewienie demokracji, czyli przeprowadzanie babci przez ulicę, choćby gdy ona sobie tego nie życzy. Prawdę mówiąc, trąbienie o sanacji ludowładztwa zawsze było tylko formalnym ćwiczeniem liturgicznym, do którego nikt z uczestników i obserwatorów nie czuł specjalnego przywiązania.

Potwierdzał to zresztą literalnie Henry Kissinger, niedościgły wzorzec dyplomacji, broniąc wątpliwych wyborów: „Somoza may be a son of a bitch, but he's our son of a bitch.” Tak, dyktator Nikaragui Anastasio Somoza García był skurwysynem. Sekretarz stanu Richarda Nixona nazywając go po imieniu pragnął prawdopodobnie wyrazić tęsknotę za wspieraniem przyzwoitych demokracji, ale takie trudno znaleźć poza Europą. Szlachetna nostalgia musiała pokłonić się przed „realpolitik”. jeżeli nasz morderca przegra z ich mordercami, czyli sandinistami, będziemy mieli pod nosem kolejną Kubę. „No pasarán!”, jakby powiedziała Dolores Ibárruri, broniąca Madrytu przed faszystami dla komunistów.

Orędzie prezydenta Jamesa Monroe'a z 1823 roku (krytykowane przez bataliony europejskich luminarzy od Klemensa Von Metternicha po Nikity Chruszczowa) ponownie jest dziś fundamentem polityki zagranicznej Waszyngtonu. Jego idee fix można skrócić do hasła „Ameryka dla Amerykanów”. adekwatnie wszystkie Ameryki. Wszystkie trzy. Lektura najnowszej „Strategii bezpieczeństwa narodowego USA” jest niestety zwiastunem powrotu do tego postulatu. Zapisy o wzmacnianiu partnerstwa gospodarczego i politycznego zachodniej hemisfery oraz zapewnieniu jej krajom stabilności i bezpieczeństwa zwiastuje nowe komplikacje.

Monroe nie widział potrzeby uzasadniania swej doktryny. Napisał jedynie, jak ma być. Wobec intensyfikacji ruchów emancypacyjnych zaczęto szukać głębszego alibi dla cywilizacyjnego alegatu. Odnalazł je w 1845 roku John O'Sullivan, skromny dziennikarz urodzony 15 listopada 1813 roku na środku Atlantyku podczas imigracyjnego rejsu z Irlandii. Ogłosił on mianowicie „Manifest Destiny” co po polsku najlepiej brzmi jako „Objawione przeznaczenie”.

Ów naukowy wywód uzbrojony został w ideologię wymuszającą wręcz amerykańską hegemonię w regionie (a wraz z nią interwencje dyplomatyczne, bojowe, agenturalne i eklektyczne). Od chwili radosnego podchwycenia objawienia przez Kongres i prezydentów (aż do Kennedy’ego włącznie, co niektórych może nieco zafrasować), „Manifest Destiny” służył za fundament amerykańskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Obecny użytkownik owalnego gabinetu zdaje się podzielać (choć prawdopodobnie z odrobiną cynizmu) akredytację boskiej interwencji. Dlatego misyjny aspekt ontologiczny warto brać na serio.

A miał on i przez cały czas posiada miliony wyznawców, którzy jego realizacji szukają także poza oficjalną polityką i federalnymi instytucjami. A czymże innym, jak nie „dyplomacją obywatelską” był szturm Kapitolu po przegranej Trumpa? Do tego rejestru należy również wpisać wyprawy filibusterskie (od hiszpańskiego filibusteros, oznaczającego piratów). Z definicji to nieautoryzowane, finansowane z prywatnych funduszy ekspedycje wojskowe do obcego kraju dla wzniecenia lub wsparcia rewolucji politycznej, secesji lub przejęcia kontroli. Filibusterzy działali bez oficjalnej homologacji, choć Kapitol i Biały Dom nie miały nic przeciw prywatnym ekspansjom wyręczającym prezydenta i jego administrację w znoju szerzenia mitu „American way of life” z wszelakimi jego konsekwencjami.

Obywatelscy dyplomaci, realizując naczelny postulat „Manifest Destiny”, urządzali partyzanckie najazdy w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach. Jeden z nich, William Walker, ogłosił się nawet, w połowie XIX wieku królem Nikaragui, choć monarszy sen trwał krótko. O dziwo, w boskość własnego przeznaczenia uwierzył choćby jego inspicjent. W 1848 roku O’Sullivan wziął udział w wyprawie filibusterskiej Narciso Lopeza na Kubę. Wszyscy oni łamali prawo międzynarodowe i amerykańskie ustawy o neutralności. Wszak ponad literami kodeksów buszuje duch praw zezwalający na „drobne” łajdactwa w imię wielkiego dobra, jakim było wyrugowanie europejskich kolonistów, a potem prewencja importowi lewicowych rewolucji.

„Manifest Destiny” zapodawał konkretnie, iż biali osadnicy, którzy stworzyli Stany Zjednoczone, zostali wyznaczeni przez Boga do ekspansji terytorialnej od Atlantyku po Pacyfik i między biegunami dla krzewienia demokracji, wolności i kapitalizmu. Było to logiczne i spójne uzasadnienie imperatywu podboju ziem rdzennych Amerykanów. Nie jest jasne, czy Najwyższy przewidział umieszczanie savages w rezerwatach i eksterminację bizonów, ale dla pewności ostateczne rozwiązanie domknięto. Tak jak Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego ucywilizował bałtyckie plemiona Prusów oraz Żmudź i Litwę, tak biali purytanie nauczyli czerwonoskórych modlitwy i picia whisky. Tak im dopomógł Bóg.

Przekonanie o własnej wyjątkowości dzielą zatem Amerykanie z Izraelitami i Polakami, co decyduje prawdopodobnie o modelowej współpracy trzech narodów, choć nie w trójkącie raczej, a w koneksjach bilateralnych z Waszyngtonem. Tak sformułowane prawo naturalne powinno skłonić narody ościenne, którym, jako bałwanom pogańskim, Przedwieczny niczego nie obiecał, do najwyższej ostrożności. Sąsiedzi Jankesów powinni za to przyswoić rosyjski idiom, który po angielsku brzmiałby jakoś tak: „A chicken is not a bird, Cuba is not abroad”.

Pielgrzymkę po latynoskich cmentarzach autor odbył bez delegacji Akademii Sztuki Wojennej, w której pracuje.

Marek Sarjusz-Wolski , Akademia Sztuki Wojennej
Читать всю статью