Skąd taka obserwacja? Od kiedy pamiętam, przed wyborami politycy zasypywali obywateli przeróżnymi obietnicami. Do tego stopnia, że wielu ekspertów z przerażeniem śledziło kolejne kampanie, szykując się na trudną do powstrzymania spiralę wydatków publicznych. Nie twierdzę, że w ostatnich wyborach szumne postulaty się w ogóle nie pojawiały. Chodzi bardziej o to, że spora część kandydatów, ze Sławomirem Mentzenem na czele, obiecywała coś zgoła przeciwnego. Na spotkaniach w Polsce powiatowej zapewniali uczestników, że nie tyle im coś dadzą, ile raczej nie będą im nic zabierać. Choć wielu spodziewało się, że te wybory rozstrzygną się wokół tematyki „twardego” bezpieczeństwa, dużo ważniejszą rolę odegrała kwestia czegoś, co nazywam „bezpieczeństwem marzeń”. Marzeń, które Polacy chcą realizować na własną rękę, za swoje pieniądze i na swoją odpowiedzialność. Aż sam się dziwię, że żaden z głównych kandydatów nie szedł do wyborów z hasłem „Polska naszych marzeń” lub podobnym, bo wielu właśnie do tej emocji odwoływało się w swojej retoryce.
Bezpieczeństwo marzeń. Od politycznych obietnic do codziennych trosk
Doskonale marzenia te opisał przed dwoma laty lider Konfederacji: dom z ogródkiem, trawnik, grill, dwa auta, zagraniczne wakacje. Oczywiście część najmłodszych wyborców tego wszystkiego nie ma (choć może zakładać, że kiedy państwo przestanie „przeszkadzać”, też się tego dorobią). Jednak dla sporej części Polaków to w mniejszym lub większym stopniu opis ich codzienności. Mowa tu zwłaszcza o osobach w średnim wieku, żyjących poza największymi miastami lub na ich obrzeżach, w tym menedżerowie i specjaliści zatrudnieni w globalnych korporacjach. Oni nie mają wobec państwa wygórowanych oczekiwań. Byle nie przeszkadzało im działać. Przynajmniej tak chcą o sobie myśleć.
Obie grupy – „aspirujących” i „posiadaczy” – łączy jedna ta sama emocja. Liczą, że przyszłość będzie lepsza albo co najmniej nie zmieni się na gorsze. Lubią oglądać sobie zdjęcia z USA lat 50. XX wieku, prezentujących idylliczny obraz dostatniego życia z dużym samochodem, domem pod miastem, niepracującą zawodowo żoną i uśmiechniętymi dziećmi. Nie chcą słuchać o katastrofie klimatycznej, wyczerpywaniu się prostych mechanizmów wzrostu, wyzwaniach migracyjnych czy globalnej niepewności. Ma być tak jak w Polsce w ostatnich kilkunastu latach, kiedy doświadczaliśmy „złotego wieku”. Oczywiście z wyłączeniem pandemii, którą zresztą dość szybko wyparliśmy ze społecznej pamięci jako wydarzenie surrealistyczne. Ludzie chcą marzyć i oddalają od siebie wszystkich tych, którzy mogliby im te marzenia zburzyć. Wolą słuchać tych, którzy im obiecują, że polityka – ta mała i ta wielka – zostawi ich w świętym spokoju. Straszyć mogą jedynie eksperci od geopolityki pokroju Jacka Bartosiaka. To się w moim odczuciu wcale nie wyklucza. Mam wrażenie, że popularność internetowych kanałów geopolitycznych nieco przypomina społeczne zapotrzebowanie na horrory lub filmy sensacyjne. Część fanów takiego kina lubi się trochę „bać” dla rozrywki, ale potem gasi ekran i wraca do rzeczywistości.
Nowobogaccy i ich majątek. Co naprawdę chcą chronić?
Trudno się temu wszystkiemu dziwić. Możliwe, że osoby w średnim wieku (umownie 35–60 lat) to pierwsze pokolenie w ostatnich kilkuset latach, które czegoś się dorobiło, a co za tym idzie – ma co stracić. Jednocześnie ma to „coś do stracenia” od całkiem niedawna, co niesie ze sobą wiele konsekwencji. Po pierwsze, osoby te mogą głęboko wierzyć, że ich sukces i majątek są wyłącznie ich zasługą. Trudno ich przekonać, że złożyły się na to różne czynniki, bo pamiętają głównie to, w jakich trudach budowali swoje biznesy. Zwłaszcza jeśli zaczynali na przełomie XX i XXI w., kiedy Polska była jeszcze „dzikim krajem” (jak to powiedział w 2010 r. ówczesny minister sportu Mirosław Drzewiecki).
Po drugie, osoby te pamiętają jeszcze czasy, kiedy majątku nie miały i bez trudu potrafią sobie wyobrazić jego stratę. Dotyczy to głównie wielkomiejskich profesjonalistów, którzy w ostatnich miesiącach coraz częściej słyszą o tym, że z Polski wychodzą niektóre firmy z branży usług biznesowych, co będzie oznaczać redukcję wysokopłatnych miejsc pracy. Po trzecie wreszcie, „nowobogaccy” chcą się tym majątkiem nacieszyć. Pojechać na egzotyczne wakacje albo kupić sobie sportowy samochód. W tym kontekście przypomina mi się historia znajomego właściciela firmy meblarskiej z jednej z podgórskich miejscowości, który wreszcie się dorobił i został milionerem, a żeby to uczcić (oraz pokazać innym swój statusowy awans), kupił sobie luksusowy samochód. Inni pokupowali nieruchomości we Włoszech i Hiszpanii – wbrew pozorom stało się to dość powszechną praktyką nie tylko wśród wielkomiejskich elit, lecz także (a może przede wszystkim) właścicieli małych i średnich firm na prowincji. To zresztą miało jeszcze inne uzasadnienie – nie wierzymy specjalnie w to, że państwo nas obroni, więc przezornie lepiej mieć przygotowaną bezpieczną przystań. Tak na wszelki wypadek.
Taka postawa ma daleko idące konsekwencje. Część z nas mniej lub bardziej podświadomie może się obawiać ludzi, którzy mogliby czegoś od nas chcieć, a z którymi my niekoniecznie chcemy się dzielić z wyżej wskazanych przyczyn. Nie wykluczam, że właśnie ta emocja stoi u podstaw społecznego resentymentu wobec takich grup jak seniorzy, imigranci czy wreszcie osoby z niepełnosprawnością i ich opiekunowie. Nieraz odnoszę wrażenie, że chcielibyśmy uczynić te osoby niewidzialnymi. Jakby istniało jakieś zagrożenie, że obcując z osobami potrzebującymi pomocy sami się tą ich niesamodzielnością w przedziwny sposób zarazimy. Lepiej już się zamknąć na grodzonym osiedlu i mieć pewność, że – skorzystam tu z biblijnej opowieści – żadna „wdowa” nie zakłóci naszego wieczornego spokoju, tylko zostanie skutecznie przepędzona przez ochroniarza.
Dlaczego matki i dzieci bywają postrzegani jako problem?
Zdaję sobie sprawę z kontrowersyjności tezy, którą za chwilę postawię, ale mam coraz częściej wrażenie, że katastrofa demograficzna spowodowana jest w jakiejś mierze właśnie społeczną niechęcią wobec dzieci i ich rodziców, a zwłaszcza matek (a będąc bardziej precyzyjnym: „madek”), którzy też mogą czegoś od nas chcieć. Matki obrywają dosłownie za wszystko. Za to, że nie potrafią się opiekować dziećmi, że robią to niewłaściwie, że je olewają/są nadopiekuńcze, że są roszczeniowe, że stosują wobec nas emocjonalno-moralny szantaż itp. Wystarczy spojrzeć na reakcje ludzi w komunikacji publicznej, kiedy do autobusu czy tramwaju wejdzie matka z dziećmi i, nie daj Boże, zastawi przejście wózkiem, którego często nie ma jak sensownie postawić. Albo kiedy matka z dzieckiem/dziećmi wejdzie do przedziału w pociągu – na twarzach pasażerów można odczytać uczucie, jakby byli największymi pechowcami na planecie.
Dzieci potrafią być podwójnie uciążliwe, bo nie dość, że ciągle czegoś od nas, dorosłych, oczekują, to jeszcze potrafią być nieznośne w dopominaniu się spełnienia swoich „żądań”. Nie przez przypadek w kulturze istnieje motyw dziecka-terrorysty, które szantażuje opiekunów. Nie dziwi mnie też coraz powszechniejsza frustracja wobec chaosu i hałasu, które maluchy wywołują – tak tłumaczę tworzenie tzw. child-free zones w restauracjach czy hotelach.
Nie sugeruję, że żyjemy w czasach, które są wrogie dzieciom. Mam świadomość, że w historii ludzkości prawdopodobnie nie było drugiego takiego okresu, kiedy mogły one liczyć na tak silną ochronę swoich praw. Choć pojawiają się tendencje do wypychania dzieci z przestrzeni publicznej, to oferta aktywności dla najmłodszych jest imponująca, zwłaszcza w większych miastach. Mogą dziś trenować dosłownie wszystko. Oczywiście, o ile rodziców na to stać, choć istnieje przeświadczenie, że skoro jest 800+, to mają czym zapłacić.
Publiczna niechęć wobec rodzin wielodzietnych
Równolegle mam coraz mocniejsze przekonanie, bazujące na osobistym doświadczeniu rodzica wielodzietnego, że maluchy i ich opiekunowie nie przez wszystkich są mile widziani – nie tylko w komunikacji publicznej. Wielokrotnie zdarzyła mi się sytuacja, w której idąc z dziećmi po ulicy, spotykałem się z głośnymi komentarzami, wyliczającymi, ile to „zgarniam” na nie pieniędzy. Można się śmiać z hasła „o, osiemsetplusy idą”, ale zastanawiam się, co takiego wydarzyło się w naszej kulturze, że część osób czuje przyzwolenie na tego typu publiczne zachowania. Jeden ze znajomych (także rodzic) w ironiczny sposób porównał takie komentarze do reakcji niektórych ludzi na homoseksualistów: „Ok, mogą sobie być, ale po co się z tym obnosić na ulicach? Niech siedzą w domu i niech się nie afiszują!”.
Wydaje mi się, że na niekorzyść percepcji rodziców i ich potomków gra także wyjątkowa w skali świata popularność internetowych zrzutek na ciężko chore dzieci. Może się mylę, ale nie spotkałem się nigdzie indziej ze zjawiskiem, które w Polsce przebiło się nawet do kampanii prezydenckiej poprzez akcję „Ratujmy Ignasia”, rozpropagowaną przez Krzysztofa Stanowskiego. Pomijając kontrowersje wokół takich inicjatyw, a jednocześnie rozumiejąc rozpacz rodziców, takie kampanie to często jedyna forma obecności najmłodszych w przestrzeni medialnej. Ktoś mógłby wręcz odnieść wrażenie, że co drugie dziecko w Polsce cierpi na jakąś rzadką chorobę, a decydowanie się nie to jak gra w rosyjską ruletkę, tyle że bez nagrody. A nawet jak nie trafi się nam chore dziecko, to i tak będzie stanowić zagrożenie dla stylu życia, które część z nas z takim trudem osiągnęło. Nie pomagają tu rady starszych kobiet, które lubią przekonywać, że maluch zwłaszcza dla kobiety oznacza towarzyską i zawodową śmierć, bo same mają takie doświadczenia sprzed kilkudziesięciu lat. Zwłaszcza jeśli ich córki wyrwały się z prowincji i osiągnęły status, o jakim one mogły jedynie pomarzyć.
Nie twierdzę, że społeczny lęk przed dziećmi to główna przyczyna spadającego współczynnika dzietności. Wydaje mi się jednak, że nie można jej całkowicie ignorować. Podobnie zresztą jak innych skutków bogacenia się polskiego społeczeństwa, które może po raz pierwszy w naszej historii ma majątek do stracenia. ©Ⓟ