Bronisława Wilimowska: Wszystko dla niej było malarstwem (fragmenty książki autorstwa Karola Czejarka) – cz. 7

przegladdziennikarski.pl 4 дни назад

Bronisława Wilimowska m.in. o: II wojnie światowej, powstaniu warszawskim i powojennej Polsce (i wielu innych rzeczach) które utrwaliła w swoim pamiętniku!

Z wielkim wzruszeniem czytam po latach Jej słowa:

„Karolu, przyjacielu mój najserdeczniejszy; moje życie, które zawsze Cię intereso­wało, było bogate w wydarzenia.

Prosiłeś wielokrotnie, abym opowiedziała je do magnetofonu, ale nic by z tego nie wyszło, gdyż muszę mieć kontakt z żywym słuchaczem, stąd zostało spisane – zgodnie z Twoją wolą – „na papierze”. Możesz moje zapiski wykorzystać w sposób, jaki uznasz za stosowny.”

I nadszedł właśnie taki moment, abyś kochana Broniu, osobiście przemówiła w mojej książce.

Będzie to bardzo ważne dopełnienie mego dotychczasowego tekstu o Tobie.

Zatem oddaję Ci głos, dziękując jednocześnie Ci za każde Twoje słowo, które dociera w tym momencie także do Czytelnika książki o Tobie! Pozwala lepiej jeszcze, niż ja to uczyniłem, poznać Twoją sztukę i życie:

Twoje dzieciństwo, jakie było?

„Na pewno byłam dzieckiem pożądanym. Matka moja straciła swoją pierwszą có­reczkę. Pamięć o tym dziecku, które zmarło na zapalenie opon mózgowych w wieku 1% roku w czasie wakacji moich rodziców na Litwie w Połądze, jest mi przez cały czas bardzo bliska i droga.

Stano Gai’ – przez całe swoje życie uważała się za winną, iż nie umiała uratować tego maleństwa i błagała Wszechmocnego, ażeby powróciła. I… w ten sposób przy­szłam JA na ten świat. –

Otoczona miłosną opieką matki rozwijałam się dobrze, bez chorób, do 15 roku życia, spędzając swoje pierwsze lata w Petersburgu, skąd – na życzenie mojej matki -przenieśliśmy się do Warszawy. W której mój ojciec, młody wówczas lekarz okulista, zaczął pracować w Szpitalu Oftalmicznym na ul. Smolnej.

Mieszkaliśmy najpierw na Koszykowej, blisko Al. Ujazdowskich, skąd przenie­śliśmy się na ul. Żurawią, blisko Pl. Trzech Krzyży. Było stamtąd blisko na spacery do Parku Łazienkowskiego, który do dziś dnia jest. najpiękniejszym na świecie! Utrwalanym potem wielokrotnie na wielu moich obrazach.

Miałam jako dziecko, też bardzo oddaną nianię, ale mama nie powierzała mnie jej, ale sama, gdy tylko miała na to czas, dźwigała na swoich rękach, mimo, iż byłam „pulchna” i – podobno – niezwykle żywym i rozbawionym dzieckiem.

Wychowywano mnie jednak bez towarzystwa innych dzieci, zatem – można po­wiedzieć – dorastałam w otoczeniu dorosłych, zafascynowana od początku obraza­mi mojej matki.

Nasze 'siedzisko domowe’ w zwykłe dnie było ciche i smutne. Zapełniało się jed­nak dużą ilością gości w dniach przyjęć domowych wyprawianych głównie przez moją matkę.

Bowiem 'artystka’ – Stano Gai’ – lubiła gwar wokół siebie, grę na fortepianie, śpiew, recytacje, a… ja cicho siedziałam wtedy zwykle 'w kącie’ – przyglądając się zabawom aż do chwili – kiedy z żalem kazano mi iść spać! Mieszkanie rodziców urządzone było według ówczesnej mody.

Pamiętam, ciemne obicia, kotary, żyrandole, wielkie meble kryte skórą i dużo, dużo książek w każdym pomieszczeniu. I. szkoda, iż to wszystko poszło „z dymem” w czasie powstania warszawskiego.

A było to wyposażenie naszego dużego mieszkania w Petersburgu, które rodzice zabrali ze sobą, przenosząc się do Warszawy.

Do tego dochodził personel „pomocniczy” – służący, pokojówka, kucharka i moja niania, która nazywała się Julia Berenis.

Ale szczęścia, w tym domu, nie zaznałam.

Zwłaszcza od momentu, kiedy moja matka,

w 'wirze swego życia towarzyskiego’ poznała swoją – jak ją później zawsze określała wielką miłość, w wyniku której postanowiła zerwać swoje dotychczasowe małżeństwo i wyjechać ze swoim ukochanym w świat, zabierając mnie (za moją zgodą) ze sobą.

Zapytała mnie po prosu któregoś dnia czy chcę być dalej z nią czy z ojcem? Bo ona – dosłownie mi oświadczyła – wyjeżdża z Warszawy z człowiekiem, którego kocha!

– Mój wybór był JADĘ Z NIMI!

Ciekawe, czy jak bym wybrała ojca, matka by się zgodziła zostawić mnie z nim? Jako swoje upragnione i ukochane dziecko?

I tak pewnego dnia Stano Gai’, zostawiając wszystko, wzięła mnie 'pod pachę’ i tyl­ko z małą walizeczką… ruszyłyśmy w drogę do Krakowa, gdzie „On” nas oczekiwał.

Po paru dniach pobytu w Krakowie, a następnie w Wiedniu, udaliśmy się do Paryża, który mama dobrze znała ze swego wcześniejszego w nim pobytu z swymi rodzicami. W którym moja matka ostatecznie zdecydowała się w nowej sytuacji za­mieszkać na stałe!

Wynajęła mieszkanie z pracownią, które zostało na nowo umeblowane – tylko w „ jasnych” kolorach, tak jak jasne miało być odtąd Jej życie.!

Kłopotów finansowych nie było, gdyż mama dysponowała swoim majątkiem.

Ja czułam się w nowym otoczeniu szczęśliwa i zastanawiałam się, czym mogę zro­bić przyjemność mojemu 'nowemu ojcu’?

Odkładałam mu czekoladę, bo ją lubił.

Kupowałam papierosy, aby zawsze je miał pod ręką.

Pewnego razu chciałam zrobić porządek na jego biurku, na którym stała w wazo­nie piękna, zasuszona herbaciana róża. I spotkało mnie nieszczęście, bowiem przez jakiś 'nieszczęsny’ ruch, wazon się stłukł, a płatki z róży rozsypały się po podłodze. Bardzo byłam z tego powodu nieszczęśliwa, iż nie mogłam jej przywrócić pierwotnej urody.

Przeszedł rok i wybuchła I wojna światowa.

  1. musieliśmy uciekać z Paryża. Zapamiętałam wagon towarowy, w którym jecha­liśmy, gdyż nie było w nim okien i tak dotarliśmy do Sables d’Olonne w Wandei.

Mama znała okolicę już ze swoich wcześniejszych w niej pobytów z rodzicami i miała tam znajomych. Ucieczka z Paryża uchroniła nas przed ew. represjami.

Stefan (obecny mąż Mamy) jako, iż był obywatelem austriackim, musiał opuścić Paryż, gdyż inaczej czekał go obóz koncentracyjny. Wyjeżdżając do Sables d’Olonne, udało mu się tych kłopotów uniknąć.

Ja byłam zachwycona nowym miejscem zamieszkania. Zauroczona Atlantykiem, wspaniałą piaszczystą plażą, na której – jak był odpływ, zbierało się piękne muszelki, krewetki, małe kraby i śliczne wodorosty.

Wzdłuż plaży ciągnęła się promenada zabudowana willami, do których na lato przyjeżdżały całe rodziny, 'na wypoczynek’.

Rokrocznie na ogół były te same panie z dziećmi i guwernantkami, gdyż ich mę­żowie byli na froncie, przyjeżdżając – jak dostawali parodniową przepustkę – w od­wiedziny rodziny.

Stąd latem było na plaży i w willach gwarno. Dopiero jesienią wszyscy wyjeżdżali, a na miejscu pozostawała tylko ludność miejscowa, nieliczna, przeważnie rodziny rybackie.

Chodziłam do portu, lubiłam patrzeć się na krzątaninę, jaką żyje port rybacki. Piękne sieci – jak z koronki – naprawiały żony.

Po każdym połowie wracały podarte walką, jaką toczyły w niej o swoje życie zła­pane ryby.

Moją uwagę zwracały też młode żony lub córki rybaków pięknie ubrane!

Miały na głowie usztywniony czepiec i koronki w kształcie białego motyla, a na sobie bluzki jedwabne z szerokimi tubiastymi rękawami oraz spódnice całe w fał­dach, a na nich mały fartuszek.

Ukoronowaniem ich ubioru były piękne 'sabot’ – drewniaczki na małym obcasie, kryte z wierzchu skórką lakierowaną.

Nosiły je bardzo kokieteryjnie – wystukując sabotami prawie rytm taneczny.

Urok portu uzupełniały skały, wydmy, za którymi rozciągał się las, rosły piękne żółte krzaki i małe goździki bardzo pachnące. I tak beztrosko (mimo wojny) płynęły mi lata mego.. .Dorastania

Mieszkaliśmy w tym czasie w dużej pięknej willi marszałka napoleońskiego Ber-thier. Miałam na poddaszu piękny pokój z dużą biblioteką i czułam się w nim już jak dorosła, a choćby myślałam, iż jakbym się ubrała w mamy szaty, to bym była kobietą a nie dzieckiem!

W tamtym czasie też zaczęło się moje 'rysowanie’.

Najpierw rysowałam na szarym papierze pakowym węglem lub ołówkiem świat mojej wyobraźni, świat ludzi w pośpiechu, w ruchu, w sumie 'świat smutny’. Ja sama byłam smutna.

Miałam tylko jedną przyjaciółkę, tak jak i ja – poważną. Przyjeżdżała z matką na lato.

Moja droga Adille należała do starej szlacheckiej rodziny, zbiedniałej, ale zacho­wującej stare tradycje rodu.

Takie było to wówczas zamieszkałe wokół nas na prowincji ziemiaństwo.

czasem na wojnie ginęło coraz więcej synów Francji, pojawiły się trudności aprowizacyjne, lęk i podejrzliwość.

Ja już nie biegałam, a snułam się po pokojach dawnych wspaniałości napoleoń­skich lub po plaży, która wyludniała się coraz bardziej.

Stosunek ludności do nas stawał się wrogi – byliśmy cudzoziemcami, może szpie­gami. Widziano ich wszędzie i wśród swoich. Miałam nauczycielkę, która do mnie przychodziła. Matka obawiała się oddać mnie do szkoły francuskiej. Prawdopodobnie wiele bym wycierpiała.

Miejscowe dzieci wciąż mnie traktowały jako 'boche’ (szwabkę).

Pewnego razu moja nauczycielka przyniosła wiadomość, iż 2 Francuzki Sąd Wo­jenny skazał na śmierć. Co zrobiły nie wiem, ale wyrok wykonano.

Doszło do tego, iż choćby spacer po plaży był niebezpieczny, bo przecież mogła być obserwacja z łodzi podwodnych nieprzyjaciela…

W tamtym czasie, matka i ojczym zgłosili się na ochotników do tworzącej się we Francji armii Hallera. Ja i niemowlak mieliśmy być oddani do przyjaciół.

Długo nie mogłam pojąć tego wszystkiego, co naokoło mnie się działo, ale czułam grozę sytuacji. I nadeszła tragedia.

Któregoś dnia zginął w morzu mój ukochany ojczym, wielka miłość mojej matki.

Śmierć, była wtedy jeszcze dla mnie czymś niepojętym, dla mnie – był, żył, a teraz już go nie zobaczę.

Nie mogłam się z tym pogodzić.

Ból i rozpacz rozdzierały jednak przede wszystkim serce mojej matki – Stano Gai.

Ja odrętwiała starałam się być w tych dramatycznych godzinach pożyteczną leżą­cej, ciężko chorej matce i siostrze. Miała wprawdzie już 2 lata, ale przez cały czas kurczowo trzymała się matki.

Wtedy też przyszło na świat drugie, 'moje dziecko’, mój najukochańszy braciszek.

Ja chciałam się nim opiekować. I tak się stało!

Mieszkałyśmy wtedy już nie w willi, tylko w skromnym pensjonacie pani Mulot, która w tych trudnych czasach się nami zaopiekowała.

Była dla nas istnym zbawieniem, gdyż Mama nie miała już żadnych zasobów finansowych.

Ostatnie pieniądze zużyła na opłacenie poszukiwań ciała Stefana.

Łudziliśmy się, iż żyje nadal, tyle, iż zamknięty w jakiejś twierdzy. Ten koszmar trwał długo. Z tych czasów jedyną euforią dla matki było, iż Polska powstała. W to zawsze wierzyła i stało się to rzeczywistością.

Wojna się skończyła, ale przyszła okropna epidemia grypy zwaną „hiszpanka”. Lu­dzie umierali masowo, w Sables we wszystkich kościołach na początku biły dzwony, wszyscy żyli w trwodze, kiedy w jakie drzwi zastuka. Według dzwonów liczono ilość pogrzebów. Zaprzestano dzwonić. Na szczęście śmierć nas ominęła. Ale trzeba było żyć dalej.

Matka leżąc jeszcze chora, zaczęła malować portrety z fotografii tych wszystkich poległych z okolicy „mężów i synów”, których znała. Każdy wykonany portret po­ciągał za sobą następne zamówienie.

Ja już wtedy czułam się zupełnie dorosłą. Zawsze z mamą, dzieliłam jej wszystkie troski i potrafiłam być pomocna. Poza portretami, które mama robiła, zaczęłyśmy robić drobną chałturę typu pamiątkarstwo. Zbierałam na plaży ładne płaskie kamie­nie, na których mama albo ja malowałyśmy motyw regionalny. Zarobek na tym był marny, ale każdy funt był potrzebny.

I nie mieszkaliśmy już w willi, tylko w małym pokoiku i na żelaznych łóżkach.

Dobrze, iż był w nim kominek, do którego przynosiłam z lasu wszystko co może się palić i iż mieliśmy lampkę naftową oraz miednicą, z dzbankiem na wodę, a toa­letę na zewnątrz

Chałupa, w której teraz mieszkaliśmy była stara, więc wygód w niej nie było. Ja krzątałam się, aby utrzymać porządek. Posiłki nam przynoszono. Mama po porodzie przez całe miesiące leżała, jedynie pracy zarobkowej nie odkładała, choć ciężko było Jej patrzeć na fotografie tych twarzy pogodnych, uśmiechniętych, których już nie było wśród żywych. Ale przyszedł czas, kiedy mama już nie miała zamówień i wtedy – swoim zwyczajem – zebrała siły i odwagę, aby samotna z trojgiem dzieci powrócić do Paryża!

W Paryżu jednak pozostawione mieszkanie nie z własnej woli, zostało wynajęte, a meble sprzedane na licytacji za zaległe komorne. Ocalały tylko wielkie obrazy za­trzymane przez lokatora – Hiszpana, który jak poznał krzywdę, jaka matkę spotkała, wypłacił jej jakieś wyrównanie…

Jestem dorosła !

Już dzieckiem dawno nie byłam. Lata wojny i przeżycia w Sables d’Olonne wyro­biły mój charakter. Musiałam go już tylko doszlifować. Wyraźnie już wiedziałam, iż chcę i. będę malować.

Wejście z odwagą na tę drogę ułatwiło mi bycie z Matką – Artystką, malarką od lat dziecinnych. Patrzyłam na jej malarstwo, wyciągałam wnioski i tak „pod Jej wpły­wem” dojrzewałam.

Nigdy nie rysowałam dziecinnie.

Rysowałam owszem bajki dla dzieci – to jest dla zabawienia moich maluchów, ale to były opowiadania z krótką fabułą o dzieciach dla dzieci.

Dwa takie opowiadania z cyklem rysunków zabrał Paul Colin dla wydawnictwa w Nancy.

Były to pierwsze zarobione przez mnie 500 fr. Żałuję, iż tych broszurek nie mam, zupełnie nie pamiętam jakie one były, natomiast pamiętam doskonale mój pierwszy portret.

Modelem była Mama.

Powstał na szarym papierze 'ingress’, farbami 'gouache’ (gwasz).

Musiałam być bardzo odważna, iż zapytałam matkę czy mogę wysłać ten portret na Salon Wiosenny National des Beaux Arts. Była to coroczna wielka wystawa kon­kursowa – było to w roku 1921.

Matka powiedziała spróbuj!

Po 2 tygodniach z lękiem otwieram kopertę – wiadomości była dla mnie radosna, praca została przyjęta. Ja zaś z matką wybrałyśmy się na wernisaż, ale stanąwszy przed swoim 'dziełem’ poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach, tak wydawało się nędz­ne! Muszę przy okazji przyznać, iż pomimo już dziesiątków lat wystawiania, zawsze jestem pełna niepokoju przed otwarciem każdej wystawy?!

Ale wracając do tej pierwszej próby, jako, iż była ona dla mnie sukcesem.

Zostałam wymieniona w recenzji z wystawy. O ile pamiętam w „Le journal” przez Clement Vantel – (napisała) „une tęte intéressante de Stano Gaï par Bronny Stach”. Taki był mój pseudonim, pod którym wystawiałam w Paryżu.

Znalazł się wtedy choćby amator, aby kupić tę pracę, a jak się dowiedział o moim
wieku, to jeszcze 2 inne prace zamówił. Jedną – pamiętam – był fantastyczny zamek,
drugi obraz… ojej zapomniałam____

To było moje pierwsze wkroczenie na teren życia artystycznego jako zawodowy malarz!

Miałam później, poza salonami, wystawy w różnych galeriach.

Jedną pamiętam, była nią aukcja ofiarowanych przez polskich artystów prac na ratowanie 'finansów polskich’.

Prace zostały sprzedane w Paryżu, a dochód przekazany do Polski.

W kilka lat później była podobna akcja dla ratowania franka. Na tą aukcję także dałyśmy z Mamą obrazy.

Takie akcje dają nikłe skutki finansowe, ale i kryzysy mijają. Jak pamiętam, bardzo ożywione było, w pierwszych latach powojennych życie polonijne.

Na jakimś zebraniu zostałam przedstawiona pani Paderewskiej. Zostałam obdaro­wana jej sympatią.

Pani Paderewska. Przez kilka lat, aż do jej nieuleczalnej choroby, był stały kontakt między nami. Pisywała do mnie i zawsze jak przejeżdżała z mężem do Paryża, to mnie powiadamiała o tym, aby do nich przyjść.

Miałam i mam przez cały czas ogromny podziw dla wspaniałego człowieka polityka i artysty, jakim był Ignacy Paderewski.

Pamiętam koncerty, na które otrzymywałam bilety od pani Heleny.

Szerokim gestem p. Paderewski dochód przeznaczał na różne cele. Dumna byłam jak cały dochód z pewnego koncertu ofiarował dla francuskich studentów, nato­miast czułość pani Heleny była dla mnie zawsze wyjątkowym darem.

Kiedyś do mnie powiedziała – żeby nie ta twoja miłość do matki, to bym ciebie zabrała jako naszą córeczkę!

Paderewscy zatrzymywali się w Paryżu w Hotelu Palais d’Orsay.

Ceremoniał by zawsze następujący dla osób, które oblegały hotel, aby się do mi­strza dostać. Personel hotelu kierował petentów do sekretarza osobistego pana Gór­skiego, syna pani Heleny z pierwszego małżeństwa.

On decydował o skierowaniu wybranych osób do matki, która (ale tylko) niektó­rych przepuszczała do męża, którego spokoju chroniła.

Ja należałam do domowników, więc bez ceremoniału wchodziłam.

Czasami godzinami przebywałam w ich apartamencie.

Prawie iż czuję jeszcze dziś woń wspaniałych kwiatów, a ona lubiła skromny gro­szek pachnący, który pozostał miłym mi kwiatem w pamięci o niej. Później w Warsza­wie spotkałam się z krytyką jej osoby z czasów, kiedy Paderewski był premierem.

Moim zdaniem – nieporozumieniem było – powołanie tego wielkiego artystę i pa­triotę na to stanowisko.

Właściwe miejsce byłoby dla niego zostać prezydentem Polski – mógłby wiele wówczas zrobić dla Polski.

Bowiem sława jaką się cieszył zagranicą była ogromna.

Żona broniła jednak jego spokoju dla pracy, bo była żoną artysty, a nie polityka, stąd prawdopodobnie powstawały nieporozumienia.

Z chwilą śmierci pani Heleny kontakt mój z Paderewskim się urwał, do tego po­pełniłam wielki błąd przekręcając nazwisko jego nowego sekretarza.

Pan Górski o ile pamiętam został dziennikarzem, żonaty był z amerykanką, która mówiła po polsku, jak zdziwiłam się skąd tak dobrze mówi po polsku, to mi powie­działa, iż przecież będąc w rodzinie Paderewskich musiałam się Waszego języka nauczyć…

Ale wracając do mojej pomyłki w stosunku do p. Strakacza, do którego adresowa­łam list do Paderewskiego z prośba, aby zainteresował się moim bratem, początkują­cym z powodzeniem pianistą i kompozytorem.

Przekręciłam nazwisko na Straszak, nie zdając sobie sprawy, iż miał prawo się obrazić i mój list wyrzucić. To już było wówczas, kiedy z Paryża przeniosłam się do Warszawy. On nie znał mnie osobiście ani ja jego.

Wspomnienie z lat mojej wczesnej młodości przyjaźni z domem Paderewskich po­zostało mi jednak do dziś drogie.

Z moich ówczesnych kompozycji ofiarowałam p. Helenie jeden z dwóch obrazów, które były na wystawie i jej się spodobały – były to prawdopodobnie obrazy zatytuło­wane „Les Gargnilles” i „Echapper d’enfer”, ale dokładnie już nie pamiętam.

Już po wojnie kilkakrotnie jeździłam do Genewy i moje znajome ubolewały, iż po­siadłość Paderewskich – „Riond-Bosson” w Morges w Szwajcarii została sprzedana i nabyta przez jakiegoś kupca – jak mi powiedziały „un boucher”, czyli „rzeźnika”; przykro, iż tak się stało!

Więc w mojej dorosłej młodości miałam szczęście zyskać przyjaźń tak wybitnych osobistości, jak państwa Paderewskich. Tę przyjaźń stawiam do dziś na pierwszym miejscu. Choć bliska pozostaje mi też przyjaźń z rodziną Charlesa Richet’a.

Poznałam całą rodzinę, a więc jego żonę, dzieci, a choćby i wnuki.

Bliski kontakt z nimi zaspokajał moją tęsknotę za własnym domem rodzinnym. Jak bowiem siadałam z nimi do stołu, to przyjemnie mi było patrzeć na to liczne grono.

Bo „mój” dom – składający się z mamy, dzieci (Stefana i Alusi) i mnie – był raczej sierocym domem.

Charles Richet, był znakomitym fizjologiem, miał umysł renesansowy, poza nauką pisał też sztuki teatralne i wiersze.

Miałam je – kilka tomików poezji z bardzo czułymi dla mnie dedykacjami – ale straciłam je w Warszawie, nad czym ubolewam do dziś.

Pan Richet był bliskim przyjacielem mego dziadka Tarchanowa. Poznali się na jakimś kongresie naukowym i zaprzyjaźnili.

Mówił mi o dziadku – Gruzinie (!) – iż mogę być z niego dumna i cenił go jako naukowca i człowieka. Ponieważ dziadkowie z mamą często przyjeżdżali do Paryża widywali się zawsze przy takich okazjach.

Mój dziadek zapraszał go też do Petersburga, ale pan Richet nie chciał tam je­chać, ponieważ, jak mi kiedyś powiedział – ustrój carski był mu antypatyczny, jako humaniście i pacyfiście.

Obaj w każdym razie byli w ówczesnym czasie naukowcami wielkiej sławy.

Francuzi określali ich jako „arystokrację ducha”.

W Quartier St. Germain, przy rue de l’Université 15 rodzina pana Richet miała wspaniałą posesję z ogrodem.

Jak przychodziłam do nich, Profesor przeważnie zabierał mnie do swego gabinetu – przeogromnego pokoju z książkami sięgającymi, aż „pod sufit”.

Żeby zajrzeć do górnych półek, to wchodziło się na galeryjkę, która okrążała pra­wie cały pokój.

Pan Richet wiedział jak bardzo kocham książki, więc zawsze też jakieś podarowy-wał mi ze swego skarbca, w tym przede wszystkim swego autorstwa i zawsze z prze­miłą dla mnie dedykacją.

Pamiętam tomik poezji, w którym jeden wiersz był poświęcony Polsce. Pisał go w czasie I Wojny Światowej w przekonaniu, iż Polska powstanie.

A wręczając mi ten tomik z tym wierszem powiedział „Jesteś córką dzielnego i wa­lecznego narodu!”.

A innym razem, kiedy mu opowiedziałam co maluję, co zamierzam zrobić, tkliwie i wzruszająco powiedział „zobaczysz, iż zrobisz w życiu karierę”!

Państwo Richet zabierali też często mnie na interesujące wystawy.

Pamiętam moje zafascynowanie malarstwem holenderskim.

Gdy ich poznałam miałam 12 lat i nieprzerwanie byłam z nimi aż do mego wyjaz­du do Warszawy.

Jak pan Richet dowiedział się, iż wracam do kraju, powiedział mi, iż poznał kie­dyś na kongresie naukowym poświęconym metapsychice w Warszawie, arcyciekawe-go człowieka – Stefana Ossowieckiego i wiele mi o nim opowiedział.

Musisz go poznać, powiedział mi też wtedy – co nastąpiło niedługo w popularnej wówczas kawiarni „Europejskiej” w Warszawie.

Moja znajomość ze Stefanem Ossowieckim

Moja ciotka, tak jak ja, lubiła chodzić po lokalach!

Tak więc kiedyś będąc z nią w „Europejskiej” do naszego stolika podszedł kiedyś jowialny, starszy pan. Znał ciotkę. Był to Stefan Ossowiecki. Zaprzyjaźniliśmy się i przyjaźń ta trwała, aż do tragicznej jego śmierci.

Byłam także zaprzyjaźniona z późniejszą jego drugą żoną, która ocalała z powsta­nia i opowiedziała mi jak hitlerowcy zabrali wszystkich mieszkańców domu przy Mar­szałkowskiej 17, zapędzili do pobliskiego kościoła. By potem osobno zabrać wszyst­kich mężczyzn, a kobiety pędzili przed czołgami na powstańców.

Ślad po zabranych mężczyznach zaginął.

Przez wiele lat łudziłam się, iż może zostali tylko wywiezieni i wrócą. prawdopodobnie zostali zmasakrowani na Alei Szucha.

Przepraszam Cię Karolu, iż piszę TAK bardzo chaotycznie i przeskakuję „przez lata i z tematu na temat”.

Wynika to z mego retrospektywnego sięgania w przeszłość.

Są wydarzenia, które pomimo czasu przez cały czas pozostały mi bliskie, pociągające za sobą dalsze wydarzenia. Moje pierwsze lata w Paryżu były wypełnione pracowi­tym żywotem. Pomagałam mamie w wychowaniu rodzeństwa, w gospodarce – no i malowałam.

Miałam także łatwość w obmyślaniu naszych strojów. Kroiłam i szyłam w ręku, bo nie miałyśmy maszyny.

Robiłam to chętnie i z powodzeniem.

W parę lat później miałam propozycję wyszkolenia się w zakresie wielkiej mody paryskiej.

Szczęśliwie mama tej propozycji nie akceptowała. Wyobrażam sobie jak by ten zawód mnie nudził.

Co innego było szycie według mojej fantazji, a co innego dogadzać gustom klien­tek. Po wojnie było bardzo dużo ludzi, którzy dorobili się na wojnie i mogli szastać pieniędzmi, ale nie dorobili się kultury.

Moje studia w szkole, jak i akademii, były chaotyczne.

Akceptowałam nauczycielki w domu, a w Ecole des Beaux Arts nie chciałam pozostać, bo tam trzeba było być francuską, aby uzyskać „prix de Rome”.

Projektowanie mody – owszem – mnie wówczas interesowało, a nie „skostniały” kierunek studiów artystycznych.

Mama – na moje szczęście – nie zajmowała w tej sprawie stanowiska, pozostawia­jąc mi decyzję. Odradził mi też „studia” Paul Colin, wybitny artysta – tak jak u nas, by gwałtownie go z kimś porównać, np. Tadeusz Gronowski.

Paul Colin był we Francji ojcem nowoczesnego plakatu, scenografii i malarstwa. Wziął mnie do swojej szkoły. Poza tym studiowałam w Academie Julien i Academie de la Grande Chaumiere.

Wszystko to było jednak dość chaotyczne, ale ze względu na uznane wartości, któ­re mimo wszystko oznaczało „studiowanie” w tych „szkołach sztuki”, uczęszczałem do nich – płacąc słono.

Zasadniczo jednak uznawano wówczas za artystkę – tylko moją matkę, której rady były ZAWSZE moją drogą przewodnią!

Czym dłużej żyję, tym wyraźniej widzę swoje podobieństwo do niej, choć dostrze­gałam różnice w naszych charakterach i sztuce malarskiej.

Czasami do dziś oceniam siebie jako swoje odbicie mamy, a to znów widzę siebie w modelu wypracowanym wyłącznie przez siebie, bo nad sobą pracowałam od mło­dzieńczych lat!

Czy myślę o sobie tylko dobrze?

Nie, raczej źle, widzę błędy i ułomności, które są ciężkim balastem.

Nie jestem ustatkowaną osobą, tak jak by to wypadało na mój wiek i… nie ukry­wam tych bogatych w przeżycia dziesiątek lat, ale wciąż pozostaję zapalczywą, peł­ną porywów i namiętności. Które wyładowuję się w mojej pracy malarskiej.

Ale to i tak za wiele tego, jak na jedną osobę.

Może to ma wartość, bo życie moje jest wciąż barwne i bogate, ale i bolesne?!

Jest pewna satysfakcja w przeglądzie retrospektywnym, a jednocześnie świado­mość, iż zbliżam się do zamknięcia tych wszystkich tak różnorodnych rozdziałów.

Potrafię zawsze doceniać wszystkie uroki mego życia, jednak jest to już przydługi żywot i dlatego wzięłam się do pisania moich zwierzeń dla Karola Czejarka, który powinien jak najwięcej o mnie wiedzieć, aby o mnie i moich bliskich mógł pisać.

Choć te zwierzenia nie przychodzą mi łatwo.

To tak jak publiczne obnażanie się, do czego nigdy nie miałam skłonności.

Muszę więc wprowadzić się – w dalszym swoim „obnażaniu” się w nastrój opo­wiadania tego, co stanowiło treść mego życia i mego otoczenia, czasów, w których przeżyłam ból, tragizm i klęski, ale także i wiele szczęśliwych lat.

Ponieważ nie miałam nigdy dobrej pamięci, będę mogła wyłuskać z niej tylko to co zostało zakodowane w mózgu.

Będę zatem sięgała do dalszego opowiadania 'rozdziałami’, tak jak zawsze maluję cyklami. Temat się rozwija, wyłaniają się fragmenty zapomniane i te zawsze bliskie, które mi towarzyszą.

Zacznę zatem swój cd. OPOWIADANIA od wspomnień powstańczych!

Jest teraz sierpień 1983 r., a ja chcę wywołać obraz tak dawny, jak – Godzinę „W” 1944 r. (kryptonim dnia i godziny rozpoczęcia w Warszawie akcji „Burza”, czyli powstania warszawskiego o godz. 17. we wtorek 1 sierpnia 1944r.).

Matka przyniosła mi wtedy wezwanie do stawienia się na Czerniakowie przed godziną 17 u dowódcy III kompanii por. Słojewicza.

Wyruszyliśmy do tego punktu z moim bratem Stefanem i jego żoną.

Pamiętam, iż byłam w sportowym kostiumie, torba niewielka z niezbędnymi przedmiotami toaletowymi i parasolka, bo pogoda była niepewna.

To śmieszne jak pomyślę, iż wyszliśmy nie na 3 dni (gdyż tyle miało trwać powsta­nie), ale na 63 dni, jakie mieliśmy przed sobą.

Ogólnie przypuszczano wtedy, iż Niemcy są w odwrocie i tylko niewielkie siły pozostały w Warszawie. Tymczasem było odwrotnie.

Niemcy obsadziły miasto licznymi dywizjami i były zdecydowane walczyć z nad­ciągającą armią radziecką na linii Wisły.

Czy orientowały się, iż będzie w Warszawie powstanie?

Raczej nie, gdyż wtedy zorganizowaliby wcześniej masowe aresztowania.

Według mojej oceny niektóre jednostki powstańcze już parę dni wcześniej były zgromadzone na wyznaczonych punktach.

W dniu 1 sierpnia ruch na ulicach był specyficzny. Dużo młodzieży z pakuneczka-mi, teczkami pod pachą zdążających zdecydowanym krokiem w różnych kierunkach miasta.

Nie spotkaliśmy Niemców na naszej drodze, ale idąc ul. Książęcą w stronę Czer­niakowskiej usłyszeliśmy strzelaninę, ale była godzina 16-ta więc nie miało to związ­ku z wyznaczoną godziną „W” do rozpoczęcia zadań bojowych.

Na naszym terenie miało nastąpić natarcie na Sejm, wsparte od góry innymi jed­nostkami. Dotarliśmy bez przeszkód do naszego punktu zbiorczego, była to mała hala na ul. Fabrycznej.

Schodziliśmy się z różnych stron i czekaliśmy na rozkazy.

Pamiętam jak por. Słojewicz powiedział mi, iż to nie jest adekwatny termin. Wie­dział jak i ja o zmianie sił wroga. Spodziewał się jeszcze łącznika z dowództwa z roz­kazem wstrzymania akcji. Zbliżała się godz. „W” – jednak bez odwołania.

Wysłał mnie więc z meldunkiem do dowódcy zgrupowania, iż o wyznaczonej go­dzinie jego kompania ruszy do szturmu. Ja byłam w łączności, bratowa moja w ob­słudze sanitarnej, a Stefan w kompanii szturmowej.

Pierwszy punkt sztabu naszego zgrupowania była kamienica na rogu ulic Rozbrat i Szarej.

Rozpoczęło się Powstanie, ale w pierwszym dniu nie zdołano osiągnąć wyznaczo­nych celów. Niemcy mieli znaczne siły na naszym terenie, a konkretnie obsadzone gimnazjum Batorego, szkołę pielęgniarek i jeszcze parę innych ważnych gmachów.

Mieli także gniazdo karabinów maszynowych na terenie, gdzie w tej chwili jest park i kino „Jutrzenka”.

Nasza grupa łączności spędziła pierwszą noc w warsztacie samochodowym na Szarej.

Następowały dnie wypełnione raczej potyczkami, bo na większą skalę nie mie­liśmy możliwości, niepełne składy liczebne naszych kompanii, a przede wszystkim – bardzo słabe uzbrojenie.

W pierwszym tygodniu powstania nasi dowódcy zdecydowali przenieść nasze zgrupowanie do dużego gmachu mieszkalnego Wilanowska-Okrąg.

Opuszczając dom na Rozbrat mój dowódca „Tum” (Teofil Budzanowski) powie­dział mi, iż musimy wykonać wyrok na 2 Niemcach, którzy zostali zaaresztowani w kamienicy na Rozbrat. Zostali rozstrzelani na ul. Czerniakowskiej. Wówczas, w tych pierwszych dniach powstania powiedział mi, iż o ile nie zdobędziemy celów wg programu wyznaczonego, to powstanie może być odwołane i wracamy do podzie­mia. Z tych względów konieczna była egzekucja tych Niemców, bo jeszcze nie było wiadomo, gdzie przekazywać jeńców.

czasem powstanie się rozwijało z pasją z każdym dniem coraz silniej; do nasze­go zgrupowania napływali ochotnicy z terenu Czerniakowa.

A przede wszystkim dołączali ci powstańcy, którzy nie zdołali dojść na miejsce zbiórki pierwszego dnia.

Zapał wyjścia z konspiracji na otwarty teren walki, opaska W.P. dawało po­czucie, iż jesteśmy zorganizowaną siłą zbrojną.

Zdawałam sobie jednak sprawę, iż powstanie musi być przegrane wobec tak wiel­kiej siły zbrojnej Niemców i braku wsparcia z zewnątrz, ale chyba każdy tak jak ja odczuwał dumę, iż jest żołnierzem, iż jesteśmy armią.

Stąd z każdym dniem wzrastała nasza żarliwość w boju – mimo oczywistym trudnościom.

Łączność była nawiązana na naszym terenie wyłącznie z „górą”, jak nazywali­śmy władze zwierzchnie – trzeba było jednak dojść pieszo do kwatery głównej na ul. Książęcą pod obstrzałem działa kolejowego z Imki (do czasu odbicia tego gma­chu przez nas Niemcom) oraz uniknąć ostrzału z zaplecza Muzeum Narodowego. Całe szczęście, iż wspierała nas ludność cywilna, przynosząc żywność, której też nie mieliśmy poza znajdującą się składach „Społem” kaszą jęczmienną, marmoladą i cukrem.

Dzielnica, w której była nasza „ forteca”, w okresie okupacji była dzielnicą niemiecką.

Zajmując ją zastaliśmy mieszkania puste, bo niemiecka ludność cywilna opuściła Warszawę.

Zycie na modłę regulaminów wojskowych organizowało się.

Z resztek pozostałych Niemców, już teraz jeńców, były organizowane pod nadzo­rem roboty porządkowe.

Ale tak jak zgodziłam się i uznałam egzekucję 2 Niemców w pierwszych dniach powstania jako konieczność wynikłą z wymagań konspiracji (nasi chłopcy pocho­wali ich ciała, pozostawione w nocy na jezdni, w ogródku działkowym), tak teraz w stosunku do jeńców musiałam wystąpić z protestem do moich dowódców, gdy zobaczyłam, jak są maltretowani. Choć chłopak, który się tego dopuścił, miał za­mordowanych przez nich rodziców. To tłumaczyło jego postępowanie. Moi dowódcy jednak – „Siekiera” i „Tum” przyznali mi rację i wydali zakaz dalszego torturowania, wziętych do niewoli Niemców.

Jak już wcześniej wspomniałam, nasz atak na Sejm nie powiódł się.

Wśród chłopców, którzy nacierali, był i mój brat. Już 1go dnia został ranny, miał postrzelone obie nogi. Po przeleżeniu w piwnicy został przez żonę – sanitariuszkę przeniesiony do organizującego się szpitala „Blaszanka”. Tam go po paru dniach i ja go odnalazłam.

Później powstał dobrze zorganizowany szpital przy ul. Okrąg. Tam już zaczął cho­dzić. Jednego dnia korzystając z pięknej pogody grupa ozdrowieńców przyszła na nie­zabudowaną parcele pomiędzy Okrąg a Wilanowską posiedzieć wśród zieleni. Było spokojnie, miałam czas i z bratem i bratową korzystaliśmy z tej odprężającej ciszy. W pewnym momencie bratowa zdecydowała się jeszcze odwiedzić koleżankę, brat powlókł się z kaleką do szpitala, ja powróciłam na nasza kwaterę łączności. Na placu pozostała jeszcze gromadka wypoczywających. Ledwo weszłam do naszego pokoju, jak nastąpił wybuch pocisku z działa kolejowego właśnie w ten pogodny przed chwilą placyk. Zabici, ranni, tak zakończył się ten pogodny odpoczynek. Dziwne są koleje losu człowieka. Parę minut wcześniej myśmy byli tam. Kilka razy było mi darowane życie w sposób zaskakujący.

Pełniłam wartę na Wilanowskiej. Przyszła zmiana, zaledwie wróciłam do naszej „Fortecy” jak nastąpił wybuch w kamienicy przyległej. Dom ten był słabą kamienicą czynszową – zawalił się cały – grzebiąc w bramie moją zmianę.

Oprowadzałam po naszych placówkach mjr. Bicza, przez okno z lornetką obser­wował ruchy Niemców w okolicach Sejmu. Zakończyła się inspekcja, ja poszłam z meldunkiem, wieczorem się dowiedziałam, iż przy tym oknie została zastrzelona nasza łączniczka kulą wroga. (!)

Nasilała się walka

Nękające naloty, nieprzerwane działanie artylerii w ciągu dnia, doszły do tego „szafy”.

Z przerażeniem patrzyłam na poparzonych, ich cierpienia były okrutne.

Wreszcie „Goliaty”. Taki „Goliat” dał radę naszej fortecy. Zatrząsała się cała kamienica i runęło 5 pięter narożnych.

Zasypani zostali ranni ze szpitala Okrąg, którzy tu byli przeniesieni po zniszczeniu szpitala. Ja z moją siostrą Alicją, która zgłosiła się do powstania, aby być ze mną, by­łyśmy w wysokiej suterynie – ziemię zasypały padające tynki, cegły, belki. Przytulone do siebie myślałyśmy, iż zostaniemy tu pogrzebane żywcem.

Był jednak między nami wielki spokój. Uciszyło się. Wygrzebałyśmy się z rumowi­ska. Odkopywano zasypanych rannych, wielu nie żyło. Zawsze pozostaną mi w pa­mięci jęki tych zmasakrowanych bohaterskich powstańców.

Już od tego dnia były stałe ataki nasilające się, brak leków, lekarzy, warunków do operowania. Straszne oparzenia ciał. Potworny wyraz cierpiących twarzy. Od tego nie mogę się wyzwolić. Ale nie chcę takich obrazów malować. Pragnę oddawać hołd tym wszystkim bohaterom, którzy w porywie młodzieńczym walczyli o wolność ojczy­zny. A tak drogo za to płacili.

Wróg bezlitośnie mordował bojowników, jak i ludność cywilną, równał z ziemią całe miasto.

Piszę „ludność cywilna”, gdyż tak naprawdę to wszyscy się przyłączali do tej walki. Tylko broni było za mało.

Więc kopali rowy, stawiali barykady, nosili żywność pod kulami. Całe rodziny po­szły jako żołnierze do powstania. choćby dzieci się zgłaszały.

Znana jest powszechnie ich działalność. Pamiętam, jak byłam przy tym, jak taki 12 letni chłopak zgłosił się do podchorążego na warcie, aby go przyjęto do walki. Nadleciała zapłakana matka mówiąc, iż to przecież dzieciak – a ten dzieciak ze łzami z oburzeniem powiedział, mamo jak ty możesz! A podchorąży powiedział niech Pani mu nie zabiera tytułu bohatera.

Został u nas! Dzielnie kursował z pocztą.

Zryw do wolności był powszechny.

Ta część mieszkańców Warszawy, która musiała się przenieść do piwnic, zno­siła ofiarnie wszystkie udręki. My się często spotykaliśmy w tych ponurych

pomieszczeniach, bo były wykute przejścia z kamienicy do kamienicy, aby uniknąć przejścia pod obstrzałem. Nigdy nie spotkałam się z protestem tych biednych ludzi, a przecież los nas wszystkich był tragiczny – padali ludzie, padały kamienice. Teren zamieniał się w gruzowisko.

Jeszcze na początku powstania, kiedy były przerwy w nalotach lub działaniach artylerii, pamiętam taką piękną niedzielę.

Nabożeństwo pod gołym niebem.

Pełny wewnętrzny plac naszego gmachu słuchających nabożeństwa.

Nagle nastąpił nalot meserszmitów nad naszymi głowami, nikt się nie ruszył, na­bożeństwo trwało. Może to nas uratowało od gradu bomb? Że przelatując nad nami – nie zauważyli nas?!

Ale na przyszłość dowódca odwołał nabożeństwa na placu. Odbywały się wieczer­nice z piosenką i instrumentem, gitara, pianino. Niemcy musieli to słyszeć, bo już opanowali „ZUS”, ale życie u nas było wciąż zorganizowane.

W połowie sierpnia były awanse, dostałam pierwszą belkę. Czyli 'Starszego Strzel­ca’, do dnia dzisiejszego tym się chwalę.

Wieczorem zostałam wysłana do Komendy Głównej (poczta przy Świętokrzy­skiej), dla przejścia Alei Jerozolimskich był wykopany rów. Obstrzał był silny z gma­chu B.G.K. (róg Alei i Nowego Światu). Wstrzymano nasze czołganie się do czasu sygnału, iż możemy przejść. Koło mnie był chłopak, który patrzył na moją furażerkę i powiedział mi, iż jeszcze mu nie przyszyto tej pierwszej „belki”. Dajcie mi ją kole­żanko, dałam mu ją – komu będzie dano przeżyć.

Mam nadzieję, iż mu przyniosła szczęście.

W czasie moich wędrówek z meldunkami po mieście znalazłam moją ciotkę wśród stłoczonej ludności w kinie „Atlantyk”, razem z nimi i moja matka z siostrą.

Siostra zadeklarowała, iż chce ze mną iść i zgłosić się do mojej jednostki. To bie­dactwo dużo młodsze ode mnie chciało mnie chronić, dbać o mnie. Matka zgodziła się oddać trzecie dziecko. Została sama. Na szczęście brat mój w niedługim czasie został odkomenderowany do Śródmieścia, więc miał kontakt z matką.

Kilku rekonwalescentów odprowadzałyśmy na „górę”, moja bratowa i ja. Później została przerwana łączność poprzez Książęcą, zerwana linia telefoniczna i możliwość przedarcia się poprzez kordon wroga. Jak jeszcze była, to przyszło zgrupowanie „Ra­dosława”. Pierwszą grupę przeprowadziłam, a za nią reszta tych bohaterów Woli i Starego Miasta. Jeszcze u nas było dość miejsca w naszych rękach.

Najdramatyczniejsze zmagania nastąpiły 16. IX., gdy oddziały 1 armii WP zaczęły forsować Wisłę, aby pomoc powstańcom.

Zrobiło się istne piekło. Wisła rakietami nocą oświetlona jak w dzień, stąd łatwym celem były przepływające pontony.

Na naszym odcinku domy padały jak kartonowe makiety.

W istniejących jeszcze domach walki toczyły się o piętra.

Wszyscy nasi dowódcy zostali ranni, straty były ogromne.

Reszta naszej grupy, która z rozkazu dowódcy pozostała na Wilanowskiej, broniła się resztkami sił.

Bez wody, bez jedzenia były nasze ostatnie 3 dni. Pragnę zrobić obraz poświęcony tym ostatnim zmaganiom.

Opiszę teraz zachowanie oficera, które bardzo mi się nie podobało.

Który nie był z naszego zgrupowania, ani od „Radosława”, który z większą częścią pozostałych przy życiu swoich, kanałem przedzierał się do Mokotowa, zwrócił się do stłoczonej naszej gromadki o ochotnika na zbadanie możliwości dotarcia do Wisły i przeprawy na prawy brzeg.

Przy tym apelu niepotrzebne były słowa, iż ten kto wykona to zadanie, będzie awansowany i odznaczony.

Te słowa mi się nie spodobały i pierwszy raz nie zgłosiłam się na ochotnika, bałam się także rozstać się z Alicją.

Zgłosił się „Rafał”, chłopak był pewnie ze zgrupowania „Radosława”?!

Ubrany w panterkę tak jak większość z nich, z pogardą w głosie powiedział, iż to nie czas na awanse i odznaczenia, kiedy walczymy tylko o życie. A mało prawdopo­dobne, aby się to nam udało.

Poszedł, nie było go parę godzin, wrócił i stwierdził, iż niepodobne jest aby grupa się przedarła, ale większość pragnęła spróbować.

Z piwnicy zaczęto się posuwać na ulice zawaloną gruzami, prowadził Rafał.

Za chwilę usłyszałam, iż Rafał padł i gęsto sypały się kule.

Jeszcze jedną noc pozostaliśmy w piwnicy, na apele Niemców o poddanie się nie odpowiadaliśmy. Obrona w sąsiedniej kamienicy ustala.

Rano gazami zmuszeni zostaliśmy do wyjścia z naszego schronu i popędzeni do hali „Społem”.

Tu nastąpiło obrabowanie ze wszelkiej biżuterii i masakra przez z furią znęca­jących się hitlerowców. Wyzwisko „Banditen”, „Komunisten” były powszechne. W końcu długiej hali było miejsce kaźni – kula w tył głowy. Oderwano z moich objęć łączniczkę „Szympans”.

W czasie powstania straciła rękę, a nasz dowódca „Siekiera” został ranny – było to na początku powstania.

„Szympans” gwałtownie się wykurowała i wróciła do łączności, zawsze pogodna i od­ważna. W tych makabrycznych chwilach przytuliła się do mnie. Z wojskowej bluzy oprawca wyrwał jej legitymację i obrzucając ją obelgami, powiedziała jestem polskim żołnierzem, pchał ją w głąb hali, gdzie ją zastrzelono.

Ja stałam z Alą.

Do mnie się zbliżył następny oprawca, ale spostrzegł złoty łańcuszek przy pasie, na którym miałam pamiątkowy zegarek mego męża, oficera zawodowego, który poległ pod Złotym Potokiem w kampanii wrześniowej – była to cenna pamiątka, bo ode­brana przez kolegę na polu walki jak mąż został ranny – przekazał mi go ten oficer z oflagu. Nie brałam go ze sobą jak szlam do powstania, ale jak w czasie powstania wpadłam do schronu zobaczyć ciotkę, to ona wszystkie moje kosztowności chciała, ażebym wzięła ze sobą.

Zrobiłam to bezmyślnie, bo przy niej by ocalały, bo ona z ewakuowanym szpitalem wydostała się z Warszawy, ale z drugiej strony może to Ali i mnie ocaliło życie, bo ten bandyta zaczął szukać to wszystko co miałam przy sobie, choćby obrączkę mi zdarł z palca.

Moja torba wojskowa, w której było trochę pieniędzy, go nie interesowała, bo ją rzucił.

Ta grabież nie wiem ile trwała, ale nastąpiła zmiana, bo weszła druga grupa mundurowych.

Odszedł mój oprawca, a ja podniosłam moją torbę i z Alą zostałyśmy pognane w głąb hali – tam, gdzie leżały już ciała naszych towarzyszy.

Przejście tej przestrzeni było najokropniejszym przeżyciem – myślałam, iż teraz nas zamordują i Ala straci życie z mego powodu. I znowu ocalenie – ten co nas gnał wypchał przez otwartą furtkę z nakazem rozbierania barykady, a wówczas był obstrzał artylerii prawobrzeżnej.

W I armii WP nie wiedzieli, iż już nie ma walki powstańczej.

Celowali w obiekty, które były w rękach wroga – myśmy tam jako nieuznani jeńcy się znajdowali.

Nasza mała grupa wzięła się do rozbiórki.

Wyjście z tej mordowni na powietrze, popatrzyć się na błękit nieba, było uczuciem prawie iż radości. Przecież nie każdy pocisk trafia i rzeczywiście ocalałyśmy.

Ale powrót do pewnej normalności trwał długo i naznaczony był dalszymi drama­tycznymi wydarzeniami.

Obóz w Pruszkowie

Do dziś, także pisząc swój pamiętnik, ciągle myślę o tych, którzy w czasie po­wstania polegli, albo zostali okrutnie pomordowani. Myślę także o ludności cywil­nej, którzy utracili swe życie w wyniku powstania, które jak wiadomo, skończyło się klęską, a w wyniku tego zostało skazane na totalne zniszczenie. Nie miało po nim pozostać „tylko kamień na kamieniu”, a ludzie (pozostali przy życiu w Warszawie) – przegnani.

W drodze do Pruszkowa

W mojej pamięci tkwią też ci, z ludności cywilnej – którzy z rozgoryczeniem oskar­żali nas, żołnierzy powstańczych z powodu doznawanych cierpień i braku jedzenia dla swych dzieci. Którego rzeczywiście nie było.

Szczególnie godziny nocne były dla wszystkich zawsze wielką udręką.

Dokuczało pragnienie, głód i niewiadoma przyszłość.

O świcie – po klęsce powstania – zjawili się żołnierze każąc nam się zbierać „do drogi”. Wyruszyliśmy poprzez park łazienkowski, a Al. Ujazdowską szły kolumny umundurowanych naszych powstańców z innych dzielnic.

Nasza grupa stale się zwiększała przez dopływ reszty niedobitków.

Gnano nas już po wyjściu z miasta przez pola, na których były jeszcze kartofle, pomidory i inne warzywa – zgłodniali ludzie pragnęli coś zebrać z tego, ale żołnierze, którzy nas eskortowali, strzelali do każdego, kto wychodził z szeregu.

Mnie udało się zebrać tylko jedną brukiew. Surowa jest bardzo niedobra i nie zaspokaja pragnienia.

Moja Alusia bardziej ode mnie cierpiała na głód i pragnienie, ale wszystko znosiła bez słowa skargi. W drodze też dowiedziałam się, iż bez naczynia nie otrzymamy rozdawanej czarnej kawy.

W obozie w Pruszkowie, bo tam zostaliśmy skierowani na pierwsze wyselekcjono­wanie: czy do obóz w Niemczech czy w „General Gouvernement”?!

Ważniejsze było jednak wtedy znalezienie naczynia, aby napić się kawy (zbożowej oczywiście). Rozglądałam się i jak cud zobaczyłam „po drodze” rozwaloną kamienicę kilkupiętrową i wśród gruzów piękną misę kryształową. Zdziwiłam się jak „kryształ” potrafi być odporny, a wydawało się, iż to taki kruchy przedmiot?!

Podniosłam więc misę pieczołowicie – jako, iż mogła nam zapewnić upragniony płyn. Los jej jednak był żałosny, o czym za chwilę.

W hali w Pruszkowie, gdzie nas zagnano, mieliśmy leżeć pokotem na wilgotnym betonie, a więc zaczęto szukać desek. Jedna dziewczyna z naszej grupy taszcząc deskę nierozważnie ją opuściła na moją kryształową misę – taki był jej koniec i nasza na­dzieja napicia się z niej czegokolwiek prysła.

Alusia się nie załamała.

Poszła na poszukiwanie jakiegoś innego pojemnika i ona taka brzydząca się każ­dym nieczystym przedmiotem wróciła z emaliowana osłona do lamp fabrycznych. Przedmiot można było umyć, ale miał poważny brak – otwór do wprowadzenia ża­rówki, trzeba więc go było zatkać. Alusia uzbierała drewienka i tym sposobem udało się jej przystosować do „naszego” użytku – jako misę do uzyskania upragnionego płynu.

Stanęłyśmy w kolejce i czarna kawa i kawałek chleba było zaspokojeniem naszego pragnienia i głodu. Noc na kawałku deski i rano apel do zbiórki. Po czym nastąpiła selekcja.

Ja zasłoniłam brak ręki i obie zostałyśmy zakwalifikowane na wywóz do Niemiec. A więc perspektywa unicestwienia. Stan beznadziejny.

I znów wybawienie – pani Leśniewska mnie rozpoznała wśród tego zbiorowiska nieszczęśników. Poznałam ją u jej wujostwa, a moich przyjaciół w Komorowie. Zde­cydowała się nas ratować. Pracowała w RGO i starała się pomagać wszystkim komu się dało pomagać. Uzyskała dla nas stanięcie przed lekarską komisją niemiecką.

Stałyśmy przed długim stołem, za którym w mundurach siedziało paru Niemców. Ona coś tłumaczyła o stanie naszego zdrowia, iż Ala ma gruźlicę, a ja brak ręki.

Pamiętam to zimne spojrzenia jak stal naszych oprawców, żadnego badania, a chwilowe zawieszenie decyzji, która dla mnie trwała „ jak wieki”.

Wreszcie orzeczenie do „izby chorych”, w której przez jedną noc nabyłyśmy wszy. Rano furmankami grupa przeznaczona do szpitala miała być skierowana do Milanówka.

Zapytałam lekarkę, która nam towarzyszyła czy nie narażę kogokolwiek o ile w drodze się urwiemy. Powiedziała, iż nic o tym nie będzie wiedziała, a więc dała przyzwolenie. Po cichu zsunęliśmy się z furki i piechotą polami poszłyśmy do naszych przyjaciół w majątku Pęcice.

Właścicielami byli jeszcze znani z Paryża – koledzy malarze Marylscy.

Przyjęli nas serdecznie, chociaż nie byliśmy gośćmi pożądanymi. „Kenkarta war­szawska” była kompromitująca.

Oni mieszkali na I-szym piętrze dworku, a my schroniłyśmy się na poddaszu. Ale wreszcie mogłyśmy się umyć i wyczesać głowy – szczęśliwie udało nam się pozbyć nabytych przez jedną noc w izbie chorych wszy. Trudno to było nazwać izbą chorych, sienniki w strzępach na podłodze, smród i jęki rannych. Ciemno, głodno i chłodno. Żadnych lekarzy ani sanitariuszy w czasie naszego pobytu, szczęśliwie krótkiego, nie było.

Rano zbiórka grupkami chorych zakwalifikowanych do szpitala w Milanówku. Umyte, wyczyszczone wreszcie mogłyśmy zasiąść do stołu.

Rodzina Marylskich składała się z małżeństwa, 3-ech podrastających córek i jesz­cze paru członków rodziny. Dzielili się bardzo skromnymi zapasami, ale wreszcie powrót do życia w warunkach kulturalnych.

Parter pałacyku zajmowali hitlerowcy. W 2 dni po naszym schronieniu się u nich zrobił się duży ruch. Napłynęła konno z dużą ilością furmanek grupa własowców -wyszli do nich oficerowie hitlerowscy nakazując rozładować „zdobyczne” furmanki.

Były na nich – kołdry, poduszki, futra, buty itp. W miarę jak opróżniały się wozy, rosły sterty zrabowanych rzeczy. Miało to być wysłane do Rzeszy dla „wybombowanych”.

Nas z Alą dręczył niepokój o Mamę, Stefana i Miecię. Bowiem kiedy została prze­rwana łączność ze Śródmieściem, już nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości.

W czasie powstania ustaliliśmy, iż kto z nas ocaleje to pójdzie do Pęcic szukać wiadomości. Tak też i było, pierwsza przyszła ze swoją siostrą Miecia. W parę dni później mama ze Stefanem – byli w obozie w Ursusie i mama Stefana wydostała z wywozu.

Ale w Pęcicach zostać nie mogliśmy. Pieniędzy nie mieliśmy, ani żadnych zasobów wartościowych. Wyruszyliśmy zatem w nieznane. Pruszków, Częstochowa, Kielce, Busko. Wszędzie niepożądani. Sprawialiśmy kłopot tam, gdzie byliśmy (siostra Mieci się od nas odłączyła). W pociągu łapanki na wywóz do Niemiec, także w Częstocho­wie u znajomej, która w ten sposób chciała się nas pozbyć.

Miałam przed wojną przyjaciół w dwóch majątkach w kieleckim.

W czasie okupacji mnie do siebie zapraszali. Więc, razem ze swoją 5 osobową gromadką, zdecydowałam się do nich pojechać.

W Kielcach poszłam do ich krewnych. Zastałam tylko staruszkę, która powiedzia­ła mi, iż oba majątki są zajęte przez wojska niemieckie, nikogo ze znanych mi tam nie ma. Więc ostatnia deska ratunku się urwała.

Propozycja rolnika

czasem nastąpiła część humorystyczna w naszej sytuacji. W czasie jak byłam w urzędzie mieszkań, przyszedł do chałupy, do Mamy pewien rolnik z taką propozy­cją, iż właśnie mu ta chałupa odpowiada, bo ma krowę, a przydział dostał na dwupo-kojowe mieszkanie w willi, więc to go nie urządza (było wówczas wielu uciekinierów ze Stopnicy i okolic wobec zbliżającego się frontu). Mama zaraz się zgodziła i na­stąpiła przeprowadzka do nowej willi. Jak otrzymały klucze i weszły do mieszkania, to zjawił się granatowy policjant, który miał także przydział na to mieszkanie. Nie wiem czy na jeden pokój czy na dwa, ale ordynarnie z krzykiem zaczął mamę wyrzu­cać z mieszkania. Mama nie należała do osób łatwych do zastraszenia, więc także podniosła głos. Musiał powstać porządny hałas, bo z pietra poniżej wyszedł oficer niemiecki, aby dowiedzieć się co się stało i po mamy wyjaśnieniach uznał, iż jej się należy przydział mieszkania. Połączył się z urzędem miejskim, a ja tam wciąż jeszcze byłam, oświadczając, iż mamie i jej rodzinie ten przydział się należy. Rolnik został jak chciał w chałupie, nie wiem co się stało z policjantem.

A więc znów dach nad głową i to w dobrych warunkach. Stefan z żoną przenieśli się do mamy – a więc było nas znów 5-cioro razem. Widząc rodzinę jako tako zabez­pieczoną zdecydowałam się jechać do Lublińca.

Nie pamiętam jak dorobiłyśmy się farb akwarelowych, ale wyruszyłam mając w chlebaczku ten skromny warsztat malarski.

W Częstochowie władze niemieckie dały mnie zezwolenie na wyjazd do Lublińca. W czasie okupacji miałam parę razy przepustkę na pobyt w Lublińcu.

Nad grobem Stacha …odnajdywałam siebie, nasze wspólne szczęście, a u Jadwi­gi Jarkuliszowej i jej córki tak wiele ciepła i uczucia. W jej willi mieszkaliśmy ostatni rok przed wojną. Więc wszystko było mi bliskie. Przyjęła mnie z radością. Parę dni musiałam poleżeć. Jak minęły pełne napięcia ostatnie miesiące i moja rodzinka je przeżyła, wychodziły wszystkie dolegliwości i rany. Na szczęście żywotność moja mnie nie opuszczała, więc zaczęłam myśleć o dalszym działaniu. W Sosnowcu miałam za­przyjaźnioną rodzinę, ponieważ była to bogata rodzina przemysłowców, liczyłam na ich pomoc, w czym się nie zawiodłam, ale już mi nie była potrzebna. A więc bez prze­pustki siadłam do pociągu do Sosnowca. Daty nie pamiętam, ale ofensywa się zbli­żała. Dojechałam do Sosnowca. Wszyscy się szykowali na wyjazd. Parę słów o nich, … mój bliski przyjaciel ożenił się z ich córką, było jeszcze 4 ech synów. Najstarszy był żonaty z piękną Drezdenką i chyba czuł się Niemcem, drugi jako oficer rezerwy brał udział w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli radzieckiej i nie zgodził się na wyreklamowanie jego przez rodziców jako pochodzenia niemieckiego, trzeci działał w konspiracji przez okres wojny i pozostał w Polsce, czwarty wykształcenie odebrał w Anglii, miał narzeczoną Polkę. Córka, która była żoną mego serdecznego znajomego, który był w Anglii. W czasie wojny spotkaliśmy się podczas okupacji jak był wydelegowany do naszych władz reprezentujących Rząd Londyński. On pierwszy powiedział mi o układach jakie były zadecydowane na konferencji w Jałcie. Takie były podziały w wielu rodzinach.

W poszukiwaniu Grobu Stacha wiele serca okazała mi ich matka i z nią odna­lazłam grób Stacha w Lublińcu, a ona przyjęła mnie wówczas tak samo serdecznie. Zatrzymałam się u nich parę dni, ale w niczym nie mogli mi już pomóc. Jako Niemcy i fabrykanci nie zamierzali czekać na nadejście wojsk radzieckich. Matka pojechała żegnać się z synem, który w jednostce konspiracyjnej pozostawał w Polsce. Rodzice z córką mieli wyjechać do Wiednia, a stamtąd dalej w świat i proponowali abym z nimi pojechała, co było miłe z ich strony, ale podziękowałam.

Moja znajoma pozostawiła mi kilka tysięcy marek, z których nie skorzystałam. Oni mieli rano wyjechać samochodem, a ja przenocować i nazajutrz wziąć pociąg do Lublińca. Serdeczne pożegnanie i pozostałam sama w wielkim domu, zwanym pałacem. Tam przyjeżdżałam na bale, tam spędziłam noc sylwestrową na rok 1939. Nie było przy mnie Stacha. Wśród rozbawionych ludzi czułam się sama, miałam prze­sąd, iż zawsze musimy być ze sobą jak wybija północ. Tymczasem Stacha zatrzymali w pułku, w którym był od 2 miesięcy, ja jeszcze mieszkałam w W-wie. Stach przyje­chał koło 3 nad ranem. Ściska mi się jeszcze dziś serce jak powracam do tych wspo­mnień. W tym Lublińcu, w którym spotkał pierwszy dzień 1939 został pochowany we wrześniu 1939. Padł pod Złotym Potokiem walcząc. Pułk cofał się w stronę Jano­wa. Niedobitki tylko tam doszły. Dziwnym zrządzeniem losu Stacha ciężko rannego przywieźli do Lublińca – nie ratowali go, nie dopuścili do niego Jarkuliszowej, która na mieście się dowiedziała, iż pułkownik, który u niej mieszkał, umiera w szpitalu.

Wartownik tylko ze złością powiedział, iż tak jak umiera ten pułkownik, skona i Polska. Dotarł do Stacha ksiądz, do którego ja dotarłam po długich poszukiwaniach. Towarzyszyła mi zawsze wierna Jadwiga Jarkuliszowa. Ten ksiądz powiedział mi, iż tak jak umierał Stach byłoby przykładem dla księdza. Jeździłam po naszym terenie, które już było Reichem (Rzeszą). Zbierałam dane dotyczące ostatnich dni walk mego Stacha. Dziwię się, iż Gestapo mnie nie zaaresztowało. Różniłam się przecież od ludności niemieckiej, może w moim tragicznym wyglądzie było coś co mnie chroni­ło. Rozpacz moja była bez granic, strata mego najukochańszego męża, strata kraju, nocami płakałam i pragnęłam umrzeć – nie uznaję samobójstwa, ale utraty życia w pożytecznej akcji – nie chroniłam się przez cały okres okupacji. Wszystko przeży­łam. Zdawałam sobie sprawę, iż będąc młodą i żywą z impulsywną naturą powrócę do życia, dlatego tak bardzo pragnęłam odejść będąc ciałem i myślą blisko Stacha. Odeszłam od tematu.

Będąc dzieckiem wychowywałam się we Francji i tak jak nad Atlantykiem był zawsze w pokoju kominek. Jak ogień wygasał pod popiołem zostawało dopalające się ognisko. Tak teraz jak poruszam ból tych pierwszych lat, jak przy poruszeniu pa­leniska dogasający ogień jeszcze płonie, tak jest w moim sercu. Całą moją miłość skoncentrowałam na utrwalenie pamięci o nim. Na Śląsku uznają go za obrońcę ziemi śląskiej. Malując zawsze mam nazwisko, to jego nazwisko, ażeby o ile sobie zasłużę, było jeszcze jednym utrwaleniem Jego pamięci. Kochany Karolu, wybacz te nieskładne zdania. Ale ta najgłębsza rana jest tylko powierzchownie zabliźniona. Łzy zasłaniają mi pole widzenia mego papieru..

Opanowałam ściskające serce wzruszenie i powracam do mego pobyty w Sosnow­cu. Po przespanej nocy w tym pustym domu, wzięłam torebkę, w której były dla mnie pieniądze, te marki mi nie były potrzebne – torebkę mam do dziś jako pamiątkę po tej miłej przyjaciółce i jej matce. Lekkim krokiem poszłam na dworzec. Wojna się kończyła, klęska Niemiec hitlerowskich była kompletna. W Katowicach w restaura­cji coś zjadłam (miałam kartki żywnościowe). Patrzyłam się na popłoch tych ludzi, którzy tylko patrzyli jak uciekać, tak samo w Bytomiu, skąd miałam mieć pociąg na Lubliniec. Tymczasem odjeżdżały przeładowane pociągi, żołnierze odpychali matki z dziećmi, ścisk i zamieszanie tak napawające mnie błogim spokojem. Pociągi wra­cały puste. Wsiadłam w taki pusty. Nie pamiętam już jak się dostałam do Lublińca

– przewidywałam, iż kilkanaście kilometrów mogę zrobić piechotą, ale jakoś doje­chałam. W domu Jarkuliszowa i jej córka powitały mnie radośnie, bo się obawiały co się ze mną stanie. W Lublińcu ten sam popłoch, ucieczka Niemców. Pewien moment był groźny jak Niemcy zapowiedzieli ewakuację miasta, ale już z tym nie mogli so­bie poradzić – brak środków transportu, cywilna ludność skompromitowana wobec polskich Ślązaków uciekła jak mogła, wozy, wózki, rowery, mało kto miał samochód. W willi Jarkuliszowej, w piwnicy schroniło się wielu śląskich Polaków. Willa stała samotnie wśród pustych terenów. Pomruk artylerii stawał się coraz bliższy, nacierały wojska radzieckie od Częstochowy. Niemcy podjechali na ten pusty teren z armatka­mi przeciwczołgowymi. Ja na pierwszym piętrze pichciłam jakąś strawę dla całej gro­madki w piwnicy. Niemcy przy armatkach się ustawiali, ubrani byli w kombinezony ochronne, ale kilka było śniegu.

Razem zaczęliśmy tworzyć 1-szy komitet polski. Znów z dumą przypięłam sobie opaskę biało-czerwoną. W domu zapanowała radość. Jarkuliszowa witała naszych sprzymierzeńców z pełną gościnnością. My tymczasem coś robiliśmy w mieście. Lu­bliniec nie ucierpiał od działań wojennych. Stopniowo organizowała się władza. Bolesnym dla mnie wspomnieniem jest wysiedlenie Ślązaków. Nie było wnikliwego dochodzenia kto ze Ślązaków zachował się jak zaborca w czasie okupacji, a kto otrzy­mał obywatelstwo niemieckie tylko dlatego, iż z tej polskiej ziemi pochodził.

Wyjeżdżały transporty wysiedlonych, które śpiewały staropolskie pieśni, a władze niemieckie na granicy ich nie przyjęły nie uznając ich za Niemców. Tymczasem ich gospodarstwa zostały przydzielone Polakom zza Bugu. Wiele dramatycznych sytu­acji powstawało. Ja tymczasowo osiedliłam się w moim przedwojennym mieszkaniu w willi Jarkuliszowej. Dwa zadania miałam, przywrócenie do polskości cmentarza wojskowego, na którym leżał Stach. Przy pomocy władz, dzielnego starosty – górnika, członka PPR, który szczerze się włączył w moje zadanie. Zebrałam zwłoki poległych w pobliżu żołnierzy i powstał pomnik. Stach leżał wśród szarej braci żołnierskiej. Pły­ta z czarnego granitu miała wygrawerowane nazwiska rozpoznanych, ale jako N.N. leżą ci, których nie mogliśmy zidentyfikować.

Przenosząc trumnę Stacha do grobowca prosiłam, ażeby trumna została otwarta. Wciąż była nadzieja w moim sercu, iż może to pomyłka, iż to nie on w tej trum­nie leży. Nie było żadnego dokumentu zejścia w szpitalu, gdzie jeszcze w listopadzie 39 r. szukałam go, nie było żadnego zapisu, wówczas także zwracałam się do Berlina. Stamtąd także otrzymałam odpowiedź negatywną, iż nie ma jego nazwiska wśród po­ległych. Były zeznania świadków, były jego dokumenty, które mi zwrócono w komen­dzie policji także w tym czasie. Ale iskra nadziei tkwiła w sercu wbrew oczywisto­ści. W nienaruszonej pięknej trumnie miały leżeć zwłoki Stacha. Było to dowodem serdeczności Ślązaków, ażeby jego godnie pochować. Przy tej ceremonii otwarcia trumny był brat Stacha, Kazimierz, inżynier nadleśniczy, który z lwowskiego prze­niósł się na ziemie odzyskane i był nadleśniczym w pobliżu Lublińca w Kolonowskiej, była Jadzia Jarkulisz. Kto jeszcze, nie pamiętam. Oni mnie podtrzymywali w tych chwilach najwyższego napięcia. W otwartej trumnie zaraz rozpoznałam Stacha, był zmumifikowany, ściągnięta zasuszona skóra na szkielecie. Jego głowa, piękne zęby, włosy jak druciki na głowie, na kształtnej ręce Jadzia zauważyła, iż coś zalśniło. Ja tylko widziałam Jego głowę, resztki bandaży na piersi i na nogach, resztki prześciera­dła, w którym został złożony do trumny.

Runęły moje ukryte nadzieje, zabolało mnie jeszcze, iż nie został pochowany w mundurze. Ale mundur był zakrwawiony i poszarpany i został spalony. To co świe­ciło na palcu Stacha była obrączka. Jadzia ją delikatnie zdjęła i ja ją noszę jako jedyną materialną pamiątkę, wraz z portfelikiem, który mu kiedyś w Paryżu kupiłam. Moją obrączkę zdarł mi z palca hitlerowiec, jak przy zamierającym powstaniu brali nas do niewoli. Portfelik miałam w chlebaczku, którym się ten żołdak nie interesował. Są to dwa przedmioty, jedyne, jakie były przy Stachu i które są zawsze ze mną. Stach zgi­nął, zginęło wszystko co nam było bliskie, specjalnie drogie mi fotografie – dokument 10 lat szczęśliwego życia. Wszystko poszło z dymem pożarów Warszawy.

Ja poszukiwałam moją rodzinę i urządzałam komfortowo 5 pokojowe mieszkanie, aby powitać ich. Ażeby mogli powrócić do normalnego życia po dramatycznym po­wstaniu i dalszych przeżyciach pełnych udręki. Pierwsza przyjechała moja Ciotka, siostra mego ojca, z którą byłam bardzo związana, potem po perypetiach w Busku przyjechała matka i siostra, a na końcu brat z żoną i córeczką, która urodziła się w dniu zwycięstwa. Startowaliśmy z punktu zerowego.

A mieliśmy tyle energii. Mnie zaangażowano jako urzędnika do ochrony zabyt­ków, Stefan uczył muzyki w Zabrzu – ale tymczasem także koncerty, w których oboje występowali, to znaczy Stefan i Ala. Ja zrobiłam z kolegą malarzem pierwszą powo­jenna wystawę malarstwa. Była taka zabawna wymiana, ja robiłam portrety a w za­mian otrzymywałam to co było potrzebne dla gospodarstwa.

Trwało to z 45 do 46 r. Stefan z żoną i małą przeniósł się do szkoły muzycznej w Zabrzu, mama do Katowic z Alą, która uczyła się śpiewu u Adama Didura i wystę­powała na koncertach. Ja jeszcze pozostawałam w Lublińcu.

Zycie moje jest jak czytana książka, w miarę przewracania stronic przechodzę z jed­nego rozdziału w drugi, a więc życie towarzyskie. Ponieważ zorganizowałam sobie jak na owe czasy reprezentacyjne mieszkanie, mogłam robić przyjęcia lub herbatkę na parę osób. Przychodzili oficerowie z generałem na czele – niektórzy już sprowadzili sobie swoje żony. Z miasta przysłowiowa elita (meble swoje, które zostały w Lublińcu straciłam, więc odkupiłam z mienia po niemieckiego). Koło Lublińca było miastecz­ko Dobrodzień specjalizujące się w meblarstwie rzemieślniczym. Stamtąd mam do dzisiejszego dnia parę mebli. Na święta w koszarach urządzałam wieczernicę. Woj­sko pomagało mi w uporządkowaniu cmentarza. Byłam przewodniczącą komitetu rodzicielskiego dla uruchomienia gimnazjum. Zorganizowałam u siebie kurs języka rosyjskiego, wstąpiłam do Tow. Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.

Za ten rok mojej działalności w Lublińcu otrzymałam Krzyż Zasługi od ówczesne­go wojewody gen. Ziętka w Katowicach.

Ja kiedyś wybrałam się do Warszawy. List mego dowódcy to spowodował. On po ciężkich ranach wyżył. Z naszego zgrupowania zaczęliśmy się poszukiwać. List jaki od niego otrzymałam zachowałam. Wzruszyła mnie jego opinia o mnie. Spotka­nie z moją kochaną Warszawą było pełne bólu. Chodziłam po znanych mi ulicach, teraz piętrzące się gruzami rozwalonych domów – łzy spływały mi po policzkach.

Wydawało mi się, iż już nie potrafię żyć w tym mieście. Tymczasem z dnia na dzień życie powracało. Zapominało się o niezabliźnionych ranach tego bohaterskiego mia­sta. Mostem pontonowym napływała ludność, napływała Wolą, Ochotą. Specjalnie pamiętam most pontonowy wzniesiony przez wojsko w błyskawicznym tempie nad Wisłą.

W ciągu paru dni jakie spędziłam w Warszawie, wszyscy moi bliscy pragnęli abym wróciła do Warszawy. Wśród dawnych przedwojennych znajomych znalazłam ge­nerała Stefana Mossora, wówczas zastępcę szefa sztabu generalnego. W obozie był razem z Leonem Kruczkowskim, z którym się zaprzyjaźnił. Obóz był wyzwolony przez

Armię Radziecką i on się od razu do wojska zgłosił. Za jego poparciem zostałam bar­dzo życzliwie przyjęta przez Kruczkowskiego, który mi zaproponował prace w Depar­tamencie Plastyki. Ponieważ już byłam zatrudniona w pionie Ministerstwa Kultury i Sztuki, więc tylko przeniesienie do centrali.

Tak nastąpiło moje rozstanie z Lublińcem. Wszystkie moje rzeczy przewiozło mi wojsko. Tym razem za poparciem oficera z 74 Gór. PP, który mnie odszukał w Związ­ku Walki Zbrojnej, gdzie pełniłam funkcje społeczne.

Nowy ustój socjalistyczny nie przychodził wszędzie łatwo. Kraj był rozdarty po­między zachowanym przez okres okupacji przywiązaniem do ustroju przedwojenne­go a ideologią wprowadzoną przez komitet patriotów polskich w Moskwie. Jedni przystępowali do nowego ustroju z przekonaniem i wiarą w lepsze jutro, drudzy dla wygody, ażeby być wśród tych lepszych, dla których będą zapewnione stanowiska przodujące mężów zaufania, czem byłam ja. Nie należałam do żadnej partii. Nie ukrywałam nic, wszystko to co mnie obciążało, mąż wyższy oficer przedwojenny, obce pochodzenie klasowe, przyjaźnie z ludźmi, którzy byli oskarżeni o wrogość dla Polski Ludowej. Po latach okazało się to, iż to było nieporozumienie – były rehabili­tacje, ale często za późno.

Historia rodziny – chronologia wydzarzeń

(zamiast zakończenia)

1841 – 1903 – żyła Maria Michałowna Manaseein – przybrana matka Tatiany

1846 – 1908 – żył Iwan Ramazowicz Tarchan-Mourawi ur. w Tbilisi, zw. w Nawojowej Górze pod Krzeszowicami (Polska). Dysponujemy wieloma zdję­ciami, zdjęciami portretów pędzla Riepina, aktem zgonu, nekrologami, artykułami dla uczczenia Jego pamięci.

1878 – 1968 – żyła Tatiana Stanisława Manassein Tarchan-Mourawi (Stano-Gai). Imię Stanisława wybrała sama przechodząc z wiary prawosławnej na katolicką. Zaczęła malować będąc dzieckiem, jej wykształceniem malarskim od 10 do 16 lat opiekował się Ilja Riepin, od 16 do 19 roku życia studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w klasie Archipa Kuin-dziego w Petersburgu i otrzymała dyplom artystyczny w 1897 roku. Za­raz potem wyjechała „na dłużej” do Paryża z powodu zdjęcia z wystawy Jej dwóch obrazów przez Cenzurę carską.

1900 – Tatiana po raz pierwszy wystawiła swe prace w paryskim „Salon National des Beaux Arts”

1900-1902 – w tym czasie Tatiana powróciła do Petersburga, gdzie poznała studenta medycyny Antoniego Paradowskiego, który ukończył studia w 1902 roku i współpracował naukowo pod kierunkiem profesora Iwana Tar-chan-Mourawi, w 1906 r. obronił swoją pracę doktorską.

1903 – umiera przybrana Matka Stano – Maria Manassein, Stano usiłuje popełnić samobójstwo, które udaremnia Antoni i oświadcza się o Jej rękę. Tego samego roku w lipcu pobierają się w Paryżu w obecności Ojca Stano – Iwana

1903-1906 – w tym czasie przychodzi na świat pierwsze dziecko Antoniego i Stano – córeczka, która mając półtora roku umiera na zapalenie opon mózgo­wych podczas pobytu rodziny na urlopie na Litwie. Nie wiemy, czy do tej pory młodzi mieszkali w Petersburgu, czy w Warszawie. Sądząc po zobowiązaniach naukowych Antoniego, przynajmniej do 1907 roku musieli pozostawać w Petersburgu.

1906 – z zakończeniem roku przychodzi na świat w Petersburgu nasza ukochana Bohaterka Bronia. W swoich wspomnieniach napisała, iż zepsuła rodzicom Sylwestra!

1907 lub 1908 – rodzina przyjeżdża do Warszawy. Jest to najprawdopodobniej pierwszy przyjazd Stano do Polski, gdyż wiemy, iż gdy w sierpniu (24. VIII)

  • umiera w NawojowejGórze Iwan Tarchan-Mourawi, wezwana do umierającego ojca Stano musiała starać się o zezwolenie wyjazdu z Warszawy do Galicji. Jest wiele zdjęć z uroczystości pogrzebowych oraz nekrologów i artykułów w prasie.
  • pierwsze wzmianki w prasie warszawskiej o wystawie Stano oraz jej uczestnictwie w życiu towarzyskim Warszawy.

Nie wiadomo od kiedy małżeństwo Antoniego i Stano zaczęło przeży­wać swój kryzys i w którym roku doszło do rozwodu, ale z pewnością, pomimo trudności, przeżyli razem około 10 lat stabilnego i dostatniego życia.

1913 – wyjazd Stano z Bronią i Stefanem Gajewskim do Paryża (przez Kraków i Wiedeń).

Brak dokumentów rozwodu z Antonim, ślubu ze Stefanem oraz do­kładnej daty ich poznania i wyjazdu. Musiał to być jednak rok 1913, gdyby to było w roku 1914 – Stefan musiałby być zmobilizowany we Lwowie do armii austriackiej.

1914 – po wybuchu I wojny uciekają z Paryża na prowincję La Vendee – do Sables-d’Olonne wykorzystując dawne znajomości Stano i jej rodziny petersburskiej. Mają status rencistów – uchodźców z Galicji.

  • w maju przychodzi na świat, w Sables-d’Olonne – Alusia. Alusia – ur. 1916 r. – zm. 2008 r.
  • Stefan czeka na przydział do zawiązujących się na terenie Francji pol­skich oddziałów Armii J. Hallera. 21 listopada tonie w Atlantyku.
  • w lipcu przychodzi na świat w Sables-d’Olonne Stefan Gajewski ju­nior – ojciec Elżbiety Gajewskiej (Tuni).
  • 15 marca umiera na tyfus plamisty Antoni Paradowski sprawując funkcję naczelnika 41. punktu ewakuacyjnego i lekarza garnizono­wego miasta Briańska

1919 – po zakończeniu wojny i rekonwalescencji po ciężkiej chorobie, Stano wraz z dziećmi Bronią, Alą i Stefanem powraca do Paryża, gdzie pozo­staje do 1937 roku.

1929 lub 1930 – Bronia, która utrzymywała kontakt z rodziną ojca, a zwłaszcza z ciotką Anną Paradowską-Szelągowską, poznała w Polsce Stanisława Wilimowskiego i wyszła za niego za mąż w roku 1930. (Matka z ro­dzeństwem pozostali w Paryżu). Wiadomo, iż pobrali się w kościele i obrządku ewangelickim ze względu na pierwszy katolicki ślub Stanisława.

1937-1939 – Stano przebywa w Rzymie i Wenecji ze względu na naukę kompozycji Stefana i śpiewu Alusi. Z dokumentacji mam jedynie kilka fotografii w znanych miejscach w Rzymie – dorosłych i pięknych- Ali, Broni, Ste­fana i Stano.

1939 – w sierpniu z powodu nadchodzącej wojny Stano ze Stefanem i Alusią przyjeżdżają do Warszawy, gdzie Stano, Stefan i Bronia pozo­staną do końca życia. Alusia wyemigruje do Włoch w połowie lat sze śćdziesiątych.

1939 – w trzecim dniu wojny ginie w walce płk Stanisław Wilimowski.

1967 – pobierają się Bronia z Olgierdem – znają się prawdopodobnie (wg wspomnień Broni) od 1950 roku.

1980 – w sierpniu umiera Olgierd.

1997 – Bronia na stałe przenosi się do Rzymu, gdzie odchodzi w klinice w Anzio w marcu 2004 roku.

Iwona Majkowska o odzyskiwaniu dokumentów archiwalnych (dotyczących Bronisławy Wilimowskiej i Jej rodziny)

Inspiracją do wszelkiej pracy, jaką wykonałam w poszukiwaniu ogromu informacji o naszych przodkach, o naszej rodzinie, bliskiej i dalekiej, była moja Mama – Mag­dalena Majkowska z domu Nienałtowska. Przez wiele ostatnich lat swojego życia, Mama, w ogromnym trudzie i wysiłku, ale jednocześnie z wielką pasją i cierpliwością, splatała w jedno wszelkie nitki uzyskanych wiadomości, a czasami strzępki wiadomo­ści o naszych przodkach. Żmudne poszukiwania informacji, kojarzenie poszczegól­nych osób, faktów, miejscowości wymagało poświęcenia ogromu czasu. Tłumaczenie dokumentów sporządzanych w języku rosyjskim, rozczytywanie niewyraźnych zapi­sów w aktach metrykalnych w języku polskim wymagało zaś dużo cierpliwości. Jed­nak dążenie do wykonania postawionego przed samym sobą zadania było tak wielkie, iż wiele przeciwności i trudności mogło zostać pokonanych, a dokonane odkrycia przynosiły ogrom radości.

Mama zatytułowała swoją pracę nad dziejami rodziny Nienałtowskich: „Prze­minęło, ale się nie skończyło” dążąc do ocalenia od zapomnienia wszelkich osób z naszej rodziny z wielu wcześniejszych pokoleń. Jak napisała Mama: „Swoją daleką podróż sentymentalną w przeszłość zaczęłam w 2002 roku. kiedy ukazała się w internecie wiadomość od Pana Marka Nienałtowskiego z Oleśnicy o naszych przodkach, korzeniach rodziny Nienałtowskich. Zostałam sama sobie postawiona w dość szczególnej, ale ciekawej roli: – opowiedzieć coś na temat naszej rodziny. Rozumiem to jako przedstawienie pewnych faktów, które byłyby interesujące nie tylko z mojego punktu widzenia, ale również interesujące i pożyteczne dla innych osób z rodziny, w których ręce trafią dokumenty. zwykle jest tak, iż przystępując do rodzinnych poszukiwań sięga się do jednej osoby, o której cokolwiek wiadomo. Z czasem trafia się na dobry punkt wyjścia, już coś takiego należy uznawać za szczęście. Wtedy staje się przed problemem, jak powiązać to z posiadaną przez siebie wiedzą o najbliższych: – o rodzinie, o dziadkach, czasem pradziadkach. Bo przecież chodzi o znalezienie odpowiedzi na nartujące pytanie – od kogo pochodzimy, kim oni byli, gdzie się urodzili, czym się zajmowali. Bezpośrednie zestawienie osób ze sobą powiązanych po­woduje problemy podczas żmudnych poszukiwań i nakazuje szczególną ostrożność, żeby się nie pomylić w toku przeszukiwania archiwów, dokumentowania, wnioskowania, słowem w zagłębianiu się krok po kroku w coraz bardziej zamierzchłą, odeszłą w niepamięć, zatar­tą mrokami dziejów przeszłość naszych rodzin. Oto zadanie jakie stało przede mną, które sama sobie postawiłam.”

Główne zainteresowanie Mamy stanowiły dzieje rodziny Nienałtowskich, jednak z czasem przyszła potrzeba odkrycia losów i korzeni osób z rodziny Muck, z któ­rej pochodziła Babcia mojej Mamy – Leonia Nienałtowska z domu Muck. Jedyną w zasadzie informację, jaką mieliśmy o rodzinie Muck, stanowiła rodzinna legenda o posiadaniu przez rodzinę fabryki sznurów, powrozów i lin okrętowych w Wiedniu. Poszukiwania korzeni rodziny Muck nie były aż tak trudne, jak myśleliśmy. Okazało się bowiem, iż kilka pokoleń tej rodziny mieszkało w Warszawie i tutaj urodziła się Babcia mojej Mamy – wspomniana Leonia. W swoich poszukiwaniach dotarliśmy do protoplasty warszawskiej linii rodziny Muck, którym był Józef, urodzony w 1799 r. w miejscowości Huzova (niem. Deutsch Hause), w powiecie Ołomuniec na Mora­wach. Nie znamy przyczyn, dla których Józef przybył do Warszawy, a następnie po krótkim pobycie w Zgierzu koło Łodzi, osiedlił się na stałe w Warszawie. Wiemy zaś, iż w Warszawie zajmował się rzemieślnictwem, prowadząc zakład powroźniczy, produkujący liny, powrozy, sznury. I ta właśnie profesja powroźnicza była kontynu­owana przez synów Józefa, a następnie przez jego wnuków i kolejnych krewnych, którzy zajmowali najważniejsze stanowiska w warszawskim Zgromadzeniu Powroź-ników i Liniarzy. Z czasem zakłady powroźnicze przerodziły się w fabryki wyrobów powroźniczych posiadające swoje składy (sklepy) w Warszawie, zyskujące nagrody na różnych wystawach, a rzemieślnicy stali się obywatelami miasta Warszawy będąc właścicielami nieruchomości na jego terenie.

Z licznego potomstwa Józefa Muck (1799-1862) pochodził mój praprapradzia-dek Wilhelm Muck oraz jego brat Aleksander Muck. Zarówno Wilhelm, jak i Alek­sander, byli również powroźnikami. Chcąc uporządkować pozyskaną dokumentację oraz informacje dotyczące rodziny Muck, rozpoczęłam zgłębianie losów Aleksandra Muck i jego potomków. Dowiedziałam się, iż Aleksander Muck (1825-1866), oże­niony z Anną z domu Neumann, miał dwie córki: Urszulę Helenę oraz Wiktorię. W 1874 roku w Warszawie Urszula Muck (1855-1941) wyszła za mąż za Władysła­wa Paradowskiego (1841-1898), który również był powroźnikiem. Urszula i Włady­sław Paradowscy mieli czworo dzieci: Władysława Teodora (1875-1918), Antoniego (1877-1919), Annę Czesławę (1879-1962) oraz Zofię Helenę (1886-1944).

W tym miejscu zaczęła się moja przygoda z rodziną Paradowskich, która doprowa­dziła do wielu wspaniałych odkryć, nawiązania nowych przyjaźni i wielu wzruszeń.

Z dostępnych źródeł w łatwy sposób udało mi się pozyskać informacje o Urszuli Paradowskiej i jej mężu Władysławie. Wiemy, iż Władysław piastował od 1884 roku urząd starszego Zgromadzenia Powroźników i Liniarzy w Warszawie (a zastąpił na tym urzędzie Wilhelma Muck), prowadził swój zakład przy ul. Granicznej 11 w War­szawie. Ustalenie losów trojga dzieci Urszuli i Władysława, tj. Władysława Teodora, Anny Czesławy i Zofii Heleny również nie było trudne.

W szczególności dotyczy to Anny Czesławy Paradowskiej (później Szelągowskiej), która była jedną z najwybitniejszych postaci z rodziny Muck, a we współczesnych cza­sach jakże zapomnianą. Anna była jedną z pierwszych polskich feministek, działaczką społeczną, twórczynią i członkinią wielu ruchów społecznych, działaczką międzyna­rodowych organizacji kobiecych, senatorem V kadencji w II Rzeczypospolitej. Anna była również główną księgową Towarzystwa Wzajemnego Kredytu Królestwa Pol­skiego, a potem członkiem zarządu i następnie członkiem honorowym zarządu jako pierwsza i jedyna kobieta. Mężem Anny Paradowskiej był profesor Adam Wiktor Szelągowski, historyk, nauczyciel gimnazjalny i profesor Uniwersytetu Lwowskiego, członek Towarzystwa Historycznego we Lwowie. Warto tutaj nadmienić, iż Adam Szelągowski był wdowcem, a z wcześniejszego małżeństwa miał dwie córki – jedną z nich była Maria Szelągowska, współpracowniczka rotmistrza Witolda Pileckiego w czasie okupacji niemieckiej. Maria została skazana wraz z rotmistrzem W. Pileckim w procesie w 1948 r. na karę śmierci. Kara ta została później zmieniona w jej przy­padku na dożywocie, a Maria przebywała w więzieniu do czasu amnestii ogłoszonej w 1956 r.

W latach 1905-1908 Anna Paradowska była prawdopodobnie związana z Alek­sandrem Hertzem (brak jest jednak dokumentu potwierdzającego małżeństwo Anny i Aleksandra). Aleksander był również bankowcem, do 1908 r. był kierownikiem oddziału w Banku Dyskontowym. Aleksander Hertz sympatyzował z Polską Partią Socjalistyczną, której udostępniał swoje mieszkanie na konspiracyjne zebrania, na których bywał również Józef Piłsudski, który ukrywał się czasami w mieszkaniu Alek­sandra. Aleksander był kilkakrotnie aresztowany i w końcu wydalony z kraju. Praw­dopodobne jest, iż z kraju musiała wyjechać w tym czasie również Anna. Aleksander nie wrócił już do bankowości po powrocie do kraju w 1909 r. Wtedy to założył pierw­szą polską wytwórnię filmową Sfinks i stał się prekursorem polskiej kinematografii. To w łaśnie Aleksander Hertz odkrył dla świata filmu aktorkę Polę Negri.

Sylwetka Anny została w piękny sposób przedstawiona w książce Cecylii Wa­lewskiej pt. „W walce o równe prawa. Nasze bojownice”, wydanej w Warszawie w 1930 r.:

„Ministerialna głowa” mówi się o pani Annie po każdem posiedzeniu, kiedy najzawil-szą sprawę rozstrzyga prawie bez namysłu w sposób, nie podlegający zakwestionowaniu.

Taki autorytet ma w sobie spokojna, poważna logika tej kobiety. Taką siłę przekonywującą i takie bystre, przenikliwe ogarnięcie przedmiotu. Prawie się wierzyć nie chce, iż mogła mieć kiedyś przeszkody w nauce, w dobijaniu do mety założeń swoich, – tak, zdawałoby się swoim kategorycznym, sobie adekwatnym imperatywem powinna była ujarzmiać otocze­nie. Jednak działo się inaczej. Historia pierwszych kroków Paradowskiej na drodze nauki, to bliźniacze dzieje większości tych kobiet z końca ubiegłego stulecia, które miały w sobie niezmożony pęd do bytu samodzielnego, a z których każda musiała walczyć o prawo do wiedzy. Każda – tracić najlepsze lata na przełamywanie różnych zatwardziałych uporów. [■■■]

Kocha muzykę, malarstwo, piękne książki. Salonik na Żurawiej z mnóstwem obrazów i artystycznych gracików jest raczej zaciszem słodkiej damy, której życie upływa na rozmo­wach z przyjaciółmi, aniżeli gabinetem prokurenta, mającego do rozporządzenia dla siebie wyłącznie jakieś kilka godzin zaledwie w tygodniu. Mówi się o poezji, beletrystyce, teatrze, muzeach, podróżach. Mąż – profesor – rzuca misternie skonstruowany dowcip. Goście odparowywują. W atmosferze „słodkiej kobiecości”, tylko zegar przypomina czas, który mija.”

Podobnie losy Władysława Teodora Paradowskiego nie były trudne do odkrycia. Wiemy, iż ożenił się z Antoniną Stanisławą Rzempołuch w 1899 roku w Warszawie (w 1906 roku nastąpił rozwód). Władysław miał syna Napoleona Paradowskiego, który zaś w 1939 roku w Warszawie ożenił się z Janiną Jadwigą Szatzsznajder, córką Leona Szatzsznajdera, malarza-portrecisty, rzeźbiarza i medaliera. To właśnie Leon Szatzsznajder jest twórcą medalionu portretowego Władysława Reymonta, umiesz­czonego na nagrobku pisarza na Cmentarzu Stare Powązki w Warszawie. Siostra Leona – Aurelia była bowiem żoną Władysława Reymonta.

Najmłodsza córka Urszuli i Władysława Paradowskich – Zofia Helena – nie wy­szła za mąż. Zmarła w 1944 roku w Warszawie.

Poniższe zdjęcia przedstawia prawdopodobnie Urszulę Paradowską z wnuczkami: Bronią Paradowską i Napoleonem Paradowskim.

Najbardziej tajemnicze były jednak losy drugiego syna Urszuli i Władysława Pa­radowskich – Antoniego, o którym na początku poszukiwań nie było żadnych do­stępnych informacji. Jednak dalsze poszukiwania umożliwiły dokonanie wspaniałych odkryć. Na stronie internetowej Senatu RP, na której prezentowane są biogramy senatorów II Rzeczpospolitej, znalazłam informację, iż Anna Paradowska-Szelągow-ska od 1945 r. mieszkała u bratanicy w Lublińcu. Ten trop, czyli informacja o brata­nicy Anny, stanowił podstawę dalszych poszukiwań, ponieważ mogło być możliwe, iż tą bratanicą Anny była córka Antoniego. Udało się znaleźć kolejne informacje o bratanicy Anny, którą okazała się Bronisława Paradowska-Wilimowska, rzeczywi­ście córka Antoniego Paradowskiego. Znalazłam w internecie kilka artykułów o Bro­nisławie napisanych przez Pana Karola Czejarka. Odkryłam wtedy potwierdzenie, iż Bronisława była córką polskiego lekarza Antoniego Paradowskiego i Tatiany Manas-sein Tarchan- Mourawi, znanej pod pseudonimem Stano Gai’, posługującej się w ko­lejnych latach polskim imieniem Stanisława – to była całkowicie nowa informacja. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałam również, iż Bronisława była wnuczką gruzińskiego Księcia Profesora Iwana Tarchan-Mourawi – pomyślałam wtedy, iż to pomyłka, przecież Bronisława – według mojej ówczesnej wiedzy – mogła być wnuczką rzemieślnika – producenta powrozów Władysława Paradowskiego, a nie księcia…

Dzięki możliwości nawiązania kontaktu z Panem Karolem Czejarkiem, udało mi się poznać Panią Elżbietę Gajewską, wnuczkę Tatiany Manassein Tarchan-Mourawi. Najważniejszym zadaniem było wtedy odkrycie szczegółów historii związku Tatia­ny i Antoniego Paradowskiego, okoliczności ich poznania się, ich wspólnych losów, a także kolejnych wydarzeń z ich życia po rozstaniu się. Jeszcze wtedy nie wiedzia­łam, iż dzięki dalszym poszukiwaniom uda mi się dotrzeć do tak pięknych zdjęć, jak te, które przedstawiają Tatianę, Antoniego i małą Bronię w najpiękniejszych może dniach ich wspólnego życia, czy też przepiękne zdjęcia Tatiany i Broni.

Dzięki Pani Elżbiecie Gajewskiej uzyskałam informacje, które mogły przyczynić się do sukcesów w kolejnych poszukiwaniach. Informacja o tym, iż Tatiana i An­toni wzięli ślub w Paryżu, podana przez Bronię Paradowską w jej wspomnieniach, umożliwiła odnalezienie aktu małżeństwa Tatiany i Antoniego, zawartego w dniu 29 lipca 1903 roku rzeczywiście w Paryżu. Informacja o tym, iż Bronia Paradowska uro­dziła się w Petersburgu umożliwiła odnalezienie aktu urodzenia Broni w 1906 roku -jakież było to zaskoczenie, iż nie można odnaleźć aktu urodzenia z 1909 roku, a taki rok był podawany w życiorysach Broni i okazało się, iż jednak była o 3 lata starsza.

Największym wyzwaniem okazało się jednak poznanie losów Antoniego po zakoń­czeniu małżeństwa z Tatianą. I znów krótka informacja w zapiskach Broni o śmierci ojca w Briańsku (miasto w Rosji) umożliwiła dotarcie do ciekawych informacji i do potwierdzenia, iż Antoni rzeczywiście zmarł w Briańsku w dniu 15 marca 1919 r. na tyfus plamisty pełniąc obowiązki naczelnika 41. punktu ewakuacyjnego i lekarza garnizonowego miasta Briańsk, a w tamtejszej gazecie ukazało się kilka nekrologów po jego śmierci.

Dzięki poszukiwaniom materiałów o różnym charakterze, takich jak zdjęcia, listy, notatki w gazetach, udało się dotrzeć do informacji, które nie są znane powszech­nie w oficjalnych życiorysach osób, których te poszukiwania dotyczyły. Wiemy na przykład na pewno, iż Profesor Iwan Tarchan-Mourawi był przez wiele lat związany z Marią Manassein z domu Korkunową, I voto Poniatowską. Nie jest to informacja powszechnie znana, w życiorysach Iwana i Marii pojawia się informacja o ich związ­ku, ale twierdzi się, iż był on krótkotrwały. My wiemy natomiast, iż Iwan i Maria byli związani do dnia śmierci Marii w dniu 17 marca 1903 roku, uzyskaliśmy informa­cje o ich wspólnych podróżach i wspólnym wychowywaniu Tatiany. Wiemy również o wielkiej przyjaźni, jaka łączyła rodzinę Iwana Tarchan-Mourawi z malarzem Ilja Riepinem i jego rodziną. Wiemy, iż Ilja Riepin odwiedził Iwana w jego posiadłości w Nawojowej Górze pod Krzeszowicami koło Krakowa (wówczas była to Galicja na terenie zaboru austriackiego) w 1905 roku, co zostało uwiecznione na mało znanym w źródłach zdjęciu.

To właśnie w Nawojowej Górze powstał słynny obraz Ilja Riepina przedstawiający Natalię Nordman-Sewierową. Portret posiada napis autora „Ahtokojił>. ranimira” („Antokol. Galicja”) ponieważ willa w Nawojowej Górze była nazywana Antokol.

Obraz należał do Heleny Antokolskiej-Tarchanowej, w tej chwili znajduje się w Rosyj­skim Państwowym Muzeum w Petersburgu.

Wspaniałym źródłem informacji o codziennym życiu naszych bohaterów stały się zachowane i odnalezione w archiwach listy. Listy te dostarczają także cennych infor­macji o wspólnych wyjazdach, również zagranicznych, o wydarzeniach z życia ich au­torów, pokazują także poglądy na różne tematy ówczesnych czasów. Czasami również opisują wręcz niezwykłe sytuacje. Została zachowana dosyć bogata korespondencja Iwana Tarchan-Mourawi, Marii Manassein i Tatiany do Longina Fiodorowicza Pan-telejewa, który był chrzestnym Tatiany i przyjacielem rodziny. Oto przykład takiego listu z dnia 27 grudnia 1882 r., gdy Tatiana miała 14 lat. W listach Tatiana była nazywana Tata.

„Wielce Szanowny Longinie Fiodorowiczu!

Może nie będzie dla Pana nieciekawym poczytać na urlopie niniejszy list, opowiadający historię odkrycia przez naszą Taniusię niesamowicie interesującego faktu, stawszego się punktem wyjścia całkiem obszernej i ważnej, w biologicznym sensie, pracy.

Mieszkaliśmy latem nad brzegiem Newy, w kierunku Szlisselburga, we wsi Pietruszyno, gęsto zasiedlonej nie tylko przez ludzi, ale i jerzyki. Te ostatnie budują swe gniazda w piaszczy­stych brzegach rzek i jezior, wykonując przy tym cały szereg najbardziej złożonych i trudnych ruchów, czym zajmują się od rana do późnego wieczora. W trakcie jednego z wieczornych rejsów łódką po Newie, Tania zobaczywszy liczne otwory w piasku, będące wejściami do je-rzykowych gniazd, domagała się wyjęcia z nich jaj, co też niezwłocznie uczyniliśmy. Miniatu­rowe rozmiary owych jaj sprawiły, iż Tania zaproponowała przygotowanie z nich śniadania dla swych lalek i dlatego, po powrocie do domu, upierała się, byśmy je ugotowali na twardo. Obrawszy owe jaja ze skorupki, natychmiast przybiegła do mnie z jednym z nich w ręce i ze zdumieniem spytała: „Czy jerzyki znoszą szklane jaja, spójrz, tato, jakie są przezroczyste, widać żółtko?”. I rzeczywiście, my również byliśmy nie mniej zdziwieni tym Tani odkryciem, tym bardziej, iż przed nią nikt o czymś takim nie donosił. Zamiast zwyczajnego białego ugo­towanego białka jaja kury mieliśmy przed sobą przezroczyste, jak szkło, galaretowate białko jaja jerzyka, przez które bez trudu można było, jak przez soczewkę, przeczytać dowolny druk. Jest to białko, które nazwałem na cześć córki Tata-białkiem” i które stało się przedmio­tem badań. Aby zilustrować znaczenie naukowe tego przypadkowego odkrycia dokonanego przez Tanię, mogę powiedzieć na przykład, iż ten typ białka (przezroczysto-galaretowate po ugotowaniu) jest rozpowszechniony wśród wszystkich gniazdowników, u zagniazdowników występuje zwykłe białe białko kurze. Owo galaretowate Tata-białko wraz z rozwojem jaja stopniowo przechodzi w zwykłe kurze, i do przejścia tego dochodzi pod wpływem żółtka itd. Szczegółową analizę będę miał przyjemność przedstawić Panu wkrótce; jest ona już w druku. Tak, Pańska chrześnica wyróżnia się zaprawdę wyjątkową spostrzegawczością. Ostatnio, siedząc za stołem, zapytała raptem do czego służy w oku czarna część (czyli źrenica), szara część (tęczówka) i biała część (tj. białko), dzięki której z tych części widzimy. Lub też, siedząc przy lampie naftowej za dnia, pyta dlaczego nafta jest dwukolorowa, raz jest żółta, a innym razem fioletowa? Innymi słowy, zdążyła już dostrzec zjawisko fluorescencji, zupełnie nieznane wielu dorosłym ludziom. Przy takiej spostrzegawczości dorastającego żeńskiego po­kolenia smutno i ciężko obserwować widoczne wysiłki wrogów żeńskiego wykształcenia, by zlikwidować wyższe żeńskie placówki kształcące, w rodzaju kursów lekarskich itd. Jednakże, w związku z pojawieniem się w społeczeństwie aprobaty dla żeńskiej wyższej edukacji, wątpię czy uda się jego wrogom przerwać jego rozwój.

Z całego serca oddany I. Tarchanow”

Można w tym miejscu nadmienić, iż na temat „Tata-białka” w Akademii Me-dyczno-Chirurgicznej w Petersburgu, w której Profesor Iwan Tarchan-Mourawi był wykładowcą przez wiele lat, studenci obronili całą serię prac dyplomowych.

Jak to często bywa w poszukiwaniach genealogicznych, wiele zawdzięcza się życz­liwym osobom, które często pomagają w sposób bezinteresowny swoją wiedzą i do­świadczeniem. Taką pomoc okazały mi osoby z forum genealogicznego genealodzy. pl, które pomogły odnaleźć różne akty metrykalne i nakierować na nowe możliwości poszukiwania dokumentów. Największą jednak pomoc zawdzięczam Swietłanie Ku-zniecowej z Petersburga, z którą połączyła nas wspólna pasja w odkrywaniu losów członków rodziny Tarchanowów, Manassein i Paradowskich.

Poszukiwania informacji o rodzinie Paradowskich poprowadziły mnie ku historii wielkich naukowców XIX wieku, jakimi byli Iwan Tarchan-Mourawi oraz Maria Ma-nassein. Nigdy się tego nie spodziewałam, a wręcz powiązanie rodziny Paradowskich, poprzez Antoniego, z rodziną wielkiego naukowca, jakim był Iwan Tarchan-Moura­wi, było dla mnie ogromną niespodzianką. Pojawienie się potomka rodziny Muck na petersburskich salonach, wśród elity naukowej i artystycznej ówczesnego Peters­burga, było dla mnie wielkim odkryciem. Nigdy nie mogłam przypuszczać nawet, iż ten właśnie potomek rodziny Muck pojawi się na wspólnym zdjęciu z wielkimi ów­czesnego świata, co obrazuje poniższe zdjęcie przedstawiające: Tatianę Paradowską (1), Antoniego Paradowskiego (2), Iwana Tarchan-Mourawi (3), jego żonę Helenę

Antokolską-Tarchanową (4), Ilja Riepina (5), jego partnerkę Natalię Nordman-Se-wierową (6), Ilja Gincburga – rzeźbiarza (7). Po prawej stronie znajduje się obraz Ilja Riepina przedstawiający Natalię Nordman-Sewierową w Nawojowej Górze.

Wspólne losy Iwana i Marii, wychowanie Tatiany i jej życie oraz malarstwo, życie i praca Antoniego, jego tragiczna śmierć z dala od domu rodzinnego, od Polski, zasłu­gują na kolejną książkę. Przedstawiając jednak ten niewielki zakres informacji o poszu­kiwaniach ich dotyczących, chciałabym bardzo, aby byli zachowani w naszej pamięci jako wspaniałe osoby, godne dalszego upamiętnienia. Ponieważ tak, jak pisała Wisława Szymborska: „Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.”

Iwona Majkowska

Katarzyna Kot – kustosz muzeum w Kozłówce O malarstwie Bronisławy Wilimowskiej

Charakterystyczna twórczość Bronisławy Wilimowskiej wydaje się dziś nieco za­pomniana. Jej prace to przede wszystkim różnego rodzaju pejzaże, widoki z miast i miasteczek, kwiaty, portrety, a także szeroka tematyka „militarna”. Artystka po­sługiwała się plamami barwnymi o miękkich krawędziach, w stonowanej kolorysty­ce. Kompozycje jej są pełne lekkości i harmonii. Mimo mnogości miejsc, w których przebywała od najmłodszych lat, Wilimowska często określana jest jako „malarka Warszawy” i to miasto zajęło szczególne miejsce w jej twórczości. To tu spędziła część dzieciństwa, tu kochała, tutaj przeżyła dramatyczne wydarzenia II wojny światowej, m.in. biorąc czynny udział w Powstaniu Warszawskim, tu osiadła. Kulminacja jej twórczości przypadła na lata powojenne. Aktywnie uczestniczyła w życiu artystycz­nym lat 50. i 60. XX wieku, biorąc udział w ponad 170 wystawach krajowych i za­granicznych. Pracowała w Ministerstwie Kultury i Sztuki, angażowała się w działal­ność Związku Polskich Artystów Plastyków. Za swoje osiągnięcia artystyczne została uhonorowana licznymi nagrodami i odznaczeniami państwowymi. To spowodowało, iż niejako z automatu, przypisana została do szerokiego grona artystów polskiego so­crealizmu. Rzeczywiście, tematyka związana z upamiętnianiem czasów II wojny oraz odbudowywaniem kraju ze zniszczeń wojennych, wpisuje się w jego ogólne założenia. Twórczość Bronisławy Wilimowskiej jednak wymyka się stereotypowym schematom tej doktryny artystycznej. W jej pracach widać wyraźne ujęcie indywidualnych uczuć artystki, cień dramatycznych wspomnień wojennych a, poprzez tak liczne varsavia­na, autentyczny, szczery zachwyt nad odradzającą się stolicą. Wilimowska pochodzi­ła z rodziny o głębokich tradycjach artystycznych i patriotycznych, okraszonych sza­cunkiem dla nauki i działalności społeczno-politycznej. Te wpływy również widoczne są w jej twórczości.

Aktualnie w kolekcji Działu Zbiorów Sztuki Współczesnej Muzeum Zamoyskich w Kozłówce znajduje się 10 prac autorstwa Bronisławy Wilimowskiej. Osiem z nich zostało przekazanych przez Centralne Biuro Wystaw Artystycznych w Warszawie jeszcze w latach 60. XX wieku do funkcjonującej wówczas w Kozłówce Central­nej Składnicy Muzealnej Ministerstwa Kultury i Sztuki. Dwa obiekty pozyskaliśmy z przekazu Ministerstwa Spraw Zagranicznych w 2016 roku. Są to zarówno prace malarskie, jak i rysunki, które powstały różnymi technikami (ołówek, węgiel, tusz). Prace autorskie Bronisławy Wilimowskiej znajdujące się w tej chwili w kolekcji sztuki współczesnej Muzeum Zamoyskich w Kozłówce są swoistym przekrojem twórczo­ści artystki. Z jednej strony reprezentują szczególny nacisk na walor kolorystyczny w twórczości malarskiej, z drugiej zaś swobodną kreskę i reportażowe podejście do tematów przedstawianych w rysunkach. Wśród nich znajdują się dwie sceny rodza­jowe, pejzaż zimowy miasteczka, widok na kilkukondygnacyjny budynek w Tiranie oraz sześć widoków z Warszawy. Bez problemu rozpoznajemy m.in. Stare Miasto, Plac Trzech Krzyży czy gmach KC PZPR. Z perspektywy Kozłówki szczególnie wyjątkowy jest obraz „Widok z okien S.A.R.P-u na Powiśle i Pragę” (ok. 1954 r., 62,5 x 79,5 cm, nr inw. MPK/SW/572), bowiem tytułowe Stowarzyszenie Architektów Rzeczpospo­litej Polskiej (od 1952 roku Stowarzyszenie Architektów Polskich) ma swą siedzibę w dawnym pałacu miejskim ordynatów kozłowieckich, usytuowanym na skarpie, na końcu kameralnej ulicy Foksal. Innym ciekawym obiektem w tej grupie jest obraz „Dom Partii” z 1972 roku (65 x 80 cm, nr inw. MPK/SW/1751). Artystka pokazała tu znany budynek w ujęciu po przekątnej, od strony skrzyżowania Alei Jerozolim­skich i ulicy Nowy Świat. Na jego dachu wyraźnie widoczna jest biało-czerwona flaga na tle żółtawego nieba. Co ciekawe, obraz ten należał do dużej kolekcji dzieł sztuki, którymi dysponowała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i wraz z wieloma innymi, w 1996 r. został przekazany do muzeum w Kozłówce przez Naczelną Radę Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej.

Karol Czejarek. Bronisława Wilimowska. Wszystko dla niej było malarstwem. Opowieść o niezwykle barwnym życiu i dokonaniach artystycznych. Wydawnictwo Aspra. Warszawa 2025

Читать всю статью