10 апреля - праздник мудрой Польши. Отношения после пятисот лет.

resetobywatelski.pl 5 часы назад

(…) Wówczas uklęknął przed królem margrabia Albrecht wraz z dwoma książęta­mi. Wręczono mu do rąk nową chorągiew z białego adamaszku, na której znajdował się czarny orzeł ze złotymi pazurami, złotą koroną na szyi, złotymi paskami na skrzy­dłach, na piersi ze srebrną literą S. Albrecht przysięgał królowi i Koronie Polskiej pod tą chorągwią jako pan i dziedzic Księstwa Pruskiego. Złożył [on] przysięgę hołdow­niczą kładąc dwa palce na Ewangelię, którą biskup [arcybiskup] gnieźnieński [Jan Łaski] i biskup krakowski [Piotr Tomicki] położyli na kolanach króla. Gdy to się stało wstali trzej książęta i cofnęli się nieco w tył.

Król wziął wówczas miecz, Albrecht uklęknął znów przed nim. Wówczas król uderzył go [mieczem] trzy razy i pasował [Albrechta] na rycerza. Następnie król za­wiesił na szyi nowego księcia złoty łańcuch wart sześćset guldenów i przekazał mu chorągiew. Książę przyjął chorągiew z wielkim podziękowaniem i przekazał go jed­nemu ze swoich radców [Fryderykowi] Heydeckowi.(…)

Fragment opisu uroczystego nadania lenna księciu Albrechtowi w roku 1525 według rękopiśmiennych informacji w Tajnym Archiwum Królewieckim (tłumaczenie za Jan Małłek Hołd pruski w relacji królewieckiej)

10 kwietnia to jedna z ważniejszych dat w historii Polski, to wielki dzień związany z jednym z najwybitniejszych polskich polityków, przywódcy państwa jeżeli nie największym, to na pewno w czołówce liderów ponad tysiącletniej historii naszego kraju. Ale zacznijmy od początku. Od problemu z uchodźcami z Palestyny, który ten przywódca skutecznie rozwiązał.

Przybysze z krzyżem

Zaczęło się od problemu z uchodźcami. A konkretnie z uchodźcami z ogarniętego wojną Bliskiego Wschodu.

Dotarli do nas via Węgry, gdzie gościli przez 13 lat, mieli pomagać tamtejszemu królowi w odpieraniu ataków Kumanów na Siedmiogród, ale kiedy pojawił się problem z rozumieniem słowa „lenno” (co jak czas pokaże, będzie znakiem rozpoznawczym tej grupy uchodźców) zostali poproszeni o pilne oddalenie się w dowolnym kierunku, byle daleko. Pewności nie ma, ale być może właśnie wtedy narodził się w kraju Madziarów ten paniczny lęk przed uchodźcami, tak ekspresyjnie dziś demonstrowany przez Viktora Orbana.

Krainą dość daleko położoną od Węgier okazało się pogranicze Mazowsza i Prus…

Uchodźcami, o których piszę, byli oczywiście zakonni rycerze Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Zakon powstał w trakcie III Krucjaty (1190) początkowo jako bractwo opiekujące się rannymi krzyżowcami, żeby dość gwałtownie otrzymać status rycerskiego (1198) – bo w Palestynie tamtego czasu wykwalifikowana i wyszkolona siła zbrojna była na wagę złota. Podobnie jak templariusze czy joannici organizacja zbudowała dość gwałtownie znaczenie polityczne i finansowe, stając się znaczącym graczem na ówczesnej scenie. Wielcy mistrzowie byli wtedy ludźmi z politycznego mainstreamu i wiedzieli, iż bliskowschodnie zdobycze mogą okazać się nietrwałe. Stąd zabezpieczenie dobrami nadawanymi przez cesarza w południowych Włoszech i w Niemczech, stąd pomysł na szukanie miejsca ekspansji w bardziej sprzyjających warunkach.

Pierwszym pomysłem był Siedmiogród, gdzie zbyt szybka próba zmiany statusu z lennika króla Andrzeja II (czyli realnego politycznego podporządkowania) na lennika papiestwa (czyli prawie niezależność) wyprowadziła Węgrów z równowagi i spowodowała eksmisję krzyżaków z tego kraju.

Warto wspomnieć dwa słowa o instytucji lenna, które z jednej strony przypominało dzisiejszą dzierżawę – jako formę władania ziemiami, dodany był jednak wątek polityczny – lennik był stałym, podporządkowanym seniorowi sojusznikiem w jego polityce. Odstąpienie od takiego sojuszu było karane odebraniem lennikowi ziem i korzyści z ich władania. Przykładem takiego mechanizmu był gwałtownie rozwiązany spór węgiersko-krzyżacki. Ponieważ zakonnicy zaczęli szukać ścieżek uchylania się od zobowiązań, musieli się wynieść.

Jak zawsze w takich przypadkach dochodzi czynnik siły w egzekucji praw – Królestwo Węgierskie taką siłę w tamtym czasie miało.

Kolejny, bliźniaczo podobny do wyżej opisanego, układ krzyżacy zawarli z Konradem księciem mazowieckim. Jak później się okazało słabszym od węgierskiego Andrzeja zawodnikiem.

Mazowsze graniczyło z Prusami, sąsiadem dość uciążliwym.

Prusowie mieli dość nieprzyjemny zwyczaj wpadać nieproszeni do bogatszych mazowieckich czy pomorskich sąsiadów, zawsze coś sobie zabierając z tych wypraw na pamiątkę. Wymienieni sąsiedzi uznali, iż rozwiązaniem problemu będzie chrystianizacja i podbój tych ziem. Podbojem mieli się zająć Konrad Mazowiecki (przy wsparciu piastowskich krewniaków z innych dzielnic) oraz Mściwój, książę gdański, chrystianizacją zaś cystersi. I choćby się zajęli, ale z różnych przyczyn – spory pomiędzy Piastami, konflikty z Pomorzem (ach, ci Kaszubi, sami wiecie…) – opornie to szło.

Najbardziej zdeterminowany książę Konrad wpadł na pomysł porozumienia się z palestyńskimi uchodźcami z czarnymi krzyżami na płaszczach i uczynienia z nich swoich lenników na ziemiach dobrzyńskiej i michałowskiej w zamian za zlikwidowanie problemu plemion pruskich.

Polska historiografia oczywiście widzi w tym układzie katastrofę. Jak w każdej historii, gdzie pojawiają się Niemcy czy, co gorsza, Prusacy natychmiast pojawia się dostojnie groźne oblicze Bismarcka, a zaraz potem palące obłędem spojrzenie Hitlera. Ale hola, hola (pewnie to powtórzę w tym tekście jeszcze nie raz): mamy XIII wiek, jeszcze kilkaset lat zanim pojawi się zjawisko socjologiczne pod nazwą naród, ze wszystkim korzyściami i nieszczęściami z niego wynikającymi. W XIII w wieku mamy wspólnoty lokalne, językowe, religijne oraz interesy cesarzy, królów i książąt.

Generalnie układ ten przyniósł zamierzony skutek – w ciągu niespełna 30 lat działania krzyżaków zlikwidowały pruskie zagrożenia dla Mazowsza i Pomorza. W 1283 roku po upadku II powstania Prusów możemy mówić o końcu Prus, z którymi tak nieudanie próbowali walczyć Piastowie.

Oczywiście pojawiły się inne problemy – jak ten już wspominany ze skłonnością krzyżaków do dość luźnej interpretacji ich obowiązków lennych, co wynikało z zasady znanej politykom od początku istnienia tego fachu: gra się tak jak przeciwnik pozwala. Dzielące się od pewnego momentu na coraz drobniejsze organizmy państwo Piastów nie było zbyt wymagającym przeciwnikiem dla dobrze osadzonych w kontaktach europejskich (ówcześnie to znaczyło globalnych) zakonników z dobrze naostrzonymi mieczami. Takim przeciwnikiem nie był też Władysław Łokietek, który zajęty walką o koronę królewską potrafił stracić rodzime Kujawy na rzecz zakonu.

Krzyżacy, którzy z Palestyny wywieźli strukturę oraz mentalność podboju i kolonizowania, po podporzadkowaniu Prus chętnie rozglądali się za kolejnymi celami ekspansji. Naturalnymi była Litwa i słabe księstwa polskie. Tu im oczywiście dużo gorzej szło, choć jakieś sukcesy mieli.

Koniec hossy na akcjach zakonu

Prosperita zaczęła się kończyć wraz z objęciem tronu w Polsce przez Kazimierza Wielkiego, który faktycznie odbudował państwo polskie z jego strukturami i zdolnością reagowania na zagrożenia, będąc jednocześnie monarchą może nie pierwszego europejskiego szeregu, ale już uznawanym i z niezłymi kontaktami, pozwalającymi na aktywną dyplomację i rozbijanie krzyżackich sojuszy – w tym najgroźniejszego z Czechami. Piotr z Byczyny (poddany czeski) pisał o nim, kładąc być może kamień węgielny pod obiegową opinię o królu:

„Był to za swoich czasów człowiek największej przezorności w sprawach świeckich, umiłował pokój i do dobrego stanu doprowadził Królestwo Polskie, chętnie stawiał kościoły, a dla zachowania pokoju przebudował grody leżące na pograniczach Królestwa i był człowiekiem wielce możnym”.

Wspomniany Kazimierz był wszelako mało polski według dzisiejszych kryteriów. Nie krzyczał, nie nadymał się, nie obrażał na wszystkich, tylko pracował, pracował, pracował. I wojował – nie po polsku, czyli z każdym, tylko z wybranymi, i najchętniej słabszymi, przeciwnikami. Po ojcu objął władzę nad nieco kadłubowym państwem o powierzchni ca 100 tys. km kw. (czyli mniej niż 1/3 powierzchni dzisiejszej Polski), żeby po zdobyczach w północnej Wielkopolsce, części Mazowsza oraz Rusi Halickiej i Włodzimierskiej zastawić je w spadku trzykrotnie większym. Nieźle, jak na miłującego pokój.

Późniejsza sukcesja Jadwigi, jej małżeństwo z Jagiełłą i Unia Krewska faktycznie odwróciła proporcje sił – Prusy Zakonne stały się wyspą otoczoną przez trwale połączone dwa państwa – dobrze zorganizowaną na najlepszych wzorach średniowiecznych Polskę i modernizującą się na jej wzór Litwę. Już wtedy z różnicy potencjałów wynikała nieuchronna klęska zakonu, jeżeli tylko będzie kontynuował swoją agresywna politykę. I klęska ta nadeszła – na polach Grunwaldu w 1410 roku. Nasi marudni historycy podręcznikowi snują tezy o niewykorzystanym zwycięstwie, nie zauważając, iż tak jak 30 lat po przybyciu krzyżaków znikło zagrożenie ze strony plemion pruskich, tak 25 lat po Unii Krewskiej państwo zakonne przestało być realnym zagrożeniem dla ziem polskich. Oczywiście, kolejni wielcy mistrzowie nie przyjmowali tego do wiadomości, wierzyli w wielkość swoją i cesarsko-papieskich sojuszników, ale z punktu widzenia krzepnącej monarchii jagiellońskiej ich zakon z problemu na poziomie państwowym spadł do roli lokalnej, trzeciorzędnej.

Ostatni zryw zakonny to wojna 13-letnia, trwająca tak długo nie ze względu na siłę czarnych krzyży na białych płaszczach, ale dlatego, iż Kazimierz Jagiellończyk musiał paktować non stop ze szlachtą i namawiać ją, żeby jednak przyłożyła się nieco do walki. Kiedy poszedł po rozum do głowy i zamiast wydawać kolejne przywileje pod presją pospolitego ruszenia, otworzył sakiewkę, wojska zaciężne (także przekupieni najemnicy krzyżaccy) gwałtownie rozstrzygnęły wojnę.

Jej efektem było dodatkowe osłabienie zakonu przez faktyczną resekcję jego serca – w skład utworzonych Prus Królewskich wszedł między innymi Malbork, stolica państwa zakonnego, a forma wykrojonej Warmii dekomponowała cały układ pracowicie budowanych przez ponad 150 lat zamków i warowni, stanowiących spójny system obronny. Wielki Mistrz przeniósł stolicę do Królewca jako lennik króla polskiego.

Kolejni królowie Jan Olbracht i Aleksander nie raczyli problemu zakonnego zauważać – koncentrowali się na awanturach z Moskwą, Turkami, biegali po stepach i kniejach wschodu i południa w bliżej nieokreślonym celu i bez szczególnych sukcesów. choćby kiedy Janowi Olbrachtowi udało się sprowokować przeciw sobie koalicję od Moskwy przez Węgry po Maksymiliana Habsburga, kiedy ten ostatni zażądał zwrotu Prus Królewskich zakonowi – nikt nie traktował tego poważnie. Monarchii, której obszar dobijał wtedy do miliona kilometrów kwadratowych żadne nadbałtyckie, choćby dobrze prosperujące państewko, nie było w stanie realnie zagrozić.

Zygmunt, który został Starym, bo był za młody

Kazimierz Jagiellończyk był rekordzistą naszej historii w kategorii płodzenia władców (i nie tylko). Ma na koncie jednego króla Czech i Węgier (Władysława) i trzech królów Polski (Jana Olbrachta, Aleksandra i Zygmunta)

Zygmunt był przedostatnim w kolejności męskim potomkiem, na którego – powiedzmy szczerze – nie było za bardzo pomysłu. Starsi bracia królowali, albo w przypadku niepowodzenia w staraniach o jakieś królestwo umierali na gruźlicę, by zostać świętym i patronem Litwy (jak Kazimierz). Młodszy Fryderyk wprawdzie świętym nie został, ale był blisko jako arcybiskup i kardynał. A Zygmunt…

Zygmunt pałętał się latami bez przydziału, trochę na dworze starszego brata w Budapeszcie, trochę jako namiestnik tegoż na Śląsku, dopiero w wieku 40 lat dosyć niespodziewanie obdarzony został księstwem litewskim i koroną polską. I stąd przydomek „stary”, bo był za młody, by przed czterdziestką dostać tę pracę.

Brak przydziału nie oznaczał, iż Zygmunt był słabo przygotowany do królewskiej roli – jak każdy z synów Jagiellończyka był znakomicie wykształcony, obyty w świecie i wychowywał się w rodzinie przywódców mocarstwa, których dynastia panowała nad większością Europy Środkowej i Wschodniej.

Zaczął od panowania na Litwie i wykonania rytualnego lania Moskali – Jagiellonowie mieli taki zwyczaj, iż każdy z nich musiał przynamniej raz w swojej kadencji pobić wschodniego sąsiada, co zresztą przez wieki znakomicie wpływało na spokój i utrzymanie ładu w naszej części świata. Zarzucenie tego pożytecznego zwyczaju do dziś powoduje niemiłe komplikacje.

Ale potem już Zygmunt nie zajmował się (bo nie musiał) szczególnie wschodem, był Europejczykiem z krwi i kości o globalnych ambicjach. W polityce wewnętrznej legalista, dziś powiedzielibyśmy – stróż praworządności i miłośnik porządku. W polityce zagranicznej jego horyzonty wykraczały poza zasięg wzroku wielu ówcześnie panujących, a na pewno przemożnej większości jego poddanych. Temu pewnie zawdzięczamy niechęć do jednej ze znakomitszych (być może najznakomitszej) w naszej historii królowej – Bony Sforzy. W utartej opinii to taka megiera, która zamęczała królewskiego męża warzywami (może choćby nadawałaby się na patronkę wegan). W praktyce to małżeństwo wniosło do Krakowa powiew nowinek z centrum cywilizacji rodzącego się renesansu, jakim były Włochy, nie tylko w dziedzinie sztuki czy kultury, ale także gospodarki, finansów i bankowości. Przy okazji do szeregu większych i mniejszych interesów jagiellońskich dołączyły te związane z dziedzictwem Bony – Mediolanem, Bari i Rosano oraz roszczeniami do Królestwa Jerozolimy. Ambitna i doskonale wykształcona była znakomitą partnerką dla Zygmunta, budowała też nowy model królowej – niezależnej, silnej, z własnym zdaniem. Do dziś takie kobiety nie są lubiane przez wielu polityków-mizoginów. Jak teraz w mediach społecznościowych, tak wówczas w ich jarmarcznych odpowiednikach nadawali ton antykobiecym przekazom.

Z uchodźcami bój ostatni

I tu wróćmy do problemu naszych uchodźców z Bliskiego Wschodu. Na scenie pojawia się nowy wielki mistrz, pod pewnymi względami podobny do Zygmunta. Być może nieco fizycznie (był przecież siostrzeńcem króla, więc po kądzieli Jagiellonem) ale na pewno pozycją startową. Albrecht Hohenzollern był za młody, zatem daleko w kolejce do sukcesji brandenburskiej, może zostałby biskupem, ale wymyślono, iż lepszym będzie praca na stanowisku wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego.

Ten zakon był już jedynie cieniem samego siebie sprzed 200 lat. Ot, średniej wielkości, nieźle zorganizowane i silne rygorem wewnętrznej dyscypliny państewko, jakich ówczesna Europa była pełna.

Ale Albrecht nie był przeciętny, a jego ambicje z trudem dawały się ograniczyć do skrawków Europy. Jeździł, montował sojusze, w końcu w 1519 roku zdecydował się zbuntować otwarcie przeciw wujkowi Zygmuntowi i wypowiedział wojnę, która miała przywrócić Państwu Zakonnemu niepodległość. Tak, proszę Państwa, były czasy, kiedy Polacy nie bili się kółko o niepodległość, tylko z Polakami walczono o zrzucenie ich dominacji.

Nasza historiografia lubi tę wojnę przedstawiać jako przełomową, decydującą o przyszłych losach, bo Bismarck, bo Hitler! Hola, hola! Mamy XVI wiek, Jagiellonowie panują nad sporą częścią Europy, zbuntował im się nadbałtycki lennik a przedmiotem walk i sporu są Dobre Miasto, Miłomłym, Morąg, Olszynek, z których kilkunastotysięczny, oblężony przez moment przez krzyżaków, Elbląg jest megametropolią. Serio uważacie, iż królowi prowadzącemu politykę od Londynu, Paryża po Moskwę i Konstatynopol, rywalizującemu z cesarzami sen z oczu spędzał problem Miłomłyna?

Oczywiście ta wojna była wpisana w kontekst sporu z Habsburgami, ale była z punktu widzenia króla lokalnym problemem, mało znaczącym epizodem. Państwo Jagiellonów było mocarstwem europejskim, a Zygmunt to nie Łokietek, ganiający od miasta do miasteczka i gaszącym bunty, dla którego prawdopodobnie ten Miłomłym byłby miłą zdobyczą i wielkim sukcesem.

Lokalny bunt niesfornego siostrzeńca został zakończony dość gwałtownie kilkoma wujowskimi klapsami, bez okrucieństwa i przemocy, ale zgodnie z ówczesna doktryną pedagogiczną, która nakazywała użycie rózgi. Ale naturalnie niesmak, związany ze zdradą i szukaniem sojuszy z wrogimi Polsce cesarzem i papieżem, pozostał. Polscy historycy lubują się w podkreślaniu, iż zakon można było przenieść na Podole (tak, były takie pomysły), żeby wykazywał się w walce z Tatarami, zlikwidować, zeksterminować.

To po kolei. Zakon to było około 400 rycerzy, w większości marzących o ustabilizowaniu i przejściu ze stopy wojennej na ziemiańsko-szlachecką. Siła zakonu wynikała z budżetu, pozwalającego na zatrudnianie najemników. Jaki byłby pożytek z tych czterystu na Podolu bez tego budżetu?

Społeczność Prus by pozostała. Społeczność mieszana, postzakonne elity były niemieckojęzyczne, chętnie sprowadzani osadnicy to cała paleta z różnych części Europy, gdzie znaczące grupy to ludność napływowa z Niemiec, Czech, Polski. Jedynym elementem spajającym była zakonna administracja – jej likwidacja wywołałaby chaos. A Prusy, zurbanizowane przez kolonistów, stały się inną krainą, dość zasobną i silnie powiązaną gospodarczo z Polską. Jak zjeść Prusy i mieć Prusy?

10 kwietnia – święto wielkiej, suwerennej Polski

Zygmunt był politykiem rozważnym, patrzącym na przyszłość, wiedzącym, iż należy tworzyć stałe układy i unikać punktów zapalnych. Układem, którego symbolem był hołd 1525 roku, doprowadził do:

1. Pełnej politycznej podległości Prus Koronie;

2. Pełnej integracji gospodarczej (uzgadniana polityka celna, dyktowana z Krakowa polityka monetarna);

3. Podporzadkowanie sądownictwa królowi polskiemu

4. Likwidacji zakonu co oznaczało koniec odwolywania się do pomocy papiestwa i podwójnej lojalności;

5. Zgody na konwersję protestancką, co na długi czas uniemożliwiało odwoływanie się do zwalczających wyznawców doktryny luterańskiej Habsburgów;

6. Zaspokojenia ambicji siostrzeńca i podporzadkowania jego energii (która była cennym zasobem) własnym interesom.

Ciekawym jest, iż zeświecczenie i protestancką konwersję Prus przeprowadził król, który w polityce wewnętrznej mocno ograniczał rozwój myśli Lutra, wydając zakazy nauczania czy, jak w przypadku Gdańska, wręcz ograniczenie praw protestantów. Ale – coś co jest zjawiskiem trudnym prawdopodobnie do pojęcia przez dużą część dzisiejszych Polaków – Zygmunt był przywódcą Polski, a nie sługą tego czy innego kościoła. Nie był fanatycznym katolikiem Wazą, manipulowanym przez jezuitów, ani członkiem Ordo Iuris, miał jedną lojalność – państwu, którym kierował. I jeżeli protestantyzm w Prusach był korzystny dla Polski, to Prusy stały się luterańskie.

To najważniejsze postanowienia, które obowiązywały bez znaczących problemów do czasów najazdu szwedzkiego 1655 roku, czyli 130 lat. A i ich rozluźnienie zawdzięczamy nie tyle szczególnym knowaniom czy polityce Hohenzollernów, ile faktycznemu upadkowi Rzeczpospolitej Jana Kazimierza, z którego to upadku tak naprawdę nigdy się nie podnieśliśmy.

Z dzisiejszej perspektywy w kraju, który co roku 11 listopada uroczyście i dumnie świętuje odzyskanie niepodległości na raptem 20 lat, ostra krytyka ponad stuletniego podporządkowania Prus jest nieco śmieszna.

Ale to siła popkultury. Matejko swój historycyzm obrazkowy opierał na pismach znakomitego historyka, choć ułomnego interpretatora dziejów, Michała Bobrzyńskiego. Stąd smutny Stańczyk przewidujący problemy z Hohenzollernami. Ani Zygmunt Stary, ani Stańczyk perspektywy szkoły krakowskiej, doświadczonej rozbiorami i oglądającej świat jagiellońskiego mocarstwa z perspektywy ck ministra ds. Galicji, nigdy by nie pojęli.

*

10 kwietnia to zapomniane święto mądrości politycznej, pełnej europeizacji polityki polskiej, zwrotu ku racjonalności i mądrości. To 10 kwietnia 1525 roku, w poniedziałek po niedzieli palmowej, na krakowskim rynku król Zygmunt I raczył spełnić uniżoną prośbę Albrechta Hohenzollerna i przyjąć jego hołd, jego ziemie, jego gospodarkę i poddanych. Zapewnił i obywatelom pruskim, i obywatelom północno-zachodnich kresów królestwa trwały pokój, rozwój i możliwość bogacenia. Odwrócił wektor zainteresowania swoich starszych braci kochających gonitwę i zajmowanie bezludnych stepów na wschodzie na rzecz aktywnej polityki europejskiej, panowania nad terenami zurbanizowanymi, bogatymi usługami i produkcją a nie tylko miodem i plonami łowiectwa i zbieractwa.

10 kwietnia to powinno być nasze wielkie święto, święto Polski mądrej, dalekowzrocznej, pozbawionej kompleksów silnej materialnie i moralnie, Polski europejskiej i liczącej się w świecie.

W tym roku mija 500 lat od tamtego hołdu – czy Polska i krakowski rynek są gotowe na obchody tej rocznicy?

Marcin Celiński

tekst ukazał się w nr 03/04/2025 Magazynu "Kraków i Świat"

Читать всю статью