Kapitalizm, czy wolny rynek?

myslpolska.info 11 часы назад

Sygnały polityczne ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej komunikują szybki odwrót globalistycznego liberalizmu i jego ekonomicznych towarzyszy.

Nie tylko Donald Trump ale również Javier Milei w Argentynie głoszą powrót klasycznego liberalizmu, nadejście idei libertariańskich, czy choćby konserwatyzmu. Świat doszedł do globalizmu, wyrastając z kapitalistycznych korzeni, do których teraz miałby wracać. Kłopot w tym, iż proces dochodzenia do globalizmu nie był przypadkowy a jego korzenie bynajmniej nie zwiastują, iż wyrośnie z nich inne drzewo. Tomasz Wróblewski z Warsaw Enterprise Institute na youtubowym kanale pod nazwą „Wolność w remoncie” ogłosił właśnie koniec zarówno klasycznego, jak i postępowego liberalizmu. Według Wróblewskiego ma je zastąpić sojusz „bigtechu” ze społecznym konserwatyzmem, cokolwiek to znaczy. Skutków nikt w tej chwili nie jest w stanie przewidzieć. Czy mamy zatem do czynienia z powrotem do amerykańskich korzeni, a Janusz Korwin-Mikke wraz ze Stanisławem Michalkiewiczem mogą otwierać szampana ku czci wolności gospodarczej?

„Kapitalizm po raz pierwszy zastąpiono hiperaktywnym keynesizmem, który stanowił pokłosie II wojny światowej i trwał aż do końca lat 70. XX wieku. Następnie keynesizm zastąpiono merkantylizmem w czystej postaci, który łączył prywatny przywilej i władzę państwa […] To właśnie merkantylizm znajduje się dziś w fazie całkowitego upadku. Zarówno keynesizm, który zastąpił kapitalizm, jak i merkantylizm, który zastąpił keynesizm, polegają na ogromnej władzy rządu i dotacjach państwowych, co jest nie do utrzymania. Nie sposób też wrócić do lat 20. XX wieku bez ponownego narażania się na turbulencje tego burzliwego okresu”. (J. C. Médaille, „Za wielcy by upaść? Alternatywne spojrzenie na ekonomię, czyli kurs na prawdziwie wolny rynek”, tytuł oryginału: „Toward a Truly Free Market: A distributist Perspective on the Role of Government, Taxes, Health Care, Deficits, and More”, 2017, str. 236).

Jeżeli przyjrzymy się „ojczyźnie wolności” między 1853 a 1953 rokiem, to stwierdzimy, iż amerykańska gospodarka pozostawała w recesji lub depresji przez 40% tego okresu (tamże, str. 21). Natomiast od 1953 roku do 2005 roku gospodarka amerykańska była w recesji tylko przez 15% tego czasu. Wykres obrazujący stan amerykańskiej gospodarki w latach 1900 – 2006 pokazuje z lewej strony „gospodarkę wahań, naprzemiennych euforii i depresji, podczas, gdy z prawej strony zmiany są łagodniejsze” (E. Tymoigne, „Business Cycles”, Fresno, CA: Economic Policy Institute, 2007; tamże str. 21-22). Różnice powoduje wdrożenie polityki keynesowskiej. „Polityk, który zaaplikowałby wskazania lewej strony wykresu, po prostu nie dotrwałby do następnych wyborów” (tamże). Powstaje pytanie, czym trumpiści zastąpią keynesizm, który wyczerpał swoje możliwości pod stertą niespłacalnych długów i gigantycznej biurokracji? Do czego mają wracać USA, jeżeli nie do polityki agresywnego imperializmu, która zapewniała im w XIX wieku intensywny rozwój gospodarczy pomimo cyklów wewnętrznej dekoniunktury? Imperialistyczny charakter polityki USA bez złudzeń omawia John J. Mearsheimer w „Tragizmie polityki mocarstw”.

Dystrybucyjne analizy Médaille’a…

potwierdza Peter Turchin zwracając uwagę, iż „Stanom Zjednoczonym udało się unieruchomić pompę bogactwa podczas er postępu i Nowego Ładu, ale w latach 70. pozwoliły egoistycznym elitom na jej ponowne włączenie. Wielka Brytania podążała podobną trajektorią, choćby jeżeli była opóźniona o kilka lat. W tym kraju spadek płacy względnej rozpoczął się po 1975 roku. Wiele wskazuje, iż kilka innych zachodnich demokracji zsuwa się po tej samej równi pochyłej” (Peter Turchin, „Czasy ostateczne. Elity, kontrelity i ścieżka dezintegracji politycznej”, 2024, str. 278). Turchin ma na myśli neoliberalną politykę ekonomiczną, która ostatecznie podważyła redystrybucyjne zasady keynesizmu, prowadząc do bezprecedensowych nierówności majątkowych i koncentracji bogactwa w rękach 1% populacji. Ponieważ twórca kliodynamiki operuje na własnych oryginalnych modelach statystycznych, zbieżność uzyskanych przez niego interpretacji z ekonomicznym modelem dystrybucyjnym jest znacząca i nieprzypadkowa. „Zasady Keynesa mogą być rzeczywiście – jak zauważył Friedrich von Hayek – drogą do zniewolenia, ale zasady Hayeka okazały się już superautostradą wiodącą do tego samego, koszmarnego celu. Od czasu administracji Reagana Bank Światowy wymusił politykę Hayeka na wszystkich rozwijających się gospodarkach, a wyniki były równie okropne” (Médaille, str. 22).

Friedrich von Hayek

Ekonomia w zamierzeniu Hayeka jest przedsięwzięciem naukowym, wolnym od moralności. Sprawiedliwość nie jest dla niego kwestią gospodarczą w przeciwieństwie do wolności. Słowo „sprawiedliwość” użyte jest w „Drodze do zniewolenia” trzy razy, natomiast słowo „wolność” osiemdziesiąt siedem razy. Nie jest to konsekwentne. Wolność wygląda na pojęcie moralne a dla takich nie ma miejsca w „naukowej” ekonomi. Teoria ekonomiczna „austriackiego” noblisty jest zatem cząstkowa i arbitralna. Ostatecznie decyduje to, co jest wybierane (cel) a nie sama możliwość wyboru, która jest tylko narzędziem działania. Hayek jednak nie wierzy w kompetencje politycznego rozumu do trafnego określania zbiorowych celów. Dlatego stawia na selekcję narzędzi społecznych w ramach rynkowych prób i błędów. W konsekwencji o moralności i prawie stanowi tradycja utrzymujących się rozstrzygnięć a nie rozum. Jes?s Huerta de Soto w „Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne” zwraca uwagę, iż niewiara w polityczne kompetencje rozumu jest największą różnicą szkoły austriackiej w stosunku do jej scholastycznej poprzedniczki. Dla wszystkich bowiem scholastyków moralność i prawo są rozporządzeniami rozumu dla dobra wspólnego. Hayek nie jest zresztą konsekwentny i bez przerwy przesuwa granicę politycznej kompetencji rozumu.

Keynes także uznaje ekonomię za wolną od moralności. Zagadnienie sprawiedliwości zabiera biznesmenom a przesuwa do politycznej domeny urzędników. O ile Hayek (przynajmniej co do zasady) nie uznaje kompetencji ekonomicznego rozumu do dystrybucji dóbr o tyle Keynes – zresztą pod wpływem politycznej konieczności – zamienia ekonomiczną dystrybucję na rzecz politycznej re-dystrybucji. Pomysł działa dopóki koszty biurokratyczne nie podetną systemu. W obu przypadkach ostateczny skutek jest sprzeczny z zasadą subsydiarności państwa, czyli również z wolnością obywateli. Ponieważ jednak hayekizm nastąpił dopiero po keynesizmie można się spierać, który z nich jest szybszą drogą do totalitarnego zniewolenia.

Kapitalizm nie jest bowiem systemem samoregulującym, automatycznie równoważącym podaż i popyt. Keynes poprawnie zrozumiał, iż nie zapewnia on koniunktury na zasadzie konkurencji „wiedzy rozproszonej” uczestników rynku lub zakodowanej w społecznych instytucjach, jak tego chciał Hayek. Marksista powiedziałby, iż kapitalistyczna „koniunktura” szerokim łukiem omija masy robotnicze. Teorie Marksa zostały jednak przetestowane z takim samym skutkiem, jak teorie Hayeka i Keynesa. Był to nieodmiennie wzrost władzy rządu oraz spadek wolności gospodarczej. Wszystkie rozwiązania wymagają rządowej ingerencji w system gospodarczy, czyli prowadzenia polityki ekonomicznej, vel ekonomii politycznej. Nieprzypadkowo epitetu „ekonomia polityczna” unikają jak ognia ekonomiści klasyczni, traktujący swoją dyscyplinę, jak naukę o faktach wolną od norm i wartościowania, czyli również od polityki.

Jest to zupełne nieporozumienie, o którego filozoficznych przyczynach pisałem w poprzednich tekstach na łamach „Myśli Polskiej”. Nikt jakoś nie traktuje chemii, jako nauki wartościującej, mimo, iż prawa fizyki są dla chemii całkowicie normatywne. Podobnie prawa chemii są normatywne dla biologii. Chemia dla biologii, tak jak fizyka dla chemii są po prostu naukami wyższego rzędu. Bez zewnętrznych norm wszelkie nauki pozytywne tkwią w błędnym kole własnych danych. Ekonomia klasyczna, neoklasyczna szkoła chicagowska oraz szkoła austriacka są teoriami niekompletnymi. Żadna z nich nie dysponuje spójną funkcją produkcji, ponieważ arbitralnie redukują wszystkie operacje gospodarcze do procesów wymiany a procesy normatywne dla wymiany ignorują. Ignorują istnienie środków produkcji, które nie są towarami produkowanymi na potrzeby rynku; których wolumenu i cen nie reguluje prawo podaży i popytu. Te środki to akurat tradycyjne prerogatywy państwa: ziemia (terytorium), praca (ludność) i pieniądze (waluta). Dla scholastyki był to główny przedmiot politycznego rozumu. Współczesne teorie wolnorynkowe lubią go skądinąd ograniczać, ale w praktyce z odwrotnym do zamierzonego skutkiem.

Czym jest ekonomia?

Ekonomia jest nauką odpowiadającą na pytania co produkować, jak produkować, kto ma otrzymać owoce pracy. Ekonomia czerpie normy z polityki. Ta zaś jest wypadkową kultury i cywilizacji, czy to się ekonomistom podoba, czy nie. Ostatecznie działa i powoduje skutki to, co zostało wybrane a nie sam wybór, który jest tylko środkiem. „Realny podział będzie zależeć od wartości (celów) dominujących w danym społeczeństwie albo będzie odbiciem wartości klasy panującej. Wybrana metoda jest w dużym stopniu pochodną relacji władzy a nie czystej ekonomii” (Médaille, tamże, str. 42). Dystrybucjoniście znowu wtóruje twórca kiliodynamiki: „Niestabilność wynika z jednej z najbardziej fundamentalnych zasad socjologii, żelaznego prawa oligarchii, które mówi, iż gdy grupa interesu zdobywa dużą władzę, nieuchronnie zaczyna ją wykorzystywać na swoją korzyść” (Turchin, tamże, str. 278).

Paweł Lisicki we wstępie do polskiego wydania proroczej w sumie pracy angielskiego dystrybucjonisty Hilaire’ego Belloca „Państwo niewolnicze” (1913) zauważa: „W czasie rządów Henryka VIII i tuż po nich kilkanaście rodzin przejęło jedną piątą całego majątku narodowego – były to dobra klasztorne i ziemskie należące do Kościoła […] Rabunek okazał się czymś moralnie słusznym. Zamiast społeczeństwa wolnych obywateli narodziło się społeczeństwo oligarchiczne. To ono powołało do życia w XVIII wieku system kapitalistyczny, który w Wielkiej Brytanii cechował się dysproporcją między wąską grupą bogatych i masami nic nie posiadających proletariuszy”.

Hillaire Belloc

Naukowy stempel ekonomii klasycznej miał legitymizować taki stan rzeczy dzięki doktryny państwa – nocnego stróża własności. Adam Smith wprost konkludował, iż rząd „w rzeczywistości ustanowiono w celu obrony bogatych przed biednymi lub tych, którzy posiadają jakąś własność przed tymi, którzy nie posiadają nic w ogóle” (cytat za Médaille, str. 119). Nie ma się co dziwić, iż ekonomiści starali się nadać swojej dyscyplinie znamiona wolnej od wartościowania empirycznej nauki, zrywając z tradycją etyczną ciągnącą się od Arystotelesa do scholastycznej szkoły z Salamanki XVII wieku. Atak na etyczne ramy scholastycznej ekonomii przypuszczono dzięki koncepcji, iż „chciwość jest dobra” Bernarda de Mandeville’a („The Fable of the Bees: or Private Vices, Public Benefits” z 1724 roku). Przywary pogardzane przez dawny kodeks moralny miały skutkować dobrem publicznym, czy tylko uspokojeniem sumienia?

W tradycyjnej koncepcji etycznej atrybuty państwa będące nietowarowymi środkami produkcji, czyli terytorium, ludność oraz waluta są przedmiotem sprawiedliwości rozdzielczej, stanowiącej cnotę (sprawność etyczną) władcy (męża stanu, polityka, kierownika, przełożonego itd.). To właśnie ona umożliwiła rozmontowanie systemu feudalnego, opartego „libertariańsko” na umowach prywatnych. Dokonał tego Kościół katolicki dzięki etyki i opartego na niej prawa publicznego (sprawiedliwość legalna). Perfidia „handlowej” koncepcji anglosaskiej polega zaś na tym, iż sprawiedliwość rozdzielcza w ogóle w niej nie występuje. Wszystko bowiem sprowadza do procesów wymiany i regulującej ją sprawiedliwości wymiennej (zwanej też wyrównawczą lub komutatywną). Umożliwia to oligarchizację lub wręcz prywatyzację państwa pod wygodnym pretekstem.

Fakt, iż kapitał sprowadza się ostatecznie do ludzkiej pracy i zasobów natury nie ma tu żadnego znaczenia. Funkcja produkcji przyjmuje po prostu za dane to, co powinna obliczać, stanowiąc błędne koło w rozumowaniu. Można to sobie uświadomić zakładając, iż człowiek pojawia się na rynku niczym robot wyprodukowany w fabryce. W kosztach użytkowania takiego robota uwzględniono by rzecz jasna amortyzację. Tymczasem koszty amortyzacji pracownika (wychowanie, edukacja, wypoczynek, choroba, starość) wcale nie są wyceniane rynkowo. Są po prostu przerzucane na pracownika oraz na czynniki pozagospodarcze na przykład na państwo, czy rodziny. Mechanizm upubliczniania kosztów wykorzystuje rynkową wycenę człowieka (pracy ludzkiej) jak każdego towaru, chociaż koszty produkcji tego „towaru” lokowane są poza systemem cenowym.

„Aby gospodarka osiągnęła równowagę, obie formy pracy, czyli kapitał i praca rzeczywista muszą otrzymać należy im, proporcjonalny udział w zyskach. jeżeli pensje i zyski kapitału potraktujemy jako słuszne wynagrodzenie różnych form pracy, to rachunek będzie zawsze ten sam. Jednak bez sprawiedliwości rozdzielczej jedna forma pracy (zazwyczaj kapitał) będzie przesadnie wynagradzana […]. Tworzy to natychmiastowy brak równowagi w gospodarce, co prowadzi do nadmiernej podaży kapitału i niedoboru w popycie zagregowanym” (tamże, str. 71). Elity mogą (i chcą) być tysiąc razy bogatsze niż masy. Jednak nie kupią tysiąc razy więcej butów, domów, czy kotletów. Tu właśnie leży sedno problemu kapitalizmu z popytem, barwnie opisane przez G.K. Chestertona: „kapitalista zawsze próbuje obciąć płace […] i w ten sposób zmniejsza kwotę, jaką może wydać jego klient […] chce, aby jeden i ten sam człowiek, był zarazem biedny i bogaty”.

Szczegółowy opis powodowanych tym kryzysów gospodarczych XIX i XX wieku można znaleźć w trylogii E. Michaela Jonesa „Jałowy pieniądz”, jak również u Karola Marksa. Kapitalistycznym sposobem na ich rozwiązywanie po linii urynkowienia pracy, ziemi oraz waluty była w XIX i XX wieku ekspansja militarna oraz gospodarcza. Imperializm i kolonializm dostarczały nowych terytoriów, zapewniały dopływ ludności oraz rynki zbytu. Powodowało to, iż krzywe podaży i popytu tych dóbr stawały się elastyczne, imitując istnienie równowagi rynkowej. Z punktu widzenia teorii wymiany wszystko wyglądało dobrze. Koszty ponoszone przez ludność na kolonizowanych terytoriach nie były brane pod uwagę z definicji. Propaganda dokonywała reszty. Głoszono misję cywilizacyjną, zbawienne skutki chciwości i … wolny rynek. Jednak trudno było tak samo ignorować kryzysy wewnętrzne.

W takich wypadkach pozostawały pozagospodarcze sposoby przywracania równowagi: filantropia, opieka społeczna, wydatki rządowe i kredyt konsumencki (lichwa), jakie weszły do stałego repertuaru kapitalizmu. Pierwsze dwa nie nastręczają kłopotliwych konsekwencji. Na trzeciej strategii opiera się polityka keynesistowska, która ma dwa bardzo złe skutki. Po pierwsze rodzi uprawnienia a z nimi rozrost państwa koniecznego do ich obsługi. Amerykański politolog John Mearsheimer w „Wielkim złudzeniu. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa” zwraca uwagę, iż klasyczny liberalizm, (którego nazywa liberalizmem modus vivendi) nie ma szans we współczesnym państwie i musi ustąpić liberalizmowi postępowemu. Po drugie keynesizm generuje niespłacalny dług. W fazie recesji każdy rząd chętnie zwiększa wydatki, zaciągając dług na działania stymulujące gospodarkę. Jednak nie ma polityków chętnych do ograniczeń i spłaty zadłużenia w fazie gospodarczego wzrostu. Po prostu nikt nie chce wynieść wina, gdy impreza się rozkręca. W konsekwencji połowicznie prowadzonej polityki dług staje się strukturalnym elementem gospodarki.

Keynesowskie redystrybucje…

pochłaniające coraz większe części budżetów w pewnym momencie nie wystarczają do przywrócenia równowagi gospodarczej. Dlatego od lat 70. XX wieku stosuje się neoliberalne perpetuum mobile, umożliwiające każdemu bycie zarazem biednym i bogatym. Mowa o rodzaju lichwy dla zmylenia przeciwnika nazywanego kredytem konsumenckim. Lichwa w odróżnieniu od pożyczek inwestycyjnych zwiększa konsumpcję bez powiększania bogactwa gospodarki. „Skoro nic nie powstaje nie ma też zasadnych roszczeń do zysku, a płatności z tytułu odsetek są w tym wypadku jedynie transferem bogactwa od kredytobiorcy do kredytodawcy, bez zmiany wartości netto w bogactwie społeczeństwa” (Médaille, tamże, str. 59).

W Polsce przepisy i praktyka kredytu konsumenckiego są wyjątkowo barbarzyńskie, o czym autor przez jedenaście lat mógł się przekonać osobiście, pracując jako powiatowy rzecznik konsumentów. Instytucja upadłości konsumenckiej wprowadzona do polskiego prawa jest sygnałem, iż system niebezpiecznie zbliża się do ściany. „W takim stopniu w jakim gospodarka zależy od kredytu konsumenckiego, jest ona całkiem dosłownie domkiem z kart, i taką też ma stabilność. W rzeczywistości lichwa to najbardziej destrukcyjny sposób zwiększania popytu […] Dolar pożyczony dziś na zwiększenie popytu należy zwrócić jutro, a zatem zmniejszy on popyt w przyszłym okresie o wartość tego samego dolara, powiększoną o wartość należnych odsetek. Sytuacja wymaga dalszych pożyczek, co oczywiście wyłącznie ją pogarsza. Ostatecznie system zawala się pod swoim własnym ciężarem” (tamże).

Dokładnie to samo dotyczy systemu pieniężnego, w którym wszystkie pieniądze powstają, jako dług. Każda pożyczka kreuje tylko kwotę zasadniczą ale nie odsetki. Odsetki muszą pochodzić z kolejnych pożyczek, od których odsetki wymagają zaciągania dalszych kredytów i tak w nieskończoność, co implikuje sytuację umowy niemożliwej. Niemożliwa spłata wszystkich długów oznaczałaby znikniecie wszystkich pieniędzy z rynku i powrót do barteru. Sytuację jeszcze pogarsza fakt, iż rząd w zasadzie nie emituje własnej waluty, ale korzysta z emisji za którą musi płacić odsetki. Pół biedy, gdyby społeczeństwo (czyli rząd w jego imieniu) zadłużało się samo u siebie. O perfidnej, ukrytej prywatyzacji państwa przez oligarchię finansową Henry Ford miał powiedzieć, iż gdyby ludność pewnego wieczora zrozumiała, jak działa system finansowy, rano wybuchałby rewolucja. Ford miał rację. W systemie etycznej gospodarki prawo emisji pieniądza przysługuje każdemu producentowi towaru (system tego typu postulują Chińczycy). Lichwiarski absurd w którym monopolista (bankster), niczego nie produkując, osiąga zyski z faktu emisji waluty ex nihilo nie ma moralnego i teoretycznego uzasadnienia. Elity stosują go tylko dlatego, iż mogą, od kiedy uporały się ze scholastycznym zakazem lichwy i Kościołem katolickim.

Dlatego ciekawym jest w co przekształci się system anglosaski. Wspomniany Hilaire Belloc w 1913 roku przewidywał, iż w państwo niewolnicze, o ile nie porzuci amoralnej doktryny ekonomicznej, która go ufundowała. „Przyszłość społeczeństwa industrialnego a w szczególności społeczeństwa angielskiego, jeżeli pozostawić ją jej własnemu biegowi, okaże się przyszłością, w której proletariatowi zostaną zagwarantowane dostatek i bezpieczeństwo, ale ceną tej gwarancji będzie wyrzeczenie się dawnej wolności politycznej i ustanowienie dla niej statusu realnie – choć nie nominalnie – niewolniczego. Tymczasem właścicielom zostaną zagwarantowane ich zyski, całość płynnie pracującego instrumentarium produkcyjnego oraz utracona w kapitalistycznej fazie rozwoju społeczeństwa stabilizacja […] społeczeństwo ustabilizuje się na tej niewolniczej bazie, która stanowiła jego fundament przed nadejściem Wiary chrześcijańskiej” (H. Belloc, „Państwo niewolnicze”, 2020, str. 164).

Warto przypomnieć, iż choćby Hayek przewiduje dochód podstawowy. Paweł Lisicki zauważa, iż wizja państwa powszechnego z obowiązkiem pracy przy minimalnym dochodzie i bezpieczeństwie dobrze opisuje państwo realnego socjalizmu. „Brak bezrobocia, brak strachu przed wyrzuceniem z pracy, powszechność zatrudnienia, niewielki dochód dla wszystkich, wreszcie wąska grupa zarządzających, która w imieniu państwa wyzyskuje resztę” (tamże, str. 12).

Taką charakterystykę podziela Olaf Swolkień wskazując, iż Polska Rzeczpospolita Ludowa wbrew swojej nazwie nie była wcale państwem robotników i chłopów, ale państwem partyjnej nomenklatury („Kto i jak rozmontował PRL?” w: MP nr 7-8, 16-23 lutego 2025). Nadprodukcja elit koncentrujących w swoich rękach władzę i zasoby wyłoniła aspirujących do przejęcia władzy kontestatorów systemu, kanalizujących w tym celu niezadowolenie mas. Upadek PRL-u rysowany przez Swolkienia doskonale odpowiada teorii społecznej dezintegracji Petera Turchina prezentowanej w pracy „Czasy ostateczne. Elity, kontrelity i ścieżka dezintegracji politycznej”. Turchin omawiając państwa słowiańskie byłego bloku wschodniego z nieznanych powodów pomija Polskę. Wymienia za to Białoruś, czy Ukrainę, jako przykłady odpowiedzialności i nieodpowiedzialności elit politycznych. Tym niemniej teoria społecznej dezintegracji zaprzecza stabilności porządku „niewolniczego” w rozumieniu Belloca, o ile za Lisickim uznamy za takowy PRL. Warto przy tym pamiętać, iż Belloc nie wartościuje a jedynie stwierdza, kiedy niewolnictwo jest sprawnym systemem społecznym.

Szansa na inny system?

Jeżeli Turchin ma rację, to istnieje szansa na obalenie status quo i oddolne ukształtowanie się społeczności w ramach subsydiarnego państwa. Médaille podaje przykłady funkcjonujących gospodarek dystybucyjnych: hiszpański Mondragón Cooperative Corporation, gospodarkę regionu Emilia-Romana, tajwański program „ziemia dla rolnika”, mikrobankowość, wzajemne towarzystwa kredytowe i ubezpieczeniowe, czy programy akcjonariatu pracowniczego np. Springfield Remanufacturing stanowiący własność 727 pracowników, który w ciągu dwudziestu lat swego istnienia ponad dziesięciokrotnie podniósł sprzedaż. „Gdy samolubne klasy rządzące doprowadzają swoje społeczeństwa do ruiny, dobrze jest mieć alternatywę – historie zakończone sukcesem. A my – 99 procent – musimy żądać, by nasi przywódcy działali w sposób, który sprzyja naszym wspólnym interesom” (Turchin, tamże, str. 283).

Dyskusyjne jest, czy to się udało Polakom po 1989 roku. Jak to bowiem zrobić bez odrzucenia paradygmatu ekonomicznego, wciąż obowiązującego na anglosaskim Zachodzie, który kierował polską transformacją gospodarczą? W paradygmat ten tracą w tej chwili wiarę choćby najgorliwsi jego wyznawcy, jak wspomniany wyżej WEI Tomasza Wróblewskiego. I może właśnie w tym należy upatrywać szansy na naprawdę wolny rynek.

Włodzimierz Kowalik

Myśl Polska, nr 11-12 (16-23.03.2025)

Читать всю статью