
Dym nad lasem unosił się jednostajnie w niebo. A w powietrzu unosiła się ciężka do zniesienia cisza. Nie mogąc jej wytrzymać i nie bardzo widząc, co się dzieje, Stefan opuścił swoją placówkę na strychu. Ostrożnie przeszedł wzdłuż płotów na skraj wsi, gdzie kilka gęstych krzaków porastających stary rów melioracyjny dawało mu idealną ochronę przed wzrokiem ewentualnych intruzów nadciągających od strony lasu. Za plecami niewysoki płotek znajdującej na skraju wsi posesji był jedyną przeszkodą, jaka oddzielała go od zabudowań. W razie zagrożenia można było niemal niepostrzeżenie się wycofać, jak i po prostu pozostać w gęstwinie zarośli. „Zawsze to lepsze warianty niż tkwić na strychu własnego domostwa jak szaszłyk na rożnie” – kalkulował Stefan, marznąc coraz bardziej na swojej nowej pozycji.
Wtem, od ściany lasu oderwał się pojedynczy, ruchomy punkt. Stefan przywarł okiem do lunety sztucera. Rowerzysta. Dokładniej: żołnierz na rowerze. Mocno naciskał na pedały, przechylając się rytmicznie na boki. Kierował się w stronę wsi, wprost na czającego się w krzakach mężczyznę. Im bardziej cyklista zbliżał się do kryjówki Stefana, tym bardziej go zadziwiał. Najwyraźniej był to polski żołnierz, a przynajmniej żołnierz w polskim mundurze. Niewprawnie przewieszony przez ramię karabinek, wyraźnie przeszkadzał mu w pedałowaniu. Jego twarz poczerwieniała z wysiłku, a cała postać sprawiała wrażenie kogoś, dla kogo zarówno jazda na rowerze, jak i wojenne rzemiosło, to dwie bardzo obce sprawy.
Stefan przez chwilę miał ochotę wyjść na spotkanie rowerzysty, ale zrezygnował z tego pomysłu. Zamiast tego zaczekał, aż cyklista zbliżył się na kilkadziesiąt metrów do jego stanowiska i głośno krzyknął:
— Stój, bo strzelam!
Rowerzysta zachwiał się, niczym rażony piorunem i zatrzymał rower w miejscu, rozglądając się wokół w poszukiwaniu tego, kto krzyczał. Po czym zsiadł z roweru, położył go na ziemi, a ręce podniósł do góry w geście poddania:
— Nie strzelaj! — rzucił w przestrzeń żołnierz, wciąż nie wiedząc, gdzie kryje się ten, kto do niego krzyczał — Swoi!
— Jacy swoi? — krzyknął Stefan z krzaków.
— Wojsko polskie! — odkrzyknął rowerzysta, przypatrując się bacznie zaroślom, z których dobiegł go głos.
— A skąd mam mieć pewność? Tylko co byli tu ruskie — Stefan nie odpuszczał.
— Człowieku, mam polski mundur! — żołnierz wyraźnie tracił cierpliwość.
— A ja mam niemiecki sztucer — odparował Stefan — i ciebie na celowniku.
— Człowieku, nie strzelaj! — słowa Stefana zrobiły na żołnierzu spore wrażenie — jak mam cię przekonać?
Zapanowała chwila milczenia.
— Kto ty jesteś? — rzucił nagle Stefan.
— Kapral Adam Kasperczak, pierwszy pluton drugiej kompanii baonu obrony pogranicza Hajnówka…
— Wierszyk mów… Kto ty jesteś? — ponowił pytanie Stefan.
— Jaki wierszyk? — zdziwienie kaprala Kasperczaka nie miało granic.
— No wierszyk taki… Zaczyna się: Kto ty jesteś?
— A! — twarz żołnierza rozjaśniła się tym razem rozumieniem — Polak mały!
— Jaki znak twój? — kontynuował Stefan.
— Orzeł Biały!
— Gdzie ty mieszkasz?
— W polskiej ziemi.
— Czym ta ziemia?
— Mą ojczyzną. Człowieku, długo jeszcze? Problem jest.
— No, jest problem. Wojna jest — Stefan przerwał recytowanie pytań z wiersza i wygramolił się z krzaków, trzymając żołnierza wciąż na muszce.
— Panie, weź pan wyceluj tą armatę w niebo, nie jesteśmy na polowaniu! — żołnierz aż się zaczerwienił, widząc wymierzoną w niego lufę.
Stefan skierował sztucer w bok, wciąż jednak trzymając broń w pogotowiu.
— Coście za cudak, żołnierzu? — zapytał Stefan, stając kilkanaście kroków od kaprala i wymownie spoglądając to na niego, to na leżący obok rower.
— Już mówiłem. Kapral Adam Kasperczak, pierwszy pluton drugiej kompanii batalionu obrony pogranicza Hajnówka. Terytorialsi. Mamy kryzys tam w lesie — żołnierz wskazał ręką za siebie — Kontakt bojowy był z kacapami. Są ranni i jeńcy… Znaczy, dojebaliśmy im, jak się patrzy — dodał z nieukrywaną dumą żołnierz, widząc iż Stefan najwyraźniej nie bardzo rozumie jego opowieść — Ale są kontuzjowani, ranni i od chuja jeńców mamy. A nas tylko ośmiu. Beze mnie to siedmiu. Potrzebujemy pomocy ze wsi — wskazał z kolei ręką na zabudowania — i transportu — stęknął, wpatrując się teraz w leżący rower. — Przerosło nas trochę to wszystko — dodał, rozkładając bezradnie ręce.
— Człowieku — przerwał mu Stefan, kręcąc głową — nic nie rozumiem. Gadaj porządnie, co i jak?
Kapral Kasperczak opowiedział Stefanowi, jak w sile plutonu od trzech dni prowadzili obserwację terenów przy granicy. Po rozpoczęciu działań wojennych przez Rosyjską Federację pluton podzielił się na drużyny z misją przebijania się na zachód, na tereny kontrolowane przez większe polskie zgrupowania. Taki był ostatni oficjalny rozkaz, a tak po prawdzie w chwili, kiedy do plutonu Kasperczaka doszła informacja o rozpoczęciu wojny, jego pododdział podjął dość chaotyczną operację „ratuj się, kto może”. Podzieleni na drużyny żołnierze przedzierali się polami i lasami w kierunku zachodnim, unikając spotkania z siłami wroga.
Rankiem mieli jeszcze dwa prywatne samochody, ale zerwane mosty uniemożliwiły im szybką ewakuację. Dowódca drużyny podjął decyzję, iż bezpieczniej będzie zostawić samochody w jakiejś wsi i przedzierać się pieszo. Dobrzy ludzie dali im rowery, dzięki którym drużyna zdecydowanie zwiększyła swoją mobilność.
Wycofując się lasem w kierunku na Zahajki, spotkali rosyjski zwiad, który jechał do wsi. Nie mając pojęcia, z jaką siłą mają do czynienia, żołnierze po prostu ukryli się w lesie, przepuszczając wrogą awangardę. Ale kiedy nie poszły za nią żadne kolejne jednostki, a sam zwiad po krótkiej wizycie w Zahajkach rozpoczął odwrót drogą, jaką przyjechał, dowódca zdecydował, iż będą atakować.
Drużyna była wyposażona w RPG i zrobiła z niego użytek. Przewaga zaskoczenia pozwoliła polskim żołnierzom z krótkiego dystansu wyeliminować z walki transporter i czołg. Krótka i zdecydowanie jednostronna wymiana ognia z zaskoczonym rosyjskim zwiadem zakończyła się katastrofalnie dla najeźdźców. Kto nie zginął lub nie został ranny w eksplozjach pojazdów, padł pod krzyżowym ogniem Polaków. Kilku rosyjskich niedobitków rzuciło broń i poddało się, najprawdopodobniej sądząc, iż mają do czynienia ze znacznie większą jednostką niż tylko drużyna.
Efektem potyczki były zniszczony czołg, który po trafieniu z tyłu pod wieżę dodatkowo rozerwał się na skutek wybuchu magazynu amunicji oraz płonący transporter. Kilkunastu zabitych i rannych Rosjan, kolejnych kilkunastu wziętych do niewoli i kontuzjowany polski operator RPG, który z przejęcia w ferworze walki oddał drugi strzał ze zbyt małego dystansu i padł ofiarą sprowokowanej przez siebie eksplozji.
Polski dowódca widząc, iż nie jest w stanie udzielić pomocy wszystkim rannym oraz zabezpieczyć jeńców i przejętego uzbrojenia, pchnął kaprala Kasperczaka do wsi, mając nadzieję, iż miejscowi mieszkańcy pomogą przynajmniej w logistyce. I w ten sposób Kasperczak wjechał na rowerze na ukrytego w krzakach Stefana.
— No to jak? — zakończył pytaniem swoją opowieść kapral Kasperczak — Da pan radę zorganizować jakiś transport? Najlepsza byłaby ciężarówka albo traktor z przyczepą.
— Sam nie wiem… — Stefan podrapał się po głowie — A jak ruskie wrócą?
— Panie, wrócą, nie wrócą – Bóg jeden wie. Ale oni tam teraz wykrwawiają się na śmierć. No i kupę broni strzeleckiej zdobyliśmy. Szkoda to zostawiać w lesie.
Informacja o zdobycznym orężu, jaki należało zagospodarować, podziałała na wyobraźnię Stefana. W końcu automat to automat, a nie jakiś sztucer na dziki czy dubeltówka na kaczki.
— No dobra — Stefan podjął decyzję — Zara coś zorganizujemy.
Pół godziny później Stefan, Anna i kapral Kasperczak podążali lawetą Zenka w stronę lasu. Na lawecie telepał się luźno przywiązany rower kaprala. Po kilku minutach przed ich oczyma ukazały się obrazy rodem z piekła Dantego.
Na zakręcie drogi stał palący się kadłub czołgu. Zapach rozgrzanego metalu, olejów, palonej izolacji i grillowanego mięsa nieprzyjemnie drażnił nozdrza. Kilkanaście metrów dalej w głąb lasu w dziwnie nienaturalnej pozie leżała oderwana wieża czołgu, ciężko oparta o ugiętą sosnę. Ślad jej przelotu znaczyły połamane mniejsze drzewa i gałęzie.
Dalej, nieco z prawej między drzewami, dopalał się rozpruty eksplozją transporter. Najwyraźniej padł on ofiarą zasadzki jako drugi, a kierowca po trafieniu czołgu próbował wymknąć się z niebezpiecznej strefy, slalomując między drzewami.
Wszędzie leżały trupy rosyjskich żołnierzy, porozurzucane niczym szmaciane lalki. Niektóre w dziwnych pozach, zdradzających liczne złamania kończyn, będące efektem kinetycznej siły, z jaką rozrzuciły jadący na pancerzach desant eksplozje. Inne wyglądały po prostu tak, jakby żywi jeszcze niedawno ludzie nagle zasnęli i upadli, gdzie stali. Kilka zwłok było mocno zmasakrowanych i krwawiących. Leżały niczym strzępy odzieży, wypełnione krwawymi gałganami. Po tym pobojowisku krążyło kilku polskich żołnierzy, zbierając porozrzucaną broń i przeszukując kieszenie poległych. Widok sprawiał przygnębiające wrażenie. Anna ze Stefanem w milczeniu spojrzeli po sobie. Stefan zatrzymał autolawetę, parkując w bezpiecznej odległości od płonących pojazdów.
Kapral Kasperczak poprowadził Annę i Stefana do rowu w pobliżu gęstych krzaków. Siedziało w nim ośmiu rosyjskich żołnierzy plecami do siebie, najwyraźniej powiązanych parami za ręce z tyłu pleców. Kilku wrogów bezładnie leżało na ziemi. Pochylał się nad nimi żołnierz w polskim mundurze, nakładając prowizoryczne opatrunki na ich krwawiące rany. Z boku, pod drzewem stał polski podoficer, paląc papierosa. Widząc nadchodzących Annę i Stefana, rzucił krótko między dwoma kłębami dymu:
— Lekarz jest?
— Jestem położną — zaczęła Anna — dyplomowaną — dodała śmielej po chwili wahania.
— Czyli szyć pani umie?
— Tak, ale…
— Niech pani spojrzy na tego tutaj — podoficer wskazał palcem na jednego z leżących Rosjan.
Ranny leżał na boku w pozycji embrionalnej, obejmując się obiema rękami za brzuch. Cicho jęczał. Anna zbliżyła się pomału. Ze zgrozą ujrzała, iż żołnierz przytrzymuje rękami własne przelewające się wnętrzności. Pochyliła się nad rannym. Uderzył ją zapach fekaliów i wymiocin.
Anna ostrożnie rozchyliła dłonie rannego żołnierza. Jego brzuch stanowił jedną wielką, poszarpaną ranę. Wnętrzności mieszały się z fragmentami munduru i kamizelki kuloodpornej. Z kilku miejsc obficie wylewała się krew. Czarna i jasno czerwona. Odór wymiocin i fekaliów był trudny do wytrzymania. Anna zbladła. Przeniosła wzrok na twarz rannego. Był przytomny. Białe, przerażone oblicze dużego dziecka. Rozbieganym wzrokiem szukał spojrzenia kobiety.
— Szto? — wyszeptał pergaminowymi wargami — oczeń płoho?
— Wsjo budziet charaszo — głos uwiązł Annie w krtani.
— Ja pomru… — na poły stwierdził, na poły zapytał żołnierz — Ja uże mjortv — dodał ponuro.
Annie świat zawirował przed oczyma. Siadła, ciężko wspierając się jedną ręką, a drugą podnosząc do czoła.
— I co pani powie? — zapytał podoficer.
— Niezbędna jest natychmiastowa interwencja chirurgiczna — odparła dochodząc nieco do siebie Anna — a i tak rokowania zerowe. Macie morfinę?
— Podsiadło — zawołał podoficer do krzątającego się wśród lżej rannych żołnierza — co mamy z przeciwbólowych?
— Ketonal Forte, panie plutonowy! — odkrzyknął żołnierz, nie odrywając się od pracy przy rannych.
— Kurwa, czemu nie mamy morfiny? — ni to żołnierza, ni to siebie samego zapytał podoficer.
— Ścisłego zarachowania jest — kontynuował Podsiadło — nie było komu wydać.
— Sz…kurwa mać! — zaklął siarczyście podoficer — co pani sugeruje?
— Tylko środki paliatywne. To zajmie minuty, może godziny — niepewnie odparła Anna.
— Ja pierdolę! Kurwa mać, kurwa, kurwa, kurwa! — podoficer klął na czym świat stoi, nerwowo spacerując w kółko — na pewno nie ma szans?
— Proszę pana — rzekła surowo Anna — na pewno to mamy już infekcję. Treść żołądka i fekalia uwolnione. Ciała obce w ranie. Obfite krwawienie żylne i tętnicze. Tu byłby potrzebny cud.
— Fuck! — zmienił język podoficer, chodząc niezmiennie w koło.
Nagle zatrzymał się przed Anną. Wziął ją za ramiona i spojrzał jej przenikliwie w twarz. Chwilę wytrzymała jego spojrzenie, po czym uciekła wzrokiem w bok. Podoficer puścił ramiona Anny, sięgnął do kabury i wyciągnął pistolet.
— Co pan?! — zaczęła Anna z przerażeniem.
— To, co muszę — warknął żołnierz, przeładowując broń.
Przyklęknął przy rannym, złowił jego spojrzenie, pokazał mu broń. Odpowiedział mu przerażony wzrok Rosjanina. Podoficer gwałtownie przyłożył mu pistolet do głowy i pociągnął za spust. Suchy dźwięk wystrzału znikł bez echa w lesie. Ranny w konwulsjach wierzgnął kilka razy nogami i znieruchomiał. Podoficer wstał i potoczył dzikim wzrokiem wokoło. Schował zbryzgany krwią pistolet do kabury i odszedł w bok pod dużą sosnę. Ciężko osunął się na ziemię, opierając plecy o pień drzewa.
— I co się tak gapicie? Nie miałem pierdolonej morfiny — rzucił w przestrzeń grobowym głosem.
Kilka par oczu, polskich i rosyjskich, śledzących do tej pory z napięciem poczynania podoficera znalazło sobie inne obiekty zainteresowania.
Gęstą ciszę przerwał niepewnie kapral Kasperczak:
— Panie plutonowy, z całym szacunkiem, ale za długo tu już siedzimy. Ten dym widać pewnie z piętnastu kilometrów, jak nie dalej…
— Macie rację, kapralu — oficer pociągnął nosem i podniósł się ciężko — nie chuj ryzykować więcej niż to niezbędne. Pakujemy jeńców i trofea, i jazda stąd… Podsiadło! — oficer krzyknął do sanitariusza — zwijajcie ten lazaret na lawetę!
— Tajest! — bez zbytniej euforii odpowiedział medyk wciąż krzątający się wokół rannych.
Kilka minut zajęło przenoszenie rannych na lawetę. Za nimi poszli jeńcy i zdobyczna broń oraz rowery polskiego pododdziału. Kiedy na platformę pakowali się już polscy żołnierze, stojący przy szoferce kapral Kasperczak nadstawił uszy niczym czujne zwierzę wietrzące obcy zapach.
— Padnij! — krzyknął kapral wielkim głosem i legł na ziemię jak rażony piorunem. Reszta obecnych nie wykazała się takim zwierzęcym instynktem i refleksem.
Jednocześnie z okrzykiem kaprala powietrze przeciął gwałtowny łoskot przechodzący w świst i kilkadziesiąt metrów od lawety rozerwał się z przerażającym hukiem pocisk. Fala powietrza uderzyła niczym pięść mitycznego cyklopa. Bryznęło wokół ziemią i kawałkami gałęzi.
— Do wozu, spierdalamy! — krzyk plutonowego wskakującego na platformę zlał się z kolejnym łoskotem, tym razem dolatującym z nieco dalszej odległości.
Nowa eksplozja wstrząsnęła lasem, wyrzucając w górę fontannę ziemi, gałęzi i metalowych odłamków. Stefan, który zdążył już uruchomić lawetę, ostro ruszył z miejsca. Kapral Kasperczak w ostatniej chwili chwycił się otwartych drzwi i wciągnął do szoferki, zajmując miejsce obok przerażonej Anny.
Następna eksplozja rozległa się bez ostrzegania świstem sto, może dwieście metrów od pola potyczki, które gwałtownie zostawało za nimi.
— Namierzyli nas, skurwysyny. Z drona pewnie. A teraz napierdala artyleria — stęknął kapral, próbując lepiej usadowić się w ciasnej szoferce — Mieliśmy w chuj szczęścia, żeśmy się spakowali na czas. Kto by pomyślał, iż będą tłuc po swoich…
— Myślicie, iż widzieli, do kogo strzelają? — zapytał Stefan.
— A co mieli nie widzieć? Dym przyciągnął drony, drony zrobiły rozpoznanie i przekazały koordynaty artylerii. Przecież nie napierdalaliby w ciemno po samym dymie. Musieli nas widzieć.
— A czy teraz nas widzą? — zapytała z niepokojem Anna.
— Chuj ich tam wie. Jak ogień artylerii nie będzie się ciągnął za nami, znaczy, iż się oderwaliśmy. Ale mogą posłać za nami jakieś FPV. A wtedy nam pizda. Byłoby idealnie odjechać na 15-20 km.
— Sam pan wiesz, iż wieś już blisko — rzucił Stefan, zaciskając zęby.
— Wiem — westchnął kapral — trzeba będzie się gwałtownie rozładować, schować i obserwować. A potem spieprzać, kiedy tylko ucichnie.
— A gdzie nam spieprzać? — fuknęła Anna — my tu mieszkamy.
— Sama pani widziała, iż to już nie żarty — smutno skonstatował kapral — jeżeli kacapy zechcą ostrzelać wieś, to mało kto w niej będzie potem mieszkał.
— Nie trzeba ich było zaczepiać — mruknęła Anna.
— No, jasne! — kapral uderzył się z rozbawieniem w kolano — trzeba ich było do Berlina przepuścić, niech se jadą. A tak serio, to teraz pewnie trzy razy się zastanowią, zanim pójdą gdzieś w pobliżu szybkim marszem naprzód. Skończyła się defilada, zaczęła się żołnierska robota.
Wjechali do wsi.
Stefan zatrzymał lawetę wprost na drodze przed domem. Ostrzał ucichł, nim jeszcze oderwali się od ściany lasu. Niemniej, nerwy wszystkich napięte były niczym postronki.
Dowodzący polską drużyną plutonowy zeskoczył z platformy lawety.
— Dziękuję w imieniu służby…
— Nie tak gwałtownie — przerwał mu Stefan, spoglądając z byka na kaprala Kasperczaka gramolącego się z szoferki — wdzięczność wdzięcznością, ale miały być fanty.
— Jakie fanty? — dowódca drużyny ze zdziwieniem uniósł brwi.
— Ha! — stęknął kapral Kasperczak, poprawiając na sobie mundur — widzę, iż chłop żywemu nie przepuści… Panie plutonowy — zwrócił się do swego dowódcy — obiecałem obywatelowi, iż jak zorganizuje transport, to mu coś odpalimy z trofiejnego oręża.
— Kapralu… — zaczął plutonowy i znowu nie dokończył.
Stojący już przy lawecie Stefan mruczał do siebie:
— Trzy automaty, ładownice z rożkami, a RPG to nie będzieta już potrzebowali? — ni to zapytał, ni stwierdził, kładąc rękę na wyrzutni granatów przeciwpancernych.
— Hola! Człowieku, to jest własność Wojska Polskiego! — plutonowy spiorunował Stefana wzrokiem i również położył rękę na granatniku.
Stefan spuścił wzrok i wpatrzył się w czubki swoich butów.
— Było wasze, stało nasze… — mruknął Stefan
— Jakie wasze?! — zaperzył się plutonowy.
— Nasze. Partyzanckie — Stefan podniósł wzrok na plutonowego i ich spojrzenia spotkały się — Wy przecie jedzieta dalej. A ja się stąd nigdzie nie ruszam. I sąsiady też nie! A z gołymi rękami do lasu nie pójdziemy — Stefan wpatrywał się przenikliwie w oczy plutonowego, nie spuszczając dłoni z wyrzutni RPG. Było coś wilczego w jego spojrzeniu. „Ten chłop rzeczywiście żywemu nie przepuści” — pomyślał żołnierz, wytrzymując spojrzenie Stefana.
Scenie przypatrywał się od pewnej chwili z zainteresowaniem dowódca rosyjskiego zwiadu siedzący ze związanymi rękami na lawecie. To on przerwał gęstniejącą ciszę.
— Aj, mołodec! — krzyknął rosyjski oficer, przyglądając się Stefanowi — Kak was zovut, komandir? — te słowa skierował w stronę plutonowego.
— Nazywam się plutonowy Marek Piekarczyk — mruknął żołnierz, łypiąc okiem to na Stefana, to na Rosjanina.
— Komandir Piekarczyk, dajtie partyzanu orużjo i davajtje ujebujem otsjuda. A to nie chocietsja szto by nas drugi raz nakryli, szto? (1)
Plutonowy Piekarczyk rozluźnił uchwyt dłoni wciąż leżącej na RPG i przeniósł wzrok na Stefana.
— A partyzant umie się tym posługiwać?
Stefan bez słowa uniósł RG-rurę, zdemontował jednym ruchem optyczny celownik, podniósł analogową muszkę, potem szczerbinkę, odwiódł kurek, wycelował pustą rurę w niebo, zwolnił bezpiecznik i oddał „suchy strzał”.
— To jak z jeżdżeniem na rowerze — mruknął Stefan zerkając na stojącego nieopodal kaprala Kasperczaka — tego się nie zapomina.
Wkrótce trzy automaty, zapas amunicji, RG-rura i skrzynia z granatami wylądowały przed furtką prowadzącą do domu Stefana. Polscy żołnierze zajęli miejsca na platformie lawety i w szoferce. Kolejno kapral Kasperczak i plutonowy Piekarczyk uścisnęli dłoń Stefana. Krótko i mocno.
— Tylko niech partyzant nie trzyma tego arsenału w domu. To nie byłoby rozsądne — rzucił na odchodne plutonowy Piekarczyk.
— Się rozumie! — odrzekł Stefan.
— Komandir Piekarczyk! — niespodziewanie wtrącił się siedzący wciąż na lawecie rosyjski oficer.
— Czego? — burknął plutonowy Piekarczyk, opierając już jedną nogę o próg kabiny autolawety.
— Spasiba, Komandir Piekarczyk — zaczął oficer i najwyraźniej stracił rezon w połowie zdania, zawieszając głos.
— Za co?
— Za Saszu — podjął po chwili Rosjanin — Spasiba, szto wy nie dali jemu zdochnut kak sobace.
— Czort, twoju mać! — zaklął, wzdrygając się na świeże wspomnienie swego czynu plutonowy.
— Nie wołnujties’. Wy nastojaszczyj mużyk — kontynuował rosyjski dowódca — ja wam etoho nie zabudu. Znajetje, jesli szto-to kogda niebud’, ja otpłaczus’...
— Tak dumajetje? — plutonowy przeszedł na rosyjski w zamyśleniu. (2)
W tej chwili gdzieś zza horyzontu dobiegł odległy świst odrzutowych silników niewidocznych samolotów. Żołnierze spojrzeli w stronę, z której dolatywał niknący dźwięk.
— Dumaju, szto ja dołgo w plenie nie posjeżu. A szto tam jeszczjo budiet’, Boh adin znajet… — podjął wątek rosyjski oficer, wpatrując się w horyzont, gdzie ucichł głos samolotów. (3)
— Tak… Jeden tylko Bóg wie, co tam jeszcze będzie… No, kapralu — plutonowy zwrócił się do siedzącego już za kierownicą lawety Kasperczaka — pajechali!
Laweta szarpnęła i ruszyła. Jeńcy i żołnierze na platformie zakołysali się, chwytając metalowej, perforowanej podłogi. Samochód wyjechał na środek wąskiej szosy i gwałtownie zniknął między zabudowaniami. Stefan i Anna patrzyli w ślad za oddalającym się pojazdem. Sąsiedzi zza płotów przyglądali się niemo rozgrywającej scenie. Daleko nad lasem unosiły się ostatki rozwiewanego wiatrem dymu, ogarniając, niczym umierający ostatnim spojrzeniem, tę surrealistyczną scenerię. Gdyby nie lśniący w chylącym się już ku zachodowi słońcu oręż leżący przed furtką domu Anny i Stefana, można by pomyśleć, iż to był tylko sen. Zły sen.
Kiedy laweta z wojskiem zniknęła między zabudowaniami wsi, Anna spojrzała z zaniepokojeniem na Stefana.
— Co ci chodzi po głowie? Po co to wszystko? — wskazała na leżący przy furtce arsenał.
— Pomóż mi — odrzekł wymijająco Stefan, wieszając na ramionach trzy automaty i biorąc w ręce skrzynię z granatami do RPG.
Anna machinalnie zebrała z ziemi resztę broni i podążyła za Stefanem, który skierował swe kroki przez podwórko do starej, drewnianej stodoły. Mężczyzna wszedł do leciwego budynku pachnącego sianem i kurzem. Złożył niesioną broń na drewnianej podłodze i przysiadł na prostokątnej beli słomy. Gestem zaprosił kobietę, by siadła obok niego.
Stefan zapatrzył się w ścianę. Patrzył tak i patrzył, a myśl jego wylatywała nie tylko poza deski stodoły, ale podążała gdzieś dalej poza to miejsce i poza ten czas. Milczenie między małżonkami trwało dobrą chwilę.
— Wiesz — zaczął w końcu z westchnieniem Stefan — nigdy ci nie opowiadałem tej historii.
Wstał z beli słomy i podszedł do ściany stodoły, gdzie prosta, staroświecka drewniana drabina prowadziła na poddasze budynku. Wszedł na kilka stopni, nachylił się w mrok, chwilę z czymś mocował, po czym zszedł z drabiny niosąc w rękach brudne zawiniątko. Usiadł z powrotem przy żonie i zaczął powoli rozwijać poplamione oliwą szmaty.
Po chwili dostał z nich pistolet. Widać było po broni, iż jest stara, pewnie z drugiej wojny światowej. Metal lufy naznaczony był cętkami drobnych ubytków, ale nie było widać na nim śladu korozji. Stefan wziął w rękę broń, ważył ją przez chwilę, zwolnił zaczep magazynka, który z cichym zgrzytnięciem wysunął się nieco z obłożonej antycznym ebonitem rękojeści.
Mężczyzna wyjął magazynek, przyjrzał mu się, po czym odciągnął zamek, napinając kurek pistoletu. Włożył magazynek z powrotem w rękojeść, skierował lufę w podłogę, nacisnął cyngiel. Rozległ się stłumiony dźwięk spadającego kurka.
— To dobra broń. Browning HP, dziewięć milimetrów. Oficerska.
Stefan znowu zapatrzył się w ścianę, trzymając pistolet w ręce. Anna siedziała obok i spoglądała na męża. Dawno takim go nie widziała. Takim odległym i takim bliskim zarazem.
— Nigdy nie opowiadałem ci tej historii, bo nie było się czym chwalić — podjął powoli Stefan — Kiedy miałem dziesięć lat pobiłem się z chłopakiem z sąsiedniej wioski. Nie pamiętam już o co. Ale pamiętam, iż biliśmy się jak zwierzęta. Na zabój.
Stefan zamilkł i wpatrzył się tym razem w czubki swoich butów.
— Wygrałem. Spuściłem temu chłopakowi straszny łomot. Jasne, iż była potem awantura. Rodzice tego chłopaka przyszli z pretensjami do ojca. Że ja bandyta.
Znów długa chwila milczenia.
— Ojciec nie był choćby zły. Wziął mnie tak jak ja ciebie do stodoły, wyjął ten pistolet. Dał mi go w ręce, odsypał kilka nabojów z woreczka i powiedział tylko tyle: „Nie skończyłeś roboty. Idź go zabij”.
W oczach Stefana błysnął cień dawnego przerażenia.
— Straszny strach mnie obleciał. Dzieciakiem przecież byłem. Ma być ojciec to zauważył. Powiedział wtedy coś, co zapamiętałem lepiej niż pacierz: „Synu, jeżeli nie zamierzasz zabić bliźniego swego, drugiego człowieka, to nigdy, przenigdy nie podnoś na niego ręki, rozumiesz?”.
Znowu milczenie.
— Zrozumiałem. Zrozumiałem to tak dobrze, iż kiedy już przestałem płakać, zapytałem ojca, po co w ogóle ten pistolet, bo ja przecież nie chcę nikogo zabijać i on chyba też nie chce? Ojciec wtedy powiedział mi, iż gdyby nie ten pistolet, to ani jego ani mnie nie było by na tym świecie. Że ten pistolet jest potrzebny na złe czasy. Że mężczyzna musi czasem zabijać, żeby chronić to, co najbardziej kocha.
Anna słuchała z szeroko otwartymi oczami.
— Tego już za bardzo nie rozumiałem — kontynuował pomału swoją opowieść Stefan. Więc zapytałem ojca, co to wszystko znaczy, po co mi to mówi, skąd wiadomo, iż czasy są złe? Bałem się. Dzieciakiem byłem przecież. Ojciec powiedział, iż kiedy przyjdą złe czasy, to będzie to od razu widać. Że nie trzeba będzie pytać księdza czy milicjanta. Ale żebym się nie martwił. Bo może te czasy nie przyjdą. Bo może uda się przeżyć spokojne życie. Ale pistolet ma leżeć w stodole. I iż nikomu nie mam o tym mówić. Nigdy. No, chyba iż przyjdą złe czasy.
Stefan westchnął i wstał. Podniósł z zawiniątka woreczek z nabojami, przykląkł przed swoją żoną i położył na jej kolanach pistolet oraz naboje. Kobieta momentalnie poczuła ciężar broni i ciężar chwili. Stefan wciąż przed nią klęczał. Szukał wzrokiem jej oczu.
— Dziś wiem i rozumiem wszystko. Przyszły złe czasy. Czasy zabijania. Ale mnie ten pistolet nie będzie już potrzebny. Weź go i opowiedz kiedyś o nim naszym synom. Będziesz wiedzieć kiedy.
Zamilkł.
— A teraz chodźmy. Musisz spakować siebie i dzieci. Natychmiast uciekacie na zachód. Dość czasu już zmarnowalim.
Mężczyzna chciał się podnieść, ale Anna przytrzymała jego dłonie wciąż spoczywające na pistolecie leżącym na jej kolanach.
— Stefan! Ja wszystko rozumiem. Ale ja nie potrzebuję tego pistoletu.
Stefan spojrzał na żonę, unosząc brwi ze zdziwieniem.
— Stefan — ciągnęła gwałtownie wyrzucając z siebie słowa Anna — zatrzymaj pistolet i obiecaj mi jedno. Cokolwiek się nie stanie i cokolwiek nie postanowisz, kiedyś to ty opowiesz o tym pistolecie naszym chłopcom. Słyszysz? Ty opowiesz. Tak jak tobie opowiedział twój ojciec… Stefan! Obiecaj…
Głos jej się załamał, a po policzkach potoczyły się rzęsiste łzy. Stefan nachylił się nad żoną, pocałował ją w czoło i zamknął w mocnym uścisku niedźwiedzich ramion. Wciągnął w nos zapach jej włosów.
— Obiecuję… obiecuję…, obiecuję… — powtarzał jak zaklęcie i dwie łzy stoczyły się po jego policzkach.
Pistolet zsunął się Annie z kolan i stuknął głucho o ziemię. Chwilę potem obok pacnął miękko woreczek z nabojami. Jedna z kul wypadła z mieszka i potoczyła się po drewnianej podłodze niczym kość rzucona niewzruszoną ręką losu. Kokieteryjnie szturchnęła leżący nieopodal automat kałasznikowa i znieruchomiała. W oddali rozległ się grom nadchodzącej jesiennej burzy. A może był to armatni wystrzał?
-----------------------------------------------------------------------------------------
Tłumaczenia dialogów:
(1)
— Aj, zuch! — krzyknął rosyjski oficer, przyglądając się Stefanowi — Jak się nazywacie, dowódco? — te słowa skierował w stronę plutonowego.
— Nazywam się plutonowy Marek Piekarczyk — mruknął żołnierz, łypiąc okiem to na Stefana, to na Rosjanina.
— Dowódco Piekarczyk, dajcie partyzantowi oręż i spierdalajmy stąd. A to nie bardzo chce się, żeby nas drugi raz ostrzelali, co nie?
(2)
— Za Saszę — podjął po chwili Rosjanin — Dziękuję, iż nie daliście mu zdechnąć jak psu.
— Czort, twoju mać! — zaklął, wzdrygając się na świeże wspomnienie swego czynu plutonowy.
— Nie martwcie się. Twardy z was facet — kontynuował rosyjski dowódca — ja wam tego nie zapomnę. WIecie co? jeżeli coś-gdzieś-kiedyś, ja się odwdzięczę...
— Tak myślicie? — plutonowy przeszedł na rosyjski w zamyśleniu.
(3)
— Myślę, iż ja długo w niewoli nie posiedzę. A co tam jeszcze będzie, Bóg jeden wie... — podjął wątek rosyjski oficer, wpatrując się w horyzont, gdzie ucichł głos samolotów.